Fenix 0'90.rtf

(1272 KB) Pobierz
NUMER 0'90

NUMER 0'90

OPOWIADANIA:

Henry Kuttner "Tryumf Łowcy"              3

Greg Bear "Styczne"               15

James Morrow "Opowieści Biblijne dla dorosłych - nr 17 - Potop"              31

Jacek Piekara "Ponury Milczek"              40

PUBLICYSTYKA:

Tomasz Kołodziejczak "Nie tylko dla chłopców"              30

WIDEO:

Krzysztof Sokołowski "Ukochany brzydal"               55

STAŁE DZIAŁY:

Wiktor Bukato Konwenty               13

FENIX - miesięcznik literacko filmowy


Drogi Czytelniku!

 

Zeszyt, który trzymasz w ręku, zapowiada wejście na rynek nowego miesięcznika poświęconego fantasy i SF. Zaczynamy skromnie, ale chcemy w ten sposób zaprezentować Ci nasze pismo, żebyś wiedział czego się po nas spodziewać. Następne numery ukazywać się będą w większej objętości (ok. 100 stron) i mam nadzieję, że uda nam się wydawać je nie w formie zeszytowej, jak ten, ale w postaci książki z klejonym grzbietem.

W każdym z nich znajdziesz oprócz opowiadań mikropowieść. Będziemy publikować dużo fantastyki zachodniej, która wciąż pozostaje na naszym rynku mało znana. Aby choć w części nadrobić wieloletnie zaległości, zamierzamy w każdym numerze drukować przynajmniej jeden tekst z kolekcji utworów uhonorowanych nagrodami Hugo i Nebula (w niniejszym zeszycie otwierają tę serię opowiadania Grega Beara i Jamesa Morrowa), a także prezentować dokonania dawnych mistrzów gatunku (zaczynamy od Henry'ego Kuttnera). Oprócz tego nie zabraknie, rzecz jasna, przekładów fantastyki współczesnej.

Nie znaczy to, że rezygnujemy z usług autorów rodzimych. Wprost przeciwnie! Ale nie będziemy wydzielać dla nich osobnego miejsca, nie przyznajmy im żadnych taryf ulgowych. Przyjmiemy tylko tych, którzy wytrzymają porównanie z pisarzami zagranicznymi.

Znajdziesz także w „Fenixie” nieco publicystyki, recenzje, wywiady, materiały o filmie, wideo i grach fantastycznych. Już teraz mogę zapowiedzieć kilka stałych rubryk. Najnowszymi informacjami z życia Światowej SF dzielić się będzie z wami Wiktor Bukato. Stałą recenzję w każdym numerze bierze na siebie Marek Oramus, wznawiając swoją sławną rubrykę z „Przeglądu Technicznego”. Postaramy się też przynajmniej co jakiś czas prezentować dział „książka i film”, poświęcony ekranizacjom fantastyki.

Tę ostatnią rubrykę możesz znać z wydawanego niegdyś w bardzo niewielkim nakładzie kwartalnika „Feniks”. Zbieżność tytułów nie jest przypadkowa. Miesięcznik, którego zapowiedź czytasz, opracowywany jest przez część zespołu redakcyjnego dawnego „Feniksa”. Instytucja, która przed trzema laty zamknęła to pismo już nie istnieje, czasy się zmieniły - postanowiliśmy więc jeszcze raz przystąpić do próby przełamania monopolu na rynku SF.

Tak jak przy pierwszej próbie, decydujemy się na formułę magazynu, bardziej stosowną dla fantastyki niż wzorowany na pismach „głównego nurtu” typ miesięcznika literacko-krytycznego. Gdzie leży różnica? Magazyn z założenia służy prezentacji dokonań różnorod­nych, nie trzyma się kurczowo żadnej „linii programowej” (chyba, że uznać za taką zamiar publikowania wszystkiego, co dobre, choćby godziło w prywatne gusta członków redakcji), a zamieszczane w nim głosy krytyków mogą być ze sobą diametralnie sprzeczne.

Wszyscy wyszliśmy klubów SF, mamy za sobą wieloletnią działalność w fandomie. Dlatego chcemy, by „Fenix” był pismem przede wszystkim tego środowiska. Nie bę­dziemy Cię zwodzić tanimi chwytami, nie zamierzamy reagować na chwilowe koniunktury. Jeżeli czujesz się zagorzałym zwolennikiem fantasy i SF, tej, która od siedemdziesięciu już prawie lat cieszy się na świecie niesłabnącą popularnością - to „Fenix” jest pismem wydawanym właśnie z myślą o Tobie.

Startujemy w trudnym dla wszystkich czasopism momencie - z początku może nam być trudno do Ciebie dotrzeć. Dlatego też najpewniejszym (i najtańszym!) sposobem otrzymania „Fenixa” jest prenumerata, o warunkach której szczegółowe informacje znajdziesz na trzeciej stronie okładki. Wiem, że namawiam Cię do ryzyka. ale w końcu sami też dużo ryzykujemy, startując z nowym tytułem pomimo kryzysu, bezrobocia, inflacji i recesji gospo­darczej.

Mamy nadzieję że już za kilka miesięcy będziemy mogli wszyscy - i Ty, i redakcja, i wydawca stwierdzić, że opłaciło nam się to ryzyko podjąć.

Rafał A. Ziemkiewicz


Henry Kuttner

 

 

 

Tryumf Łowcy

(Home is the Hunter)

Przełożył Jacek Manicki

Poza mną nie ma nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Stoję tutaj, na szczycie wielkiej kaskady marmurowych stopni, spadającej w dół, do holu gościnnego, a wszystkie moje żony przyozdobione swymi klejnotami czekają, bo jest to Tryumf Łowcy - mój Tryumf, tryumf Zacnego Rogera Bellamy'ego, Łowcy. Światło połyskuje tam, w dole, na szklanych skrzyniach z setkami zasuszonych głów, które zdobyłem w uczciwej walce i jestem jednym z najpotężniejszych ludzi w Nowym Jorku. Te głowy czynią mnie potężnym.

Ale nie ma nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Poza mną? Czy siedzi we mnie, słuchając, drugi Zacny Roger Bellamy? Nie wiem. Może jest on jedyną rzeczywistą cząstką mnie. Staram się, jak mogę, i nie prowadzi to do niczego dobrego. Być może Bellamy'emu, który siedzi we mnie, nie podoba się to, co robię. Ale ja muszę to robić. Nie mogę przestać. Urodziłem się Łowcą Głów. Urodzić się nim, to wielki zaszczyt. Któż mi nie zazdrości? Któż nie zamieniłby się ze mną, gdyby tylko mógł?

Ale nie prowadzi to do niczego dobrego.

Nie jestem dobry.

Słuchaj mnie, Bellamy, słuchaj mnie, jeśli w ogóle tam jesteś, ukryty głęboko w mojej głowie. Musisz słuchać. - Musisz zrozumieć. Ty tam, w mojej czaszce. Teraz i ty, każdego dnia, dosłownie każdego dnia możesz się znaleźć w szklanej skrzyni stojącej w holu gościnnym innego Łowcy Głów, a stłoczony przed domem motłoch cisnąć się będzie do okien, przybywać będą goście, żeby patrzeć i zazdrościć, i wszystkie żony stać będą przystrojone w atłasy i klejnoty.

Może ty tego nie rozumiesz, Bellamy. Powinieneś czuć się teraz wspaniale. Niepodobna, byś znał ten realny świat, po którym ja muszę chodzić i w którym przyszło mi żyć. Sto albo tysiąc lat temu mógł inaczej wyglądać. Ale to Dwudziesty Pierwszy Wiek. To dzisiaj, to teraz, i nie ma już odwrotu.

Nie wydaje mi się, byś rozumiał.

Widzisz, nie ma wyboru. Albo razem ze swą kolekcją kończysz w szklanej skrzyni innego Łowcy Głów, a twoje żony i dzieci zostają wydane motłochowi, albo umierasz śmiercią naturalną (do której jedną z dróg jest samobójstwo), twój najstarszy syn dziedziczy twą kolekcję, a ty, wtopiony w plastykowy monument, stajesz się nieśmiertelnym. Stajesz na zawsze w przeźroczystej plastykowej powłoce na cokole na skraju Central Parku, jak Renaway, jak stary Falconer, jak Brennan i cała reszta. Wszyscy cię wspominają, podziwiają i zazdroszczą ci.

Czy wtedy, w tym plastyku, dalej będziesz myślał, mój Bellamy? Czy ja będę tam myślał?

Falconer był wielkim Łowcą. Nie spoczął ani na chwilę i dożył pięćdziesięciu dwóch lat. Piękny to wiek dla Łowcy Głów. Krążą pogłoski, że sam zadał sobie śmierć. Trudno powiedzieć. To cud, że przez pięćdziesiąt dwa lata zachował głowę na karku. Współzawodnictwo staje się coraz trudniejsze, a ostatnimi czasy pojawia się coraz to więcej i więcej młodszych mężczyzn.

Słuchaj mnie, Bellamy, Bellamy tam, we mnie. Czy ty kiedykolwiek naprawdę coś rozumiałeś? Nadal uważasz, że to jeszcze cudowny czas dzieciństwa, szczenięce lata, kiedy życie wydaje się proste? Czy kiedykolwiek byłeś przy mnie przez te długie, bezlitosne lata, kiedy moje ciało i umysł przysposabiały się do profesji Łowcy Głów? Wciąż jeszcze jestem młody i silny. Nigdy nie zaprzestałem treningu. Ale najcięższymi były te pierwsze lata.

Przedtem życie było cudowne. Trwało to tylko sześć lat, sześć lat szczęścia, ciepła i miłości - w haremie u boku matki, wśród mamek i innych dzieci. Mój ojciec był wtedy bardzo dobry. Ale idylla skończyła się, kiedy minęło mi sześć lat. Nie powinni w ogóle uczyć nas miłości, skoro musiało to trwać tak krótko. Czy to właśnie pamiętasz, mój Bellamy tam, we mnie? Jeśli tak, to ja ci mówię, że te czasy nie mogą już wrócić. Zresztą ty to wiesz. Na pewno wiesz.

U podstaw treningu leżało ślepe posłuszeństwo i żelazna dyscyplina. Mój ojciec nie był już taki dobry. Nie widywałem się często z matką, a kiedy ją spotkałem, ona też była dla mnie inna. Niemniej jednak miałem swoje zadośćuczynienie. Od czasu do czasu odbywały się parady, na których motłoch wiwatował na cześć moją oraz ojca. Kiedy wykazywałem się szczególnymi postępami w walce wręcz czy w strzelaniu, albo w dżudo, chwalili mnie też i ojciec, i instruktorzy.

Było to surowo zabronione, ale moi bracia i ja próbowaliśmy czasami zabić jeden drugiego. Instruktorzy obserwowali nas bacznie. Wtedy nie byłem jeszcze dziedzicem. Ale stałem się nim, kiedy podczas walki dżudo mój starszy brat skręcił sobie kark padając. Wyglądało to na wypadek, ale oczywiście nim nie było i od tego czasu musiałem być ostrożniejszy. Musiałem nauczyć się przebiegłości.

Przez cały czas, cały ten trudny czas, trwała nauka zabijania. Było to naturalne. Bez przerwy wbijali nam w głowę, jakie to naturalne. Musieliśmy się uczyć. A dziedzic mógł być tylko jeden...

Już wtedy żyliśmy otoczeni strachem. Gdyby mój ojciec stracił głowę, wypę­dzo­no by nas wszystkich z posiadłości. Och nie, nie pozostalibyśmy głodni i bez dachu nad głową. To nie do pomyślenia w tym wieku nauki, Ale nie być Łowcą Głów! Nie stanąć jako nieśmiertelny w plastykowym monumencie wzniesionym przy Central Parku!

Czasami śnię, że jestem jednym z motłochu. Wydaje się to dziwne, ale w tym śnie odczuwam głód. A to przecież niemożliwe. Wielkie elektrownie zaspokajają wszystkie potrzeby świata. Maszyny syntezują żywność, budują domy i dają nam wszystko, co nie­zbędne do życia. Nigdy nie mogłem należeć do motłochu, ale jeśli już byłbym kimś takim, wszedłbym do pierwszej lepszej restauracji i wziął sobie je­dze­nie z małych szafek ze szklanymi drzwiczkami; co tylko dusza zapragnie. Odżywiałbym się dobrze - o wiele lepiej, niż żywię się teraz. A jednak w moim śnie jestem głodny.

Być może to, co jem, nie zadowala ciebie, Bellamy tam, we mnie. Mnie nie zado­wala, ale nie po to jest. Moje posiłki są pożywne. Mają nieprzyjemny smak, lecz zawierają wszystkie białka, minerały i witaminy niezbędne do ustawicznego podtrzy­mywania najwyższej sprawności mózgu oraz ciała. I nie powinny być przyjemne dla podniebienia. To nie pławienie się w rozkoszach prowadzi człowieka do nieśmiertelności w plastyku. Przyjemność jest odczuciem osłabiającym i zdradliwym. Bellamy tam we mnie - czy ty mnie nienawidzisz?

Moje życie nie było łatwe. Nie jest łatwym i teraz. Uparte ciało opiera się nieśmiertelnej przyszłości, nakłania człowieka do słabości. A jak długo można mieć nadzieję na zachowanie głowy na karku, jeśli jest się słabym?

Motłoch sypia ze swoimi żonami. Ja nigdy nawet nie pocałowałem żadnej z moich. (Czy to ty zsyłasz mi te sny?) Moje dzieci? Tak, są moje; odpowiedzią jest sztuczne zapłodnienie. Sypiam na twardym łożu. Czasami wdziewam wło­siennicę. Pijam wyłącznie wodę. Moje posiłki nie mają smaku. Ćwiczę z moimi in­struk­to­rami co dnia, aż do skrajnego wyczerpania. To trudne życie - ale w końcu sta­niemy, ty i ja, na zawsze zatopieni w plastykowym monumencie, a świat będzie nam zazdrościł i podziwiał nas. Umrę jako Łowca Głów i będę nieśmiertelny.

Dowód znajduje się w tych szklanych skrzyniach, tam na dole, w holu gościnnym. Głowy, głowy - spójrz tylko, Bellamy, ile głów. Stratton, mój pierwszy. Zabiłem go maczetą w Central Parku. Noszę na skroni bliznę po ranie, jaką zadał mi tamtej nocy. Nauczyłem się już działać sprawniej. Musiałem.

Za każdym razem, kiedy wchodziłem do Central Parku, pomagały mi strach i nie­nawiść. Czasami w Parku jest strasznie. Chodzimy tam tylko po zapadnięciu zmierzchu i cza­tujemy nierzadko przez wiele nocy, zanim zdobędziemy jakąś głowę. Wejście do Parku jest, jak wiesz, zakazane wszystkim prócz Łowców Głów. To nasz teren łowiecki.

Jestem przebiegły, zwinny i szybki. Wykazałem się wielką odwagą. Tam, w mro­kach Parku, nasłuchując, czekając, podchodząc, niepewny, czy zaraz nie po­czuję ostrej stali przeszywającej mi gardło, tłumiłem swoje lęki i pielęgnowałem nie­nawiść. W Parku nie obowiązują żadne reguły. Broń palna, maczugi czy noże - raz wpadłem w sidła na ludzi, sama stal, liny i ostre kły. Ale na czas i dosta­-tecznie szybko zrobiłem unik, dzięki czemu zachowałem wolną prawą rękę i strze­liłem Millerowi między oczy, kiedy po mnie przyszedł. Głowa Millera jest teraz tam, na dole. Nigdy byś nie powiedział, że przez jego czoło przeszedł pocisk. Wypy­cha­cze potrafią czynić cuda. Ale zwykle staramy się nie uszkadzać głów.

Czym się tak zadręczasz, Bellamy tam, we mnie? Jestem jedynym z naj­większych Łowców w Nowym Jorku. Ale taki ktoś musi być przebiegły. Musi zasta­wiać sidła i pułapki z dużym wyprzedzeniem i to nie tylko w Central Parku. Musi bez ustanku przydzielać zadania swoim szpiegom i trzymać napięte nici kontak­tów, biegnące z każdej posiadłości w mieście. Musi wiedzieć, kto jest potężny, a kto niewart zachodu. Co by dało zwycięstwo nad Łowcą, który w swym holu ma tylko kilkanaście głów?

Ja mam ich setki. Do wczoraj wyprzedzałem każdego mężczyznę z mojej grupy wiekowej. Do wczoraj byłem obiektem zazdrości dla wszystkich, których znam, idolem motłochu, niekwestionowanym mistrzem połowy Nowego Jorku. Połowy No­wego Jorku! Czy wiesz, ile to dla mnie znaczyło? Co dawała mi świadomość, że moi rywale nienawidzą mnie, a jednak uznają moją wyższość? Ty to wiesz, Bellamy. Fakt, że Wierny Jonathan Hull i Dobry Bill Lindman z Gwizda­czem Cowlesem policzyli swoje trofea, a potem połączyli się ze mną przez wideo­fon i błagali ze łzami nienawiści oraz furii w oczach, żebym raczył spotkać się z nimi w Parku, dać im szansę, której pragną - ów fakt był dla mnie ożywczym tchnieniem.

Wyśmiałem ich. Swoim śmiechem doprowadziłem Czarnego Billa Lindmana do dzikiego ataku wściekłości, a potem prawie mu zazdrościłem, bo już od dawna nie udawało mi się wpaść w taką furię. Lubię to żywiołowe popuszczanie cugli wszystkim swoim instynktom prócz jednego - instynktu zabijania, na ślepo i bez powodu. Mógłbym wtedy zapomnieć nawet o tobie, Bellamy, tam we mnie.

Ale to było wczoraj.

A wczorajszej nocy Dobry Ben Griswold zdobył głowę. Pamiętasz jak się czuliśmy, ty i ja, kiedy dotarła do nas ta wiadomość? W pierwszej chwili chciałem umrzeć, Bellamy. Potem znienawidziłem Bena, tak jak nigdy jeszcze nikogo nie nienawi­dziłem, a dobrze znałem uczucie nienawiści. Nie mogłem uwierzyć, że tego dokonał. Nie mogłem uwierzyć, c z y j ą głowę zdobył.

Powiedziałem, że to pomyłka, że na pewno zdobył głowę kogoś z motłochu. Ale wiedziałem, że okłamuję sam siebie. Nikt nie łaszczył się na nikczemną głowę. One nie mają żadnej wartości. Potem wmawiałem sobie, że to nie może być głowa Wiernego Jonathana Hulla. Nie może być. Na pewno nie jest. Bo Hull był potężny. W jego holu znajdowało się prawie tyle samo głów co w moim. Gdyby Griswold miał zagarnąć je wszystkie, stałby się potężniejszy ode mnie. Ta myśl napawała mnie czymś, czego nie potrafiłem znieść.

Przywdziałem czapkę mego stanu z tyloma dzwoneczkami, ile głów zdobyłem, i wyszedłem zobaczyć. To była prawda, Bellamy.

Opróżniano posiadłość Jonathana Hulla. Tłum wlewał się do środka i wylewał stamtąd, żony i dzieci Hulla wychodziły małymi, cichymi grupkami. Żony nie sprawiały wrażenia nieszczęśliwych, ale chłopcy tak. (Dziewczynki oddaje się motłochowi zaraz po urodzeniu; są bezwartościowe). Obserwowałem przez chwilę tych chłopców. Wszyscy byli zrozpaczeni i rozdrażnieni. Jeden miał blisko szesnaście lat, był dużym, zwinnym wyrostkiem, kończącym już chyba trening. Pewnego dnia mogę go spotkać w Parku.

Wszyscy pozostali chłopcy byli za młodzi. Teraz, kiedy ich trening uległ przerwaniu, nigdy nie ważą się wejść do Parku. To dlatego, oczywiście, nikt z motłochu nigdy nie zostaje Łowcą. Przeistoczenie dziecka z królika w tygrysa wymaga długich lat morderczego treningu. W Central Parku szansę na przeżycie mają tylko tygrysy.

Zajrzałem przez okno domu Wiernego Jonathana. Ujrzałem puste szklane skrzy­nie w holu gościnnym. A więc nie jest to senny koszmar ani łgarstwo; zagarnął je Griswold, powiedziałem sobie, zagarnął je, a razem z nim głowę Wiernego Jonathana. Wszedłem w bramę. Zaciskając pięści biłem głową w mur i jęczałem z pogardy dla samego siebie.

Wcale nie byłem dobry. Nienawidziałem siebie i nienawidziałem Griswolda. Wkrótce pozostała tylko ta druga nienawiść. Wiedziałem już, co muszę uczynić. Dzisiaj, pomyślałem, on stoi tam, gdzie ja stałem wczoraj. Zdesperowani ludzie będą go przekonywać, będą błagać, będą rzucać mu wyzwania próbując wszystkich znanych sobie sposobów, by ściągnąć go dzisiejszej nocy do Parku.

Ale ja jestem chytry. Planuję daleko naprzód. Mam sieci zarzucone na posiadłość każdego Łowcy w mieście, krzyżujące się z ich własnymi sieciami.

Główną rolę odgrywała tutaj jedna z moich żon, Nelda. Dawno już zauważyłem, że zaczyna odnosić się do mnie z niechęcią. Nigdy się nie dowiedziałem, co było tego powodem. Podsycałem tę niechęć, dopóki nie przerodziła się w nienawiść. Zadbałem też, żeby Griswold się o tym dowiedział. To właśnie dzięki takim fortelom stałem się tak potężny, jakim wówczas byłem - i jeszcze będę, na pewno jeszcze będę.

Naciągnąłem na dłoń specjalną rękawicę (nie poznałbyś, że to rękawica), podszedłem do mojego wideofonu i zatelefonowałem do Dobrego Bena Griswolda. Pojawił się uśmiechnięty na ekranie.

- Wyzywam cię, Ben - powiedziałem. - Dziś wieczór o dziewiątej w Parku, przy karuzeli.

Wyśmiał mnie. Był wysokim, potężnie umięśnionym mężczyzną o byczym karku. Spojrzałem na jego kark.

- Czekałem na twój telefon, Roger - odrzekł.

- Dziś wieczór o dziewiątej - powtórzyłem.

Znowu wybuchnął śmiechem.

- Ani myślę, Roger - odparł. - Po jakie licho miałbym ryzykować głowę?

- Jesteś tchórzem.

- Pewnie, że jestem tchórzem - przytaknął, wciąż się uśmiechając. - Kiedy nie ma nic do zyskania, a wszystko do stracenia. Czy byłem tchórzem zeszłej nocy, kiedy zdobyłem głowę Hulla? Od dawna miałem go na oku, Roger. Przyznaję, obawiałem się, że dopadniesz go pierwszy. A tak nawiasem mówiąc, dlaczego tego nie zrobiłeś?

- To o twoją głowę mi chodzi, Ben.

- Dziś wieczorem nic z tego - oświadczył. - I jeszcze nieprędko. Teraz długo nie zajrzę do Parku. Będę zbyt zajęty. Tak czy inaczej, daleko ci teraz do mnie, Roger. Ile masz głów?

Wiedział, niech go piekło pochłonie, o ile mnie teraz wyprzedza. Pozwoliłem nienawiści wykrzywić mą twarz.

- Dziś wieczorem o dziewiątej w Parku - powtórzyłem. - Przy karuzeli. Bo inaczej utwierdzisz mnie w przekonaniu, że się boisz.

- Pocałuj mnie gdzieś, Roger - zadrwił ze mnie. - Dziś wieczorem prowadzę paradę. Popatrz sobie na mnie, jeśli chcesz... ale myśleć o mnie będziesz. Nic na to nie poradzisz.

- Ty świnio, ty parszywa, tchórzliwa świnio!

Roześmiał się; szydził ze mnie, prowokował, tak jak ja wielokrotnie czyniłem to wobec innych. Nie musiałem udawać gniewu. Miałem nieodpartą ochotę sięgnąć w ekran i zacisnąć palce na jego gardle. Dobrze było poczuć niepohamowaną wściek­łość. Bardzo dobrze. Pozwalałem jej narastać do punktu, w którym wydała mi się wystarczająco wielka. Pozwalałem mu się śmiać i czerpałem z tego przyjemność.

I wtedy uczyniłem wreszcie to, co sobie zaplanowałem. We właściwym momencie, kiedy mogło to już wyglądać przekonywająco, świadomie dałem upust furii i rąbnąłem pięścią w ekran monitora. Roztrzaskał się. Twarz Griswolda rozleciała się na kawałki; ten widok przypadł mi nawet do gustu.

Połączenie zostało oczywiście przerwane. Ale wiedziałem, że wkrótce Griswold zgłosi się ponownie. Zsunąłem z dłoni rękawicę ochronną i wezwałem sługę, co do którego byłem pewien, że mogę mu zaufać. (Jest kryminalistą; ochraniam go. Jeśli umrę, on też umrze i dobrze o tym wie.) Zabandażował mi nieuszkodzoną prawą dłoń i pouczyłem go, co ma powiedzieć reszcie służby. Wiedziałem, że wieść ta dotrze szybko do Neldy przebywającej w haremie i że nie minie godzina, jak usłyszy ją Griswold.

Karmiłem gniew. Przez cały dzień, ćwicząc Pod kierunkiem moich instruktorów w sali gimnastycznej, trzymałem maczetę i pistolet tylko w lewej ręce. demonstra­cyjnie dawałem po sobie poznać, że dochodzę do stadium dzikiej furii, szału zabijani...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin