MICHAEL GERBER Barry Trotter i końska kuracja.doc

(882 KB) Pobierz
MICHAEL GERBER

MICHAEL GERBER

 

Barry Trotter i końska kuracja

 

 

1 KOŃSKA KWJ4

PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER

wydawnictwo MAG Warszawa 2006

-^0 'L9 'w IZ ^pdAr^ -jn

N9SI

'Lilii

JBST1T[

uopB|SUBJij i^sijoj sip joj

ot^i Aą ^003 © iH3P

ROZDZIAŁ 0

 

KUKA &SÓU oD W084

Wielu ludzi pyta mnie (Bóg jeden wie, że sam też zadaję sobie to pytanie): „Czemu ciągle piszesz te książki?". Krótka odpowiedź brzmi: „Rozpaczliwie potrzebuję pieniędzy". Tak naprawdę jestem praktycznie zrujnowany - piszę te słowa na opakowaniu po Big Macu na dworcu autobusowym w mieście tak biednym, że nie stać go nawet na własną nazwę. Oto mój dom. Życie pisarza nie jest usłane różami, ani nawet stokrotkami.

Po pierwsze, pozwólcie, że zdementuję pewne plotki. Wbrew temu, co mogliście przeczytać, nie wydałem milionów, próbując uwieść Madonnę. Oboje z Madonną żyjemy w szczęśliwych związkach małżeńskich (nie ze sobą nawzajem). Nie wpakowałem też majątku w budowę najwyższej na świecie konstrukcji z klocków lego. Wydaje się to zbyt absurdalne, by o tym wspominać, ale zdziwilibyście się, jak wiele osób pytało mnie o tę pogłoskę. Rzeczywiście, kupiłem sobie stary model jaguara, by uczcić ukończenie Barryego Trottera i Niepotrzebnej kontynuacji, lecz ma on

zaledwie dwanaście centymetrów długości i stoi na moim biurku.

Mam bardzo skromne potrzeby - dajcie mi dach nad głową, najprostsze jedzenie i dzieło literatury dziecięcej do sparodiowania, a będę szczęśliwy. Po sukcesie dwóch pierwszych książek o Barrym Trotterze powinienem móc odejść spokojnie w stronę zachodzącego słońca i żyć z odsetek, wcielając w życie projekt stworzenia sieci kaplic ślubnych dla zmotoryzowanych. Lecz, podobnie jak wiele innych osób w show-biznesie, zaufałem niewłaściwym ludziom. Ludziom, akurat. Chciałbym.

Kilka lat temu, zbierając materiały do pierwszej książki, poznałem grupkę myszy. Przewodził im czarujący, brązo-woszary osobnik Timothy. Timothy twierdził, że jest nieśmiertelny, ja jednak wiedziałem tylko, że tryska dowcipem i zna mnóstwo fascynujących anegdot o ludziach sławnych i bogatych. Odbyliśmy wiele długich - i jak sądziłem głębokich - rozmów; wkrótce staliśmy się nierozłączni.

Przeżyliśmy też wiele wspaniałych chwil... szalonych chwil. Pamiętam, jak pewnego lata wraz z Timothym wałęsaliśmy się po Europie mikrobusem marki Volkswagen (kazałem go przerobić tak, by Timothy mógł prowadzić). Gdy zaproponował, że zostanie moim agentem/księgowym/menadżerem, zgodziłem się chętnie. Nie należę do osób uważających, iż fakt, że ktoś ma pięć centymetrów wzrostu, automatycznie dyskwalifikuje go jako kandydata na stanowisko kierownicze. Sam jestem dość niski.

Dopiero później odkryłem, że zaledwie w ciągu tygodnia Timothy zdążył wszystko przepisać na siebie. Wszelkie wpływy z pierwszych dwóch książek o Barrym Trotterze

trafiały na konto gryzonia w banku szwajcarskim. Za każdym razem, kiedy pytałem o nieprzychodzące czeki, Timothy zbywał mnie jakimś wykrętem, a ja jak kretyn wierzyłem. Stopniowo stawał się coraz trudniej osiągalny przez telefon. Jak głupiec, sądziłem, że jest zajęty załatwianiem mi nowych projektów. W rzeczywistości urządzał niewiarygodnie huczne przyjęcia, uzależnił się od markowego masła orzechowego i zaciągał poważne kredyty w najdroższych sklepach serowarskich Londynu.

Co gorsza, zaczął krążyć po świecie, udając mnie. To on zalecał się do Madonny, on miał fetysz Lego i on zaangażował się w działania Mysiego Frontu Wyzwolenia Mu-stynów. Ja sam nigdy, przenigdy nie przekazałbym nawet centa tym przepełnionym nienawiścią fanatykom. Nigdy nie uczestniczyłem w żadnym z ich wieców — jeśli przyjrzycie się zdjęciom, od razu widać, że to nie ja — nie porasta mnie przecież futro, choć faktycznie jestem w jednej ósmej Sycylijczykiem.

Gdy w końcu się zorientowałem, co się dzieje, było już

0 wiele za późno. Jedyną pociechę dla mnie stanowiło odkrycie, że wiele sławnych osób, o których mówił Timothy -takich jak Benjamin Disraeli, Sonia Henje, Maria Callas

1  sekretarz generalny ONZ Kofi Annan - także dało się oszukać temu małemu cwaniakowi. Przynajmniej znalazłem się w dobrym towarzystwie.

Mój wydawca łaskawie zgodził się, bym napisał tę książkę, z nadzieją, że dzięki wpływom uda mi się pozwać mysz do sądu. Nie będzie to jednak łatwe - co noc około trzeciej dzwoni telefon, a gdy podnoszę słuchawkę, słyszę piskliwy głosik, opisujący wszystkie straszne rzeczy, jakie mnie

spotkają, jeśli wydam nową powieść. Z pewnością to mysi zabójca, jeden z wynajętych zbirów Timothy'ego.

— Hej, koleś (zawsze zwraca się do mnie per „koleś", czego nie cierpię), jeśli wydasz Barry'ego 3, pogryziemy wszystkie stronice... Potem każemy naszym ludziom w księgarniach porozrzucać je po podłodze. Pogną się i trzeba je będzie zwrócić. Twój wydawca straci miliony!

Jasne, że się boję - kto by się nie bał - ale Orion zapewnia, że użyją wszelkich możliwych środków, by zapewnić mi bezpieczeństwo. Toteż postanowiłem zrobić co trzeba. Proszę, zastanówcie się, czy nie kupić tej książki, choćby po to, by powstrzymać mnie przed napisaniem następnych. Z Waszą pomocą (to znaczy pieniędzmi) mogę wygrać walkę o moje dobre imię.

Dziękuję, że to przeczytaliście, i mam nadzieję, że spodoba się Warn książka.

M.G. Miasto bez nazwy, 2004

 

ROZDZIAŁ 1

 

Trivia Row drzemała w letnim upale. Od tygodni słońce działało jakby na biegu wstecznym - jego osobliwie ciężkie promienie, zamiast obdarzać energią, wysysały ją z ziemi. Wszelka działalność w blasku niebiańskiego śledczego toczyła się wolniej, ospałej, w dosłownym morzu potu. Nawet uliczne owady, choć jak zawsze liczne, zrezygnowały z gryzienia i kłucia, uznając, że te czynności wymagają zbyt wiele wysiłku. Kruche źdźbła trawy pragnęły tylko przytulić się do ziemi i zasnąć, przynajmniej do czasu, gdy Anglia oddali się nieco bardziej od słońca.

W owo wtorkowe popołudnie w uliczce panowała cisza, zakłócana jedynie miarowym kapaniem potu przerażonych mieszkańców. Zbliżała się pora powrotów ze szkoły; całe rodziny wyglądały nerwowo ze swych pozbawionych klimatyzacji domów o zamkniętych na głucho drzwiach i oknach. „Czy moje dziecko zdoła dziś wymknąć się zombi?". „A może znów nakarmią je ziemią, jak ostatnio?".

Na zewnątrz poruszyły się dwie postacie. Vermon i Pecu-nia Durneyowie, patrzący bezmyślnie przed siebie, wędrowali sztywno tam i z powrotem, posłuszni rozkazom paskudnego młodego, piętnastoletniego czarodzieja Barry'ego Trottera. Niewrażliwa na upał para krążyła po Trivia Row, wypuszczając powietrze z opon wszystkich samochodów, przegryzając plastikowe worki pełne skoszonej trawy i wysypując ich zawartość, chwytając dzieciaki i wrzucając je głową w dół do kubłów ze śmieciami.

Na końcu ulicy pojawił się Howard, miejscowy ośmio-latek. Obdarzony bujną wyobraźnią chłopak szedł wolno, zatopiony w myślach, nie widząc zbliżających się zombi.

Trzymaną w ręku figurką Howard poprawiał wiecznie zjeżdżające z nosa okulary.

- Wy, głupcy — rzekł głośno — nikt nie zdoła powstrzymać mojego magnetomierza.

Był to jeden z ważnych elementów historii, którą właśnie wymyślał.

- Tak ci się zdaje - odparł Howard nieco innym głosem, który wskazywał, że teraz przemawia druga figurka. - Zaraz cię uderzę. — Przysunął do siebie dwie figurki, udatnie odgrywając efekty dźwiękowe.

Piętnaście metrów dalej matka Howarda lekko uchyliła okno. Zwrócenie uwagi zombi mogło zaowocować kilkoma kilogramami trawy wepchniętej przez otwór na listy, musiała jednak zaryzykować.

- Howardzie! - krzyknęła, wskazując gorączkowo przez szparę. — Durneyowie! Uciekaj, Howardzie, biegiem!

Chłopak uniósł wzrok, ujrzał zamienionych w zombi sąsiadów i pomknął do drzwi. Nie zdążył.

10

- Arrgh - warknęła Pecunia, po raz trzeci w tym tygodniu wpychając do kubła szamoczącego się Howarda.

- Arrgh - zgodził się usłużnie Vermon.

W matce Howarda coś pękło. Z miotłą w ręku zbiegła ze schodów i popędziła w stronę Durneyów.

- Cholerni nieumarli. - Zamachnęła się gwałtownie. — Wynocha stąd!

Podczas gdy Durneyowie zaczęli się cofać, warcząc i machając rękami, matka Howarda pomogła mu wygramolić się z kubła.

- Wy dwoje powinniście się wstydzić! - huknęła. — I ten odmieniec Trotter też.

Ośmielona pokazem odwagi (i poirytowana ciągłymi upałami) społeczność Trivia Row ruszyła do kontrataku. Otwarły się drzwi i okna, i na wycofujących się zombi posypały się niczym grad najróżniejsze przedmioty ciskane przez zlanych potem, doprowadzonych do ostateczności mieszkańców.

- A macie, wy dranie! — wrzasnął jeden z sąsiadów. — Wiem, że zjedliście mojego psa!

Siedzący w domu Barry Trotter oglądał tę scenę z głęboką, przejmującą satysfakcją. W końcu zrozumiał, czemu niektórzy zostawali szamanami — zombi były super. Zamówienie tego zestawu okazało się najlepszym pomysłem od lat.

A jednak... Nagle ogarnęło go niezwykłe uczucie. Czyżby naprawdę tęsknił za powrotem do szkoły? Owszem, teraz, gdy w księgarniach zaroiło się od ludzi kupujących mocno ubarwioną książkę J.G. Rollins Barry Trotter i kawior filozoficzny (naprawdę, jeśli chodzi o książki, to ludzie potrafią

11

kupić wszystko*), w Hokpoku traktowano go jak znakomitość. Ale żeby od razu miał chcieć wrócić do szkoły? Nie, niemożliwe. Zasunął kotary i w pokoju znów zapanowała ciemność.

Wyciągnięty na niezasłanym łóżku patrzył tępo w telewizor, w którym leciał jakiś mecz, i zapadał się coraz głębiej w kokon nudy, ciężkiej niczym zeszłomiesięczna gazeta. Zmuszanie spikerów do bekania było zabawne pierwsze kilkaset razy, a odwracanie goli miało sens tylko, jeśli obstawiło się zakład. Może gdyby powtórzył to wystarczająco wiele razy, doprowadziłby do wojny między Francją i Hondurasem. Barry uśmiechnął się na tę myśl.

Niezwykłe uczucie znów powróciło. Nie, to nie był entuzjazm na myśl o szkole. Hokpok nie był w stanie wzbudzić podobnej reakcji, nieważne — pozytywnej czy negatywnej. Zawroty głowy, strach, fascynacja, niewytłumaczalne pragnienie ucieczki... Gdyby nie fakt, że przebywał na Trivia Row, przysiągłby, że w pobliżu kręcą się marketorzy.

Słysząc jakiś dźwięk, Barry wszedł do łazienki, wspiął się na muszlę klozetową i wyjrzał przez okno. To, co zobaczył, wzbudziło w nim mdłości pomieszane z przejmującą radością... Pięć metrów niżej w ogrodzie oddział ubranych w garnitury marketorów otaczał Dupka Durneya. Dupek, jako Gumol (i to w dodatku wyjątkowo tępy), nie miał pojęcia, że marketorzy to zmora świata magicznego i że nikt — możliwe, że nawet Barry - nie potrafi umknąć „grupie fokusowej", zespołowi marketorów skupiającemu swe niewiarygodne zło na jednej, bezradnej ofierze.

Komu ja to mówię?

12

— Mamo, tato, w ogrodzie są jacyś... dziwni ludzie! — wrzasnął Dupek, który odczuwał już pierwsze skutki działania ogłupiającej, przeraźliwie drogiej wody kolońskiej

marketorów.

-Aargh - odparł tępo Vermon z werandy, na którą zapędzili ich sąsiedzi. Wraz z żoną zajadali się zawartością zamówionego tydzień wcześniej kubełka smażonego kurczaka.

— Nie uciekaj, młodzieńcze... Chcielibyśmy, żebyś odpowiedział nam na kilka pytań — powiedział jeden z marketorów gładkim tonem, kryjącym w sobie grozę. — W zamian damy ci ten banknot, dziesięć funtów.

-No... dobrze. — Dupek, wyraźnie oszołomiony, spróbował niezgrabnie złapać banknot.

— Nie tak szybko. - Marketor odchrząknął i oznajmił głośno: — Przyjmując zaproponowane wynagrodzenie, tym samym zgadzasz się na wzięcie udziału w naszych badaniach i poświadczasz, że nasza firma i klienci nie poniosą żadnej odpowiedzialności w razie odniesienia przez ciebie obrażeń i/lub śmierci.

Wygłosiwszy obowiązkową formułkę, wręczył banknot Dupkowi, który próbował schować go do kieszeni, ale nie

trafił.

W chwili, gdy dziesięć funtów powoli opadło na ziemię, marketorzy zbili się w ciasny krąg niczym szakale. Dupek nie miał już szans - zaczęła się „grupa fokusowa".

— Którego znanego sportowca lubisz najbardziej? - spytał jeden z marketorów.

- Wybierz tylko spośród tych z przeszłością kryminalną - dodał drugi.

13

— Mleko o smaku sera - rzekł trzeci, unosząc notatnik. -Tak czy nie?

— Czy kupiłbyś pastę do zębów sprawiającą, że twoja ślina przypominałaby krew? - wtrącił drugi.

— Nadmuchiwane spodnie?! - przekrzykiwał ich czwarty. — Nogawki zaciskające się na udach, automatyczne wysuwanie kieszeni, awaryjne poduszki pośladkowe. Jak to brzmi?

Pierwszy chwycił Dupka za kołnierz.

— Czy chciałbyś jeść pióra? — warknął. — Może z dietetycznym sosem?

Dupek z trudem formułował słowa.

— Czy są... chrupkie? - Był blady, patrzył tępo szklistymi oczami.

— Mogą być! Może oblane nugatem? — zapytał szybko marketor. - I pokryte pysznym, hipoalergicznym karmelem!

Marketor wypuścił Dupka, który runął ciężko na ziemię.

Natychmiast podniósł go drugi. Dupek zachwiał się na nogach.

— Jakie uczucia wzbudzają w tobie słowa „papierosy smażone w głębokim oleju"?

— Chyba... chyba... chyba zaraz się wyrzygam.

Krąg marketorów cofnął się o krok i Dupek zaczął wymiotować obficie wprost na rabatkę. Następnie osunął się na ziemię i znieruchomiał. Nie był martwy; wyssali go w rekordowo krótkim czasie. Obserwujący z góry całą scenę Barry patrzył zafascynowany, ogarnięty przepyszną Scha-denfreude.

14

- Niewiele w sobie miał - zauważył jeden z marketo-

row.

- Te dzisiejsze dzieciaki — odparł drugi. — Zupełnie jakby nic ich nie obchodziło.

— Oblejcie go wodą i znów zaczniemy - zaproponował trzeci.

- Tylko nie wodą - zaprotestował czwarty. - Mamy suszę. — Udał, że obsikuje nieprzytomnego chłopaka.

- Nie, dajmy sobie spokój, jest wykończony — mruknął piąty, podnosząc upuszczony przez Dupka banknot. -Chodźmy na lunch.

Marketorzy zatrzasnęli teczki. Barry słyszał ich wyraźnie; rozmawiali głośno, jak ludzie przywykli do tego, że się im ustępuje.

— Wiesz, mam pomysł na wspólny biznes — oznajmił jeden, włączając komórkę.

- Słucham cię - zainteresował się jego kolega. Wszyscy uklękli obok Dupka, zadając swój klasyczny,

upiorny coup de grace. Barry nie mógł się już doczekać.

— Jeśli twoja firma wprowadzi na rynek papierosy smażone w głębokim oleju, moja firma zacznie sprzedawać papier toaletowy nasączony nikotyną.

— My ich uzależnimy, a wy pomożecie im rzucić nałóg. — Drugi marketor wstał. - Podoba mi się ten pomysł. Wyślij mi notatkę.

Pierwszy marketor nacisnął guzik swego telefonu.

— Zrobione.

Drugi także nacisnął guzik.

- Właśnie się zgodziłem. Kolejny guzik.

15

— Wypuściłem pierwszą transzę w ofercie publicznej -oznajmił pierwszy.

Znów guzik.

- A ja wziąłem parę milionów z tych pieniędzy i przekupiłem odpowiednich urzędników rządowych - oznajmił drugi. - Mamy już zgodę, towar powinien wejść na półki w poniedziałek, najpóźniej we wtorek.

- Wspaniale! - wykrzyknął pierwszy marketor, naciskając kolejny przycisk telefonu. - Akcje na sprzedaż... cena rośnie. Bingo, jesteśmy miliarderami.

— Doskonale — odparł drugi marketor. — Hej, chłopcy, stawiam wszystkim.

Gdy wiwatujący marketorzy wyszli powoli tylną furtką, Barry przekonał się co zrobili: marketorzy oblepili Dupka krzykliwymi, absurdalnymi, kretyńskimi hasłami i sloganami. Dupek z pewnością będzie zachwycony. Niektórzy mogliby rzec, że spotkała go słuszna kara, ale Barry by się z tym nie zgodził. On uważał, że karanie Durneyów to jego zajęcie*.

* Barry miał wszelkie prawo nie cierpieć Durneyów, którzy (a to tylko jeden z niezliczonych przykładów) tresowali pająki tak, by gnieździły mu się we włosach. Nie była to jednak z ich strony czysta złośliwość, lecz efekt współpracy z Ministerstwem Ma-giczności i gumolską agencją szpiegowską MI-6. Jako niemowlę Barry Trotter został wybrany do obejmującej cały kraj grupy magicznych sierot uczestniczących w projekcie furia. Projekt miał na celu stworzenie magicznej osoby do tego stopnia irytującej, że skupiłaby na sobie całą wrogość, jaką Gumole odczuwali wobec czarodziejów. Rolą Durneyów — odgrywaną z niekłamanym

16

W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar - jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok-pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę!

zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia, odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe.

* Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym".

17

W holu Hybryda zakasłała donośnie. Barry spojrzał na zegar — jak zwykle był spóźniony. Nosił naręczną klepsydrę, ale zupełnie się nie sprawdzała: piasek przesypywał się przy każdym poruszeniu ręki. Barry spóźnił się właśnie na Hok-pocki Depres, rozklekotany pociąg wiozący uczniów rozpoczynających kolejny semestr w Szkole Magii i Czarów--Marów Hokpok. Na szczęście Barry nie miał zbyt wielu bagaży; większość podstawowych rzeczy wysępiał od swych kolegów (nieważne, prośbą czy groźbą). Teraz, gdy Barry stał się sławny, większość chętnie dawała mu prezenty, a on napawał się swą nową popularnością*. Zaledwie w ciągu miesiąca, z przeciętnego, wrednego łobuza stał się słynnym na cały świat niegrzecznym chłopcem. Niech Bóg błogosławi autorkę i jej książkę!

zapałem — było ciągłe torturowanie Barry'ego aż do magicznego okresu dojrzewania. Szefostwo projektu liczyło na to, że dzięki temu Barry rozwinie w sobie potężną manię prześladowczą i po uzyskaniu mocy stanie się całkowicie nieodpowiedzialny. Jak wiemy, ta część planu sprawdziła się doskonale. Na razie nie wiadomo jeszcze, czy projekt furia odniósł również sukces na szerszą skalę, zapobiegając konfliktowi pomiędzy Gumolami a ludem magicznym. Można jednak przedstawić argumenty, że Durneyowie nie byli wcale gumolskimi czarnymi charakterami, lecz trójką największych bohaterów świata magicznego. Argumenty te nie przekonałyby nikogo, ale wciąż były możliwe.

* Colin Cryptic w gazetce „Harce Hokpoku" nazwał Barry'ego „wrednym, wrażliwym i wspaniałym".

17

Dwanaście miesięcy temu do Barry'ego zwróciła się gu-molska dziennikarka J.G. Rollins. Pani Rollins oświadczyła, że zamierza napisać książkę, która zwróci uwagę szerokich mas na nihilistyczną egzystencję współczesnych magicznych nastolatków.

- Chcę zedrzeć okrywającą ją zasłonę - oznajmiła, unosząc dumnie pióro.

- Dobra — odparł Barry, niepewny, czy on sam ma być zdziercą, czy też zasłoną.

- Super. - J.G. Rollins otworzyła notatnik. - Jak często w przeciętnym tygodniu widujesz się z rodzicami? - spytała. — Od czasu do czasu, rzadko czy nigdy?

- Nigdy - odparł szczerze Barry, nie wyjaśniając, że oboje nie żyją.

- Wspaniale. To znaczy, jakież to smutne - poprawiła się szybko. - Zatem w ogóle nie ma ich w twym życiu?

- Nie. — Barry wycisnął z oka fałszywą łzę.

- Już dobrze, dobrze, znajdziemy ci miły dom, obiecuję. — Barry zesztywniał, a J.G. to zauważyła. - Albo nie. Jesteś już dużym chłopcem, sam dasz sobie radę. - Nabaz-grała coś. Barry z trudem odczytał słowa „Sprzeciwia się próbom udomowienia; półdziki". Znów uniosła wzrok. -Spragniony wskazówek i rad, znudzony szkołą, porzucony przez starsze pokolenie. Czy wypełniasz czas używaniem zakazanych narkotyków i przypadkowym seksem?

Chciałbym, pomyślał Barry. Pomijając przeterminowane składniki eliksirów podwędzone z szafek Snajpera, w szkole nie znano narkotyków. Woźny Hokpoku, Angus Filtr, konfiskował wszystko i sprzedawał w Hogsbiede z całkiem niezłym zyskiem.  Centaury zarabiały krocie, sprzedając

18

oregano, ku zachwytowi studentów nieświadomych istnienia efektu placebo. A co do seksu, pomimo męskich przechwałek obecnie Barry utknął gdzieś pomiędzy neckingiem i pettingiem. Jednakże w głosie autorki dźwięczała tak wielka nadzieja, no i istniała szansa, że da się na tym zarobić parę groszy.

- Sam nie ująłbym tego lepiej — skłamał.

Podczas całego czwartego roku Barry spotykał się regularnie z Rollins, aż wreszcie trzy miesiące temu, w maju, z drukarni wyjechał pierwszy nakład Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego. Książka sprzedawała się świetnie, zwłaszcza wśród dorosłych; nikt jeszcze nie stracił pieniędzy, mówiąc starszym pokoleniom, że ich naj mroczniej sze podejrzenia co do nastolatków są zgodne z prawdą. Po paru tygodniach nazwisko Barry'ego stało się synonimem młodzieńczych wybryków; oczywiście czuł się zobowiązany potwierdzać swoją reputację. Zachęcany przez bliźniaków Gwizzleyów Barry zaczął szaleć. Stworzył zaklęcie magicznie owijające folią wszystkie toalety w szkole. Słuchawki pryszniców zatkały się od rozmoczonych słodyczy. A Barry zaczął spędzać mnóstwo czasu w najróżniejszych szafach, „poznając bliżej" swoje szkolne koleżanki.

„Nasz strach przed przyszłością", grzmiał wstępniak „Wróżbity codziennego" (magiczne gazety często krzyczą), „ma teraz imię: Barry Trotter". „Fajt" umieścił zaś po prostu na swej okładce wielkie zdjęcie Barry'ego z jednym, jedynym słowem: Fajfus.

Dzięki podobnym artykułom - i tryumfalnie bełkotliwym występom chłopaka w telewizji i radiu — książka sprzedawała się jeszcze lepiej. Wkrótce Barry wędrował

19

wilgotnymi korytarzami Hokpoku niczym Bóg — no, Bóg z pojawiającymi się jeszcze od czasu do czasu Pryszczami Ognia i wciąż rzadkim zarostem.

Treść Kawioru niemal zupełnie nie odpowiadała faktom, lecz w obronie J.G. trzeba powiedzieć, że Barry niemal natychmiast zaczął ją bajerować. Po szczególnie barwnej historii pokonania i pokarania „największego smoka na świecie" na oczach całej wiwatującej, szalejącej szkoły uznał, że autorka coś podejrzewa. Ale ani razu nie kwestionowała jego słów — nawet gdy poznała go dość dobrze, by wiedzieć, do jakiego stopnia jest zakłamany.

Niezależnie od tego, jak była nieprawdziwa, książka przyniosła sukces im obojgu: J.G. urządzała sobie właśnie w Szkocji kawałek Karaibów, a Barry nie mógł się już doczekać pierwszego pełnego semestru sławy. Może i uczciwość to najlepsza polityka, ale jeśli chodzi o Barry ego Trottera i kawior filozoficzny, nieuczciwość wygrała w przedbiegach.

Ta myśl pocieszyła Barry'ego, gdy zamykał dom. Dur-neyowie wciąż przebywali na dworze, wiedział jednak, że w końcu trafią do piwnicy pani Kegg (nigdy jej nie zamykała, bo nie mogła znaleźć klucza). Tam zombi mogli strzec jej olbrzymich zapasów taniego bełtu przed gumolskimi nastolatkami, krążącymi po okolicy w poszukiwaniu darmowego drinka. Sama pani Kegg dawno temu była jedną z nich. Obecnie, stale zalana, zapewne nie zauważy nawet

20

Vermona i Pecunii krążących po piwnicy, mamroczących i zżerających robale. Przez całe lato brała ich za wieszaki*.

Barry wszedł do kominka i wyciągnął maleńką, papierową parasolkę. Zabrał ją z egzotycznego baru w Hogsbiede podczas nielegalnej potańcówki z okazji końca roku szkolnego. Ów wieczorek, zakończony zgodnie z wieloletnią hokpocką tradycją wizytą gajowego Hamgryza w areszcie i wykupieniem grupki uczniów, zorganizowała Herbina Gringor, by zaimponować swojemu nowemu chłopakowi, Victorowi Crumbowi. Zazwyczaj Herbina była panną po-rządnicką — przez duże „P" — lecz Barry zauważył, że gdy na horyzoncie pojawiał się określony typ chłopaka, jej krytycyzm gwałtownie słabł.

Victor Crumb był małomównym, cuchnącym, ledwo umiejącym czytać gwiazdorem ąuitkitu z konkurencyjnej szkoły. Z początku Barry nie lubił go wyłącznie z tych powodów. Potem jednak znalazł sobie kolejne, jeszcze zasad-niejsze. W czasie meczów Crumb z upodobaniem podkradał się w powietrzu do graczy z przeciwnej drużyny i bazgrolił po nich flamastrem. Jego zaimprowizowane ilustracje były zazwyczaj bardzo nieprzyzwoite, skatologiczne i zabawne -pod warunkiem, że dotyczyły kogoś innego. Herbina zgadzała się z tą opinią. - To nastoletni Breugel - mówiła.

* Pani Kegg, alkoholiczka, wciąż była wstawiona, do tego stopnia, że uważała się za osobę magiczną. Co mogło nawet odpowiadać prawdzie, gdyby określenie „magiczny" stanowiło synonim nieodwracalnych uszkodzeń mózgu.

21

- Raczej nastoletni błazen — wymamrotał gniewnie Bar-ry, zapamiętale trąc ręcznikiem kark.

Bazgroły Victora budziły w Herbinie jakieś nieokreślone uczucie - coś nowego, podniecającego i raczej nienadające-go się dla młodszych czytelników tej książki. Od chwili, gdy ujrzała obsceniczny rysunek na karku Barry'ego, uwierzyła święcie, że Crumb to geniusz. Co więcej, uznała, że ona sama jest właściwą kobietą, która ogrzeje serce nadąsanego, milczącego socjopaty.

Powodzenia, pomyślał Barry, przyglądając się parasolce. Ten mały gadżet z drewna i papieru został obdarzony magiczną mocą powrotu. Rozwinięta parasolka przenosiła każdego, kto ją trzymał, do barku „Tiki", ciemnej i brudnej mordowni hawajskiej, w której odbywała się impreza. W ramach promocji barman wręczał je klientom (często do końca niewiedzącym o tricku wywołującym powrót). Pomysł okazał się niezwykle skuteczny handlowo, bo jak inaczej wyjaśnić trwałą obecność podobnego wrzodu na handlowym obliczu miasteczka? Wystrój był żałosny, obsługa paskudna, a co do rozrywki, to widok podstarzałego, fałszywego transseksualisty Dawn Ho bardziej kojarzył się z bólem zębów.

Krótko mówiąc, bar był obleśny, nawet wedle niskich jak Rów Mariański standardów Hogsbiede. Lecz po czterech latach Barry miał powyżej uszu sypiącego się Ekspressu Hokpockiego z jego pleśnią, obłażącą farbą i rozumnymi, chorobotwórczymi kanapkami. Potrzebował mocnego mai tai, by przeżyć kolejną morderczą ceremonię Nadziału. Już niemal czuł smak drinka.

22

 

Rozłożył szybko parasolkę, uniósł rękę i zaintonował magiczne słowo. Chonotuchcelei. Nic się nie stało.

- Pewnie niewypał - mruknął Barry. Nic dziwnego, w końcu parasolka pochodziła z knajpy, w której nawet w tequili zamiast robaków pływały dosma-czane, plastikowe repliki.

Barry kilka razy rozłożył i zamknął drobiazg. Nagle usłyszał walenie w drzwi. Pochylił się i zrobił parę kroków, i parasolka zadziałała. Wzleciała w górę, ciągnąc go przez warstwy tynku, desek i dachówek, które zostawiły bogatą kolekcję siniaków.

- Aaa! — wrzasnął Barry, wystrzeliwując w powietrze i cudem unikając zderzenia z kaczką.

Wrzeszcząc coraz głośniej i zwierając w panice pośladki, ze wszystkich sił zaciskał czubki palców na rączce parasolki.

Zdumiewające, jaką siłę ma ten wihajster, pomyślał Barry, patrząc, jak drobniaki wylatują mu z kieszeni i lecą ku ziemi ze śmiercionośną prędkością. No cóż, po prostu odprężę się na resztę...

W tym momencie parasolka wyrzuciła z siebie snop iskier i Barry zatrzymał się w powietrzu. Gadżet jęknął, zakasłał i zdechł. I wtedy zaczęły się prawdziwe krzyki.

Stare powiedzenie głosi, że czasem lepiej jest mieć szczęście niż umiejętności; czyste szczęście zrządziło, że Barry wylądował w krzakach w ogrodzie Durneyów. Słysząc trzask, oszołomiony Dupek uniósł na moment głowę, a potem znów zemdlał.

23

Barry przez chwilę siedział w krzakach, odpoczywając. Wyglądało na to, że wszystkie najważniejsze narządy -przynajmniej te, o których wiedział - są w porządku. Jakieś złamania? Nie, ale widok, jaki ujrzał, sprawił, iż zaczął podejrzewać wstrząs mózgu. Przed nim stał Hamgryz odziany w strój francuskiej pokojówki.

- Czee, B'ry — zagrzmiał alkoholowo hokpocki gajowy. - Przyszłem zabrać cię do szkoły. Bub'ldor przysłał po ciebie wóz.

- Jesteś prawdziwy? - spytał Barry.

- Chiba tak. - Hamgryz popadł w głębokie zamyślenie. — A może i ni. W kuńcu, co to je prawda? Czy ktokolwiek z nas jest naprawdę...

- Och, zamknij się, wiedziałem, że nie powinieneś zapisywać się na zajęcia uzupełniające. - Barry westchnął z rezygnacją. — Odrobina wiedzy to bardzo niebezpieczna rzecz, zwłaszcza gdy nie wiesz, co z nią zrobić. Pomożesz mi wstać?

- Jasne - odparł Hamgryz.

Szarpnięciem postawił Barry'ego na nogach, na boki poleciały odłamki gałęzi.

Barry jeszcze nigdy nie czuł takiej wdzięczności za twardą ziemię pod stopami. Ludzie zazwyczaj nie myślą o niej, dopóki nie znajdą się trzydzieści pięter w górze, pewni, że zaraz zamienią się w puree.

- Po co ci te ciuchy?

- Te co?

- Ubranie, uniform. - Barry pociągnął go za rękaw.

- Hej, uw'żaj na to, jest pożyczone. Bub'ldor kazał mi się przebrać, cobym się nie wyróżniał w świecie Gumli -

24

odparł Hamgryz. - Ale w sklipie mieli na mnie tylko to albo kost'm seksownej pielęgniarki.

— W takim razie uważam, że słusznie wybrałeś.

Wychodząc z ogrodu, Barry usłyszał, jak Dupek się budzi, bełkotliwie podśpiewując melodyjkę reklamową. Nie mógł go przecież tak po prostu zostawić. Może zacznie padać deszcz... albo grad, bardzo mocny. Chociaż panująca susza sprawiała, że grad nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Barry nie mógł po prostu założyć, że Dupek znowu oberwie. Musiał mieć pewność.

- Zaczekaj - rzucił.

- Barrie, Bubl'dor chce się z tobą widzieć jak najszybcij...

- To potrwa tylko chwilkę — uciął Barry.

Młody, mściwy czarodziej zawrócił z entuzjazmem, wyciągając różdżkę.

Dupek siedział ze skrzyżowanymi nogami na trawie,

mamrocząc coś pod nosem.

- Adeste fidelis — zaintonował Barry i z różdżki wystrzelił promień czerwono-zielonej energii, trafiając Dupka prosto w środek niskiego czoła Neandertalczyka.

—Jingle bells, jingle bells, jingle all the way — zaśpiewał donośnie Dupek, kołysząc się w przód i w tył, jego twarz rozjaśnił tępy uśmiech.

- Wkrótce nie będzie ci już tak wesoło, frajerze - mruknął Barry. —To za te wszystkie „czekoladki", które dawałeś mi w dzieciństwie.

Zaklęcie to szybko przynosiło śmierć, zazwyczaj samobójczą, śpiewający bowiem starał się zrobić wszystko, byle tylko zatrzymać dźwięczące w głowie Jingle bells. Wizja cierpiącego tortury psychiczne Dupka niezmiernie uradowała

25

Barry'ego. Z lekkim sercem podbiegł do czekającego Ham-gryza.

- Wyglondosz jak świrninty elf- zauważył gajowy, przyglądając mu się podejrzliwie. - Możymy już jichać?

-  Yes, si, oui, jawooohl! - zaśpiewał Barry.

Nagle chwycił Hamgryza za ręce i zaczął tryumfalnie obracać się w tańcu wokół olbrzyma. Kręcił się tak i kręcił, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu jego ręce zwolniły uchwyt i poleciał...

...Głowa Barry'ego boles'nie uderzyła o wysłaną dywanem podłogę, budząc go.

- Au, skur...

- Zaczekaj, pomogę ci. - Chudy, łysiejący mężczyzna w wyraźnie znoszonej, tweedowej marynarce wyciągnął rękę. - Spadłeś z kozetki.

- Bezbolesna procedura, akurat. Powinieneś zamontować poręcz. — Barry'emu wciąż kręciło się w głowie. Usiadł na br...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin