Eliza Orzeszkowa - Hekuba.rtf

(328 KB) Pobierz

 

Eliza Orzeszkowa

 

 

 

 

Hekuba

 

 

 

 

 

I

 

 

 

 

Starą nie była jeszcze; nie miała więcej nad lat czterdzieści i w pierwszej młodości swej

ładną być musiała, bo wyraźnie ślady tego pozostały w zgrabnym rysunku twarzy jej, niepospolicie pięknych oczach, w obfitości włosów, teraz jeszcze do kolan długich i barwę gorejącego złota mających.

Ale nie w głowie były jej młodość i piękność; dbała o nie jak o piąte koło u wozu. Gdy jej

ktoś z sąsiadów żartem raz powiedział: „Pani Teresa, gdyby ładnie ubrała się i uczesała, a kroczkiem trochę mniej zamaszystym chciała chodzić, toby jeszcze śliczną kobietką być mogła!’’

– zdziwiła się zrazu, potem się rozgniewała i sąsiada ofuknęła:

– Także koncept! Niechże mi pan Ignacy głowy głupstwami nie zawraca, a powie lepiej

czy pożyczy mi tego grochu na zasiew, po który przyjechałam, czy nie pożyczy, bo jeżeli nie, to siadam na bryczkę i jadę! Czasu nie mam!

Wiecznie czasu nie miała, śpieszyła, biegała, o coś starała się, coś pilnego do czynienia

miała. Co czyniła? Boże wielki! Ani wyliczyć, ani opowiedzieć! Wszystko, co czynić trzeba

było mając folwarczek malutki, dzieci sześcioro i męża który był naprzód hulaką i marnotrawcą,

potem próżniakiem i pieczeniarzem, a potem umarł i ją wdową pozostawił. Niektórzy na pracowitość jej fenomenalną, ruchy energiczne, na oczy błyszczące, a niekiedy aż gorejące, spoglądając mawiali: „Co za temperament!’’ I mieli słuszność. Niezwykłość temperamentu była tym właśnie, co losami jej zarządzało. Niegdyś ośmnastoletnią, ładną, dość posażną i szeroko spokrewnioną będąc tak się była w sąsiedzie nicponiu zakochała, że perswazje ani wzbraniania żadne nie pomogły.

– Hulaka – mówiono jej – próżniak, bałamut, bankrut!

A ona:

– Nie ma na świecie aniołów. Każdy człowiek ma wady i on je ma także. Ale ja go z wadami i pomimo wad kocham i nigdy, aż do grobowej deski kochać nie przestanę!

A kiedy matka i najbliżsi krewni stanowczo małżeństwu temu opierać się próbowali,

oświadczyła, że w razie stawiania jej dalszych przeszkód z domu ucieknie, ani domyślą się,

jakim sposobem i kiedy ucieknie, z wybranym swoim w jakim ustronnym kościółku ślub weźmie, a potem matkę i krewnych o przebaczenie poprosi. Że przebaczą, to dla niej wątpliwości

nie ulega, bo ją kochają przecież – i jak jeszcze! A w dodatku szczęście jej przepraszać ich za nią będzie. Bo ona pomimo wszystkich przepowiedni czarnych i krakań kruczych ani na chwileczkę o przyszłym szczęściu swym nie wątpi.

Znając ją wszyscy wiedzieli, że to, co mówi, może próżną groźbą nie być. Tak żywą i

śmiałą była, tak dzielnie matce w gospodarstwie dopomagała, tak ochoczo do każdej zabawy albo roboty stawała, że kozakiem–dziewczyną ją nazywali. Mogła bardzo łatwo uczynić to, na co inne stworzenie, potulne i nieśmiałe, zdobyć by się nie potrafiło. Przy tym zdawało się nawet, że ten kościołek ustronny i takie w drodze niezwykłej złożenie dowodu miłości wybranemu posiadać dla niej mogły urok pewien poetyczny czy romantyczny, bo za poezją w ogóle przepadała i pomimo niezwykłej żywości swej do marzycielstwa miała skłonność. Dużo za północ nieraz w poemacie jakimś zaczytać się umiała albo na pięknie zachodzące słońce, na ładny widoczek leśny, na łąkę bogato rozkwitłą zapatrzyć się tak, że jak ze snu budzić ją było trzeba, a gdy wybrany zasiadł do fortepianu i głosem bardzo miłym śpiewać zaczynał: „Stój, poczekaj, moja duszko, skąd drobniuchną strzyżesz nóżką’’ albo: „Dwa gołębie wodę piły, a dwa ją mąciły’’, do najciemniejszego w pokoju kącika usuwała się i po świeżej jak jutrznia jej twarzy cichuteńko spływać zaczynały perliste łzy.

Matce, krewnym, przyjaciółkom, wszystkim, którzy ją przed złym wyborem i losem

ostrzegali, mawiała:

– Od ruiny majątkowej posagiem swym go wyratuję, do porządnego życia przyzwyczai się, bo mię kocha. A czyż może być na świecie szczęście większe, wyższe, jak wyratować,

uszczęśliwić, uszlachetnić, udoskonalić człowieka kochanego?

I gdy to mówiła, piwne źrenice jej sypały złotymi skrami, a policzki przemieniały się z

płatków jaśminowych w pąsowe róże.

Nie było rady. Pobrali się i po krótkiej przerwie, która zdawała się urzeczywistniać marzenia kozaka–dziewczyny, w sercu, w głowie, w sposobie życia jej wybranego wszystko poszło po dawnemu. Tak jak dawniej począł próżniaczyć, w karty grać, na huczne polowania

jeździć, różnym paniom i nie paniom głowy zawracać, jej posag i resztki majątku swego galopem

roztrwaniać. Uszlachetnienie i udoskonalenie kochanego człowieka nie udały się, czy i szczęście także?

Naturalnie, ale tego domyślać się tylko można, bo pani Teresa pomimo prawdomówności i wielomówności swej o losie swym i wszystkim, co on jej przyniósł, jak grób czy kamień milczała. Byłaż w milczeniu tym ambicja skarg i użaleń się nie znosząca czy pomimo wszystkiego trwające kochanie? Jedno i drugie, zapewne, lecz może więcej drugie niż pierwsze.

Może pani Teresa należała do tych natur głębokich, w które gdy raz kochanie zapadnie, to go ani gorzkie łzy zawodu zalać, ani palące żelazo bólu wypiec nie są zdolne. I to tylko wiedzieli wszyscy, że jak przedtem męża, tak potem dzieci, gdy na świat przychodzić zaczęły, kochała z czułością i troskliwością niezmierną, entuzjastycznie, bez granic. Inaczej widać kochać nie umiała i taka właśnie miłość musiała być koniecznym i wierzchołkowym wykwitem jej natury.

Sprowadziła też miłość ta w jej życiu dalszym następstwo dość osobliwe.

Kiedy ostatecznie majątkowo zrujnowani, ona i mąż jej, z trojgiem już dzieci, zamieszkali

w folwareczku malutkim, jedyną już ich własność stanowiącym, p. Teresa wnet obejrzała się po niedużych kawałkach pola, łąki, lasu, po zabudowaniach gospodarskich, po rachunkach dzierżawcy, który im w małym domku miejsca ustępował, i zabrała się do pracy. Zrozumiała, że wiosczyzna ta, w cichą samotność równin poleskich rzucona, stanowiła warsztat jedyny, na którym wyprząść i wytkać trzeba było byt tych, których kochała, że ten domek pod słomianą strzechą, pomiędzy stare lipy i grusze wtulony, musi stać się opoką dla stóp drobnych, dla długiej przyszłości jej dzieci i że ona jedna tkać na warsztacie, opokę przed skruszeniem się uchować potrafi. Pomocnika, tym bardziej wyręczyciela, nie miała, nie! Więc do warsztatu i opoki zabrała się sama żwawo, energicznie i rozpoczęło się dla niej życie twarde, szorstkie, jak wór sieczką wypełnione drobiazgami, które tak jak źdźbła sieczki były dla dotknięcia ostre i kłujące, dla oczu szpetne i przykre.

On, licznych i mniej albo więcej majętnych krewnych mając, jeździł od dworu od dworu,

tu tygodnie, tam miesiące bawiąc się i bawiąc, dla obyczajów gładkich i humoru wesołego

wszędzie mile witany i widziany, zawsze jeszcze paniom podobający się i przypodobający, ładnie śpiewający, na polowaniach umiejący strzelać celnie, a potem o nich najśmieszniejsze

anegdoty opowiadać. Do domu zaglądał kiedy niekiedy, w zgrabnych ramionach dzieci czas jakiś pohuśtał, żonę pieszczotami i czułościami osypał, a potem poziewać z nudy, wyciągać się w całej długości na sprzętach, nad nieszczęściami swymi biadać zaczynał, aż po niedługim czasie następowała pora humoru piekielnego, posępności grobowej, fukania na wszystko i wszystkich, czasem nawet gróźb rychłej, a bodaj nawet samobójczej śmierci, aż na koniec, dłużej już życia w tej norze, w tej dziurze, w tym czyśćcu ziemskim wytrzymać nie mogąc, odjeżdżał znowu, aby po tygodniach lub miesiącach powrócić na dnie niedługie. I zdarzyło się, że nigdy już nie powrócił. W domu daleko mieszkających krewnych srodze na polowaniu przeziębiwszy się –

umarł. Pani Teresa zaś długo po nim z twarzą od płaczu spuchniętą chodziła. Patrzący wówczas na nią mawiali pomiędzy sobą: „Ma też kogo tak długo i wiele opłakiwać!’’ Ona jednak płakała długo i wiele. Taką już była...

Zresztą jak przedtem, tak i w dalszym ciągu chodziła po polach, dozorowała robotników,

stróżowała nad orką, młócką, zasiewem, sianokosem; żniwem, doglądała inwentarza, z pomocą

paru dziewek ogrody uprawiała, nierzadko własnoręcznie gotowała strawę, a w długie noce zimowe szyła odzież dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na mróz, deszcz, śnieżycę, wichurę czy na rajskie od ros świeżych i świtań błękitnych poranki letnie, pierwsza wychodziła z domu, aby nieliczną czeladź budzić, wraz z nią roboty dzienne rozpoczynać. Oprócz tego często do sąsiednich wsi i miasteczek jeździła, wszystko, co trzeba było, sprzedając, kupując, braki różne zapełniając, stratom zapobiegając, o mnóstwo drobin tego twardego bytu dobijając się z trudem, z targiem, z troską, od których nieraz poty perliste na czoło jej występowały. W dodatku zupełnie już nie wiadomo jakim sposobem czy jakim cudem zdołała śród tego wszystkich trzech synów z kolei do szkół przygotować i wysłać, córkę jako tako wyedukować i dwoje dzieci najmłodszych, drobnych jeszcze, doglądać...

Cóż dziwnego, że od lat wielu już w sposób taki żyjąc straciła formę. Było to wyrażenie

jednego z sąsiadów, który patrząc raz na nią przez pokój idącą, z cicha rzekł do obecnych:

– Pani Teresa zupełnie straciła formę...

I prawdziwym to było do tego stopnia, że gdy szła, to z pewnego oddalenia trudno było

powiedzieć na pewno, czy to kobieta albo mężczyzna idzie, albo z bliska znowu, każdy nic o

niej nie wiedzący długo namyślać by się musiał przed zadecydowaniem, do jakiego stanu

społecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta należy.

Nie była wcale otyłą, a jednak w pasie, ramionach i całej sobie była grubą. Pochodziło to

ze zgrubienia czy rozrostu muskułów, które wciąż mocowały się z chłodem, gorącem i fizycznym trudem, a nadawało jej pozór bryłowaty, ciężki, dziwnie znowu sprzeczający się z żywością i energią ruchów. Po dawnych jaśminach i różach jej twarzy śladu już nie pozostało i ogorzałą, zgrubiałą skórą powleczona twarz ta zachowała tylko piękny zarys ust i czoła, a także te duże, w niepospolicie piękną oprawę ujęte oczy, których piwne źrenice teraz jeszcze umiały w chwilach wzruszenia czy zamyślenia sypać złotymi skrami lub świecić jak gwiazdy.

Ale do tego stracenia przez panią Teresę formy więcej jeszcze od zgrubiałości muskułów i twarzy przyczyniało się ubranie. Byłże to był dla wytwornych i strojnych sąsiadek skład dziwów nad dziwami w tym ubraniu, które nigdy nic wiedzieć nie chciało o modzie i elegancji, a wiedziało tylko o taniości i wiecznym braki czasu! Więc spódnice jakieś zbyt krótkie, a co gorsza, z jednej strony dłuższe, z drugiej krótsze, kaftany jakieś źle skrojone i z pierwotną

prostotą uszyte, buty grube i stukające; chustka na głowie zamiast kapelusza. I tylko włosy... Do tych pani Teresa słabość snadź miała, bo zawsze lśniące i w gładki warkocz zaplecione zwijały się z tyłu jej głowy na kształt ogromnego węża, który by miał barwę mieniącej się w blasku słońca łuski kasztana.

Zapracowała się pani Teresa, zaniedbała samą siebie i „straciła formę’’, lecz nie zdawało

się to jej martwić ani zawstydzać, ani zrażać do bywania kiedy niekiedy w domach sąsiedzkich,

do brania udziału w licznych nawet zebraniach towarzyskich. Był w niej pociąg do życia

towarzyskiego; wesołą pomiędzy ludźmi bywała, mówną. Gdy z bryczuszki, w dwa małe koniki zaprzężonej, przed domem sąsiadów wysiadłszy krokiem swoim zamaszystym i stukającym, w sukni z jednej strony krótszej, z drugiej dłuższej, do pięknego, wykwintnego, ludnego salonu wchodziła, na ustach miała uśmiech szeroki, który rząd zębów jak perły białych odsłaniał, a na powitanie ręce obecnych tak mocno w stwardniałych od pracy dłoniach ściskała, że niektórzy aż z bólu sykali. Na kanapie albo, jakim paradnym fotelu ją posadzić zupełnym było niepodobieństwem.

Wykręcała się od zaprosin, zawieruszała się pomiędzy towarzystwem, gdzie to tu, to ówdzie słychać było, jak całowała się z paniami, żartowała z panów, o różnych rzeczach i sprawach rozprawiała głosem przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w stodole, więc zbyt donośnym i niekiedy wpadającym w tony tak grube, że trudno było z dala zrozumieć, czy to jest męskie albo niewieście mówienie.

Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na nią nie patrzał, miewała często czoło zmartwione, a oczy pełne zadumy czy tęsknoty. Nieraz, gdy w gorące żniwa po dniu

na skwarze słonecznym spędzonym z pola do domu powracała krok jej zamaszystość swą utracał i powolnym stawał się, zmęczonym, a wzrok ku górze podniesiony błąkał się po obłokach przez letni przedwieczerz malowanych i złoconych. Zbaczała nieraz z drogi wprost do małego dworku prowadzącej wchodziła na łączkę przydrożną i tam wśród mietlic rozczochranych i koniczyn kwitnących siadała.

Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami białych pereł obwieszone, szczawie

o potężnych, czerwonych kitach ogarniały ją i zasłaniały aż po szyję, tak że nad tą topielą puszystą i różnobarwną widać było tylko jej głowę z bujnym, ognistym warkoczem i z twarzą

od znoju wilgotną. Lekkie wiatry przedwieczorne muskały wtedy tę twarz uznojoną, a przed

oczyma od zmęczenia przygasłymi powstawała nad niedalekim lasem zorza wieczorna, złota

i różowa. I patrzały wtedy oczy te na zawieszającą się pomiędzy niebem i ziemią zasłonę świetlną, patrzały, podziwiały, modliły się, wielbiły, aż poczynały nabierać od niej blasku, aż

powracały do nich siła i radość życia, aż marzące, smutne, rozmodlone, zachwycone nad gęstwiną mietlic, koniczyn i szczawiów – świeciły jak gwiazdy.

Zdarzało się również, że w noce zimowe, za domem białe od śniegu, w domu ciche od

powszechnego uśpienia, ogarniały ją zadumy do fal gorzkich, posępnie szemrzących podobne.

Dzieci w przyległym pokoju spały spokojnie; a ona w izdebce swojej u jedynego jej okna przy, świetle małej lampy odzież ich naprawiała. Wysoki stos białych płócien wznosił się przed nią na stole, wiatr za oknami szumiał, czasem gałąź wiatrem poruszona sucho i twardo w szybę zastukała lub świerszcz odezwał się pod piecem. Z głową pod światłem lampy pochyloną szyła; lecz nieraz igła wysuwała się z jej palców i czoło na dłoń opadało. Z czołem i oczyma zakrytymi dłonią siadywała nieruchomo i tylko czasem, jakby czemuś dziwując się bezdennie lub nad czymś boleśnie biadając, głową powoli wstrząsała lub w obie strony kołysała. Dziwowała się tak losowi własnemu? Biadałaż nad omyłką w dniach kwitnącej młodości popełnioną?

Niekiedy także wśród takiej zadumy nocnej z ust jej wychodzić poczynały nuty piosenki

starej: „Dwa gołębie wodę piły...” Nigdy więcej nad ten początek piosenki nie zanuciła,

opamiętywała się zaraz, milkła... Byłoż to echo od wiosny życia w tę noc zimową przywiane, echo i odbłysk miłości jedynej w życiu, zawiedzionej, zdeptanej?...

Ale w sąsiednim pokoju jedno z dzieci niespokojnie poruszyło się na posłaniu, drugie

wśród snu krzyknęło. Pani Teresa, w mgnieniu oka na nogach, biegła ku sypialni dziecięcej, a gdy po chwili, przekonawszy się, że nic złego nie zaszło, powracała, oczy jej, usta, twarz cała jaśniały od błogiego uśmiechu.

– Robaki moje, kwiatki, brylanty, pociechy, skarby moje!

Wśród licznych jej znajomych byli tacy, w których budziła, szacunek lub podziw, i tacy,

których bawiła albo nudziła, którzy też ją po trochu wyśmiewali. Dość powszechnie zresztą

przyczepiano do niej nazwę Virago. Życie zaś inną jeszcze nazwą obdarzyć ją miało...

 

 

 

 

II

 

 

 

 

Tej wiosny syn najstarszy pani Teresy, dwudziestoletni student od paru lat w dalekiej stolicy przebywający, razem ze skowronkami do Leszczynki zleciał i już z powrotem nie leciał.

Gdyby pani Teresa do powrotu go namawiała, nie usłuchałby pewnie, ale ona nie czyniła tego

i raz go tylko oburkliwie, krótko zapytała:

– Cóż będzie, Julek? Nie pojedziesz?

– Nie, matuchno – odpowiedział. – Nie pojadę...

Czoło jej zbiegło się w dwie grube zmarszczki i przez chwilę stała ze wzrokiem w ziemię

wbitym, posępna i zgnębiona. Potem jednak głowę podniosła i spokojnym głosem już rzekła:

– Ano! Cóż robić? Kiedy inaczej być nie może...

– Nie może, matuchno!

– Ja to i sama wiem. A kiedy inaczej być nie może, to i basta!

Do gospodarstwa odeszła. Ale kiedy z pękiem kluczy w ręku szła przez mały dziedziniec

do świrna, w którym różne zapasy żywnościowe się mieściły, krok jej cięższy i powolniejszy

był niż zwykle.

Bóg jeden tylko wiedział, z jakimi trudnościami, przeszkodami, troskami zdołała ona syna tego do szkół przygotować, w szkołach utrzymać, do stołecznego uniwersytetu wysłać. Parę

razy ktoś z krewnych dopomógł nieco, i oto za lat trzy Julek skończonym medykiem zostanie,

a jakim będzie medykiem i jakim człowiekiem, to już ona jedna tylko wiedzieć mogła,

która go najlepiej ze wszystkich ludzi znała i tyle już dziwów o jego zdolnościach, o jego duszy,

o jego przyszłości wyroiła. W rojeniach tych zresztą wcale nie wszystko było urojeniem

i powszechne zdanie w okolicy panowało, że pani Teresie syn najstarszy dobrze się udał. W

zimie, która tę wiosnę poprzedziła, sąsiedzi często słyszeli ją mawiającą:

– Oho! Niech no tylko Julek nauki skończy, i na własnych nogach stanie, to ja już o przyszłość Janka, Olka, Brońci i Ludwinki spokojną będę. Choćbym i oczy zamknęła, choćby na

Leszczynkę nieurodzaje i inne klęski spadły, on zginąć im nie da!

– A dlaczegóż to pani – ktoś raz zauważył – wszystkie dzieci wymieniając o pannie Inie

zapomina?

Na to pytanie radość na twarzy jej zgasła i oczy niespokojnie zaczynały migotać.

– Inka! no, cóż Inka! ośmnaście lat kończy, już dorosła...

– Za mąż rychło ją pani wyda, co?

– Może... pewnie... na to przecież rosną dziewczęta...

– Patrzeć tylko, jak chłopiec jakiś porwie ją od pani!... Jakże, takie śliczności...

– A pewnie, że śliczna jest! co prawda, to prawda! – rozpromieniała się znowu pani Teresa, lecz wnet z nowym zaniepokojeniem oczu i czoła dodawała:

– Tylko że ta śliczność tak samo nam, kobietom, nieszczęście jak szczęście sprowadzać

może. At! W ręku Boga los ludzki! Jak Bóg da!...

Znać było, że wspomnienie o ślicznej Ince niepokój w niej budziło, ale dlaczego, nikomu

o tym nie mówiła. Właściwie dziewczynie tej, za którą gdy tylko się gdziekolwiek ukazała,

panowie jak słoneczniki za słońcem się obracali, na imię było: Michalina, ale ona imię to zbyt ladajakim znajdując, gdy tylko dorosła, zaczęła wszędzie, gdzie tylko mogła, nazywać się i podpisywać: Ina. Dla dogodzenia jej wszyscy tak samo nazywać ją zaczęli, bo dogadzać jej każdy czuł potrzebę, mus niemal. Nie byłaż śliczną?

Dzień był kwietniowy, bardzo pogodny i ciepły. Wiosny tej kwiecień przyszedł na świat

takim, jakim zazwyczaj maj przychodzi. Przedwczesne upały dopiekać zaczynały i wszystko

przedwcześnie rozzieleniało się, rozkwitało W Leszczynce szare ściany małego domu oblewał

blask słońca, na strzechę, mchem błękitnawym poplamioną, lipy kładły pełne listowia gałęzie, przed kilku małymi oknami kwitło na grzędach trochę narcyzów i piwonii. Na małym dziedzińcu, budowelkami gospodarskimi otoczonym, i w znacznie większym ogrodzie owocowym i warzywnym panowała cisza, którą napełniał niezmierny, radosny gwar ptactwa. Mnóstwo tego pierzastego drobiazgu gnieździło się tu w grubych drzewach i metalicznym szczebiotem jak winem musującym napełniało czarę kryształową czystego powietrza.

Julka ani Inki nie było w domu. On teraz często puszczał się na wyprawy po sąsiedztwie i

całym powiecie, ją sąsiadki na dość długo zabrały, aby im w jakichś pilnych zbiorowych robotach pomagała. Pani Teresa szła z ogrodu warzywnego, gdzie kilka kobiet wiejskich jakąś

zieleninę na zagonach rozsadzało, a dwie kilkoletnie dziewczynki, w krótkich sukienczynach,

wysoko nagie ich nożęta odkrywających, krok w krok za nią wśród agrestowych krzaków dreptały. Niezwykle namyślona pani Teresa zdawała się nie słyszeć dwóch cienkich głosików,

które tuż za nią, to po kolei, to razem, wołały:

– Mamciu! Mamusiu! Matuchno! Mamciu!

Myślała. Jak on teraz, ten Julek, często wyjeżdża z domu, jak się pomiędzy rozmaitymi

ludźmi po wsiach i po miasteczkach kręci, a gdy powraca, jaki mu czasem żar pali się w oczach. Zawsze miał takie oczy błyszczące, ale teraz to tak zupełnie jakby kto żaru w nie nasypał... Nic nigdy o tym, gdzie był i co robił, nie mówi nawet przed matką. Tak i powinno być; ona do niego o to żadnej pretensji nie ma, ale sama domyślała się, że snadź, już, już... pora nadchodzi... Oj, ciężka pora... Tak się boi, tak się okropnie boi...

Mamciu! Mamusiu! Matuchno!

Nie słyszy. Westchnęła głośno.

Za ojczyznę, za wolność, prosta to rzecz i naturalna. Ona to dobrze rozumie: Ona tak samo myśli i czuje jak Julek. Czy chciałaby, aby on myślał i czuł inaczej? Nie! broń Boże! za tchórza i za gałgana miałaby go, gdyby tak było. Wolałaby do grobu go położyć niżeli widzieć

tchórzem i gałganem. Już dawno powiedziała sobie, że inaczej być nie może i – basta! Ale na

sercu ma taki ciężar, taki okropny ciężar.

– Mamciu! Mamusiu! Mameczko!

Nie słyszy. Idzie coraz powolniej i głowa jej sztywną, muślinową chustą przed upałem

osłonięta, coraz niżej na pierś opada.

Co z tego będzie? Co będzie? Zamiar wielki i święty, tak, święty! ale skutek jaki? Powiadają, że jeżeli nikt nie pomoże... ale to jest głupie gadanie. Pomóc to pomogą, bo alboż to ludzie na świecie z kamienia są, albo z błota, aby widząc taką sprawę świętą, takie męczeńskie

targanie się nie ujęli się, nie ratowali? W Bogu nadzieja, że tak będzie, jak młodzi Konieccy

onegdaj mówili. Interwencja nastąpi i wszystko dobrze pójdzie. Ale tymczasem...kule... A gdyby jedna z nich... w Julka... O, nie daj Boże! O, nie pozwól! Pod Twoją opiekę i obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko!...

– Mamo! Matuchno! Mamo!

Na koniec usłyszała, a raczej uczuła czepiające się sukni jej cztery łapki.

– Czego chcecie?!

Dwie drobne twarze rumiane; pyzate podnosiły, się ku niej i jedna ze śmiechem, druga z

nadąsaniem rzekły:

– Jeść chce się!

Splasnęła dłońmi i krzyknęla:

– A prawda! Toż wy dziś nic jeszcze nie jadły! Toż ja o was zapomniałam! A biednieńkie

wy moje, mileńkie... głodne... Chodźcie prędzej, chodźcie do domu, chodźcie...

Raźnie już, szerokim krokiem iść zaczęła, a przed nią dwa maleństwa szybko po zielonej

trawie bosymi stopkami przebierały, wkrótce też przez boczne drzwi domu do małej sionki

wbiegły. Ale panią Teresę, wejść tam za nimi mającą, w progu ogarnęły i prawie nad ziemię uniosły męskie jakieś ramiona i nim opamiętać się zdołała, po sionce ją okręciwszy, do

przyległego pokoju walcowym krokiem wciągnęły. Przy tym głos młodzieńczy, wesoły wołał:

Dzień dobry mamci! Dzień dobry matuchnie! Jak matuchna ma się?

I kręcąc się z nią jeszcze po sieni, śmiał się:

– Cha, cha, cha!

A ona zdyszana i z twarzą w ogniu krzyczała:

– Puść, Julek! Ach, ty swawolniku, wariacie, nicponiu! Puść, mówię, bo tchu już nie złapię...

I tak samo jak on śmiała się:

– Cha, cha, cha!

Aż gdy wypuścił ją z objęć, ku drzwiom od kuchni skoczyła i krzyknęła:

– Teleżukowa! Daj maleńkim śniadanie!

I wnet do syna powróciła z ustami pełnymi zapytań:

– No, jakże masz się? Tydzień cię w domu nie było. Daleko jeździłeś? Skąd teraz przyjechałeś? Co się tam na szerokim świecie dzieje?

On ją kilka razy w obie ręce pocałował, po czym, na starej kanapce usiadłszy, z miną uroczyście nastrojoną mówić począł:

– Uczynki miłosierne co do ciała: głodnego nakarmić, spragnionego napoić... a dopiero

gdy się tego dokona, przyjdą tamte, co do duszy: nie wiedzącego uwiadomić, pytającemu odpowiedzieć..:

– No, no, już rozumiem! Zaraz nakarmię i napoję! Oj, ty, swawolniku mały!

I już ku drzwiom od kuchni śpieszyła, ale gdy około niego szła, za rękę ją pochwycił i z

oczami ku niej podniesionymi, głosem zniżonym rzekł:

– A potem pójdziemy do pokoju mamy na rozmowę poważną. Mam do powiedzenia mamie coś bardzo ważnego...

Ona zbladła na twarzy i oczy jej zmąciły się; jak gdy kto kamień na wodę rzuci.

– Coś ważnego... – powtórzyła szeptem.

Ale wnet uspokoiła się.

– Dobrze, pomówimy, tylko ci do zjedzenia cokolwiek przyniosę.

Sam pozostawszy Julek z kanapki się zerwał i mały pokój szybko wzdłuż i wszerz przebiegać zaczął, drobnego wąsika podkręcając, z głową pochyloną, zamyślony. Jednak pomimo zamyślenia spod drobnego wąsika ładnym tenorem zanucił: „Cicho, cicho, ktoś nadchodzi, serce mówi...’’ I urwał. Tonęła piosenka młodzieńcza w falach myśli szumnie i tłumnie toczących się przez głowę.

Swawolnikiem był od dzieciństwa najmniejszego aż dotąd, ale małym to nie był bynajmniej. Wzrost wprawdzie mierny miał, ale barki szerokie, w stosunku do wzrostu nawet za szerokie, co trochę krępym go czyniło; jednak z kształtów i ruchów biła mu taka rześkość i żywość, że zgrabnym się wydawał, a przede wszystkim za doskonałe upostaciowanie zdrowia i

siły mógł uchodzić. Po matce wziął czuprynę gęstą, ładny wykrój czoła i piękne, piwne, błyszczące oczy, lecz na razowym chlebie macierzyńskim policzki mu nieco zanadto spulchniały,

tak że okrągłe i rumiane, przypominały pyzatych aniołów na obrazach niekiedy malowanych.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin