Harrison Harry - Bill, Bohater Galaktyki 03 - Na Planecie Niesmacznej Przyjemnosci.doc

(757 KB) Pobierz
H

H. Harrison & D. Bischoff       Na Planecie Niesmacznej Przyjemności

 

. 1 .      

 

DOKTOR D. ZALECA!

Prawda, Bill nigdy nie pojął, że wszystko zaczęło się od seksu. Jednak od czasu do czasu miał pewne podejrzenia.

- To stopa satyry! - ryknął na lekarza. No, ptasi móżdżku, mnie wcale nie wydaje się to takie śmieszne!

Na szczęście doktor Delazny był cywilem, inaczej wojskowy zadek Billa wyleciałby na orbitę. Lekarz zatoczył się, porażony krasomówstwem kawalerzysty (i czosnkiem, który tamten jadł na śniadanie), mrugając oczami za grubymi jak denka butelek szkłami okularów.

- Nie, kawalerzysto. To stopa satyra. Stworzenie z greckiej mitologii, człekozwierz o niepohamowanej żądzy, który kopulowałby od rana do wieczora, a potem przez całą noc.

Bill dobrze to rozumiał. Sam był nieźle napalony. Kiedy wysyłali go tutaj, do wojskowego szpitala na Kolostomii IV, wspominali o P i P. Dla każdego kawalerzysty P i P oznaczało pieprzenie i picie. Co, oczywiście, implikowało obecność, po pierwsze samic rodzaju ludzkiego, oraz, po drugie, dużych ilości napojów wyskokowych. Opodal szpitalnej kostnicy mieścił się dobrze zaopatrzony bar, więc z tym drugim nie było żadnych kłopotów. Niestety, wszystkie pielęgniarki w tym medycznym domu wariatów były stalowymi robotami. Kiedy Bill odzyskał przytomność po pierwszym heroicznym pijaństwie, znalazł w ramionach jedną z nich - takim zgrzytem zakończył się mile rozpoczęty wieczór.

Tak więc teraz, w gabinecie lekarskim, Bill skrobał się po łysiejącej głowie jedną z dwóch prawych rąk i patrzył na swoją stopę. Wyglądała naprawdę obrzydliwie.

- Co się z nią dzieje? - zawył.

- Dobre pytanie - rzekł doktor Delazny. - Zamierzam pobrać próbkę tkanki, żeby potwierdzić pewne podejrzenia... Kawalerzysto, sądzę, że cierpisz na odrażającą kosmiczną infekcję psychomutującą na poziomie plazmoidów.

- Hę?

- Humoralną nogę.

- To jego wina, wszystko jego wina, tego przeklętego chingerskiego szpiega - Eagera Beagera. Od kiedy oddał mi przysługę i uwolnił od gigantycznej kurzej stopy, mam wciąż kłopoty z nogą.

Bill ugryzł się w język, wiedząc, że wspominanie o spotkaniu z Chingerem nie przyniesie nic dobrego. Chingerski szpieg był niebezpieczny, usiłował namówić Billa, żeby poniechał wojny! Miałby zdradzić Imperium! Rozgłaszać plotki i pokojowe poglądy. Uprawiać szeptaną propagandę. Działać na rzecz rozbrojenia i traktatu między ludźmi a Chingerami. Oczywiście, Bill nigdy nie zrezygnowałby ze ślepej lojalności wobec imperialnej kawalerii, choćby nie wiem jak chciał, gdyż jego mózg był na to zbyt naszpikowany uzależniającymi lekami i uwarunkowującymi neuroimpląntami. Gdy tylko wrócił do kwatery głównej, zaraz zaczął śpiewać. Góra była tak wdzięczna za informacje o chingerskiej mentalności, że kiedy po przesłuchaniu jego stopa uległa dziwnej zmianie, wysłali go na tę planetę, gdzie miał się nim zająć doktor Latex Delazny - specjalista proktonog.

- Tak, to wynika z typu obrazów neurologicznych otrzymywanych przy syntezie kory neopalialnej w przypadku zespołu F. Innymi słowy, kawalerzysto, twoja stopa uważa, że jest przytwierdzona do ciała stworzenia, które myśli jedynie o seksie i pijaństwie. - Uśmiechnął się ponuro i potrząsnął głową. Czy ten opis przypomina jakąś znaną ci osobę?

Doktor Delazny otrzymał bardzo staranne wykształcenie medyczne oraz stopień specjalisty od oczo-uszo-noso-gardzieli, jak również stopieniek z proktologii. Innymi słowy, był specjalistą od głów i tyłków, co oznaczało, że leczył wielu prawników i doskonale zarabiał na transplantacjach, ponieważ u prawnika te dwie części ciała są wzajemnie wymienne. Jednak kiedy Imperator, w nagłym przypływie sadystycznej filantropii, nakazał egzekucję wszystkich prawników w znanym Wszechświecie, doktor Delazny stracił pacjentów i musiał szukać pracy gdzie indziej. Wyznał to wszystko Billowi pewnej nocy, przy butelce „Starej Syfozy”.

- Niech to szlag, doktorze. Człowiek robi to, co musi robić. Pije. Jak inaczej kawalerzysta mógłby pozostać przy zdrowych zmysłach w tych zwariowanych okolicznościach? Ponadto, mężczyzna potrzebuje przyjemności, jakie tylko kobieta może mu zapewnić!

Bill pociągnął nosem i westchnął, wspominając wszystkie swoje stare przyjaciółki. I młode również. Zahartowane w bojach mięśnie stwardniały mu na myśl o Mecie, wysłanej na jakąś zakazaną planetę, biorącej udział w piekielnej, lecz wspaniałej walce z Chingerami. Meta! To była kobieta! Te oczy! Ten biust! Ten jędrny, krągły tyłeczek, którym zakasowała Ingę Marię Calyphygię z Phigerinadona II! Jednak Meta nie była typem kobiety, która chodziłaby boso po kuchni i rodziła dzieci przez resztę życia. Meta była taką dziewczyną, przed jaką ostrzegała go matka: górującą nad nim psychicznie, fizycznie i emocjonalnie, z popędem seksualnym mogącym napędzać gwiazdolot. A gdy tylko ich wzajemne stosunki zacieśniły się - jeśli można tak powiedzieć to parszywe dowództwo musiało wysłać ją gdzieś. Syf i jeszcze raz syf!

Bill zastanawiał się, czy coś z nim jest nie w porządku. Czyżby wojsko pozostawiło w nim jakiś strzęp godności i człowieczeństwa? To nie wydawało się możliwe. Czy był zdolny do miłości? Czy choćby wiedział, jak wymawia się to słowo? Czy właśnie tego szukał? Czy właśnie dlatego był tak niespokojny o tak późnej porze? Czyżby dlatego zaczął chować komiksy z serii „PRAWDZIWIE NAMIĘTNY KOSMICZNY ROMANS” w zeszyty „PORNOGRAFII I KRWAWYCH JATEK”, z jakimi widywali go rekruci?

Eee. Po co komu kobieta na stałe? Jak mawiali kawalerzyści, przez kobietę przestałby palić, upijać się, kląć i pożądać każdej napotkanej samicy a czyż nie są to najistotniejsze sprawy w życiu?

Doktor Latex Delazny ponownie spojrzał na wydruk z komputera.

- Fascynujące. Powiedz mi, Bill, czy wiesz coś o układzie wydzielania wewnętrznego?

- Czy to te światy trujących bagien i oceanów niedaleko Kasjopei?

Doktor Delazny ze złością zdrapał łupież z łysiejącego łba. Wyglądał na faceta pod czterdziestkę, z początkami pajęczyny drobnych zmarszczek wokół oczu. Był chudy i zaaferowany, jakby jego umysł pracował jak symultaniczne przedstawienie cyrkowe bardziej zainteresowany akrobacjami na środku areny niż występami klowna na jej obrzeżu.

- Nie, ty armijny przygłupie. Mówię o fizjologii człowieka. Układ wydzielania wewnętrznego, przysadka, tarczyca, nadnercza... i tak dalej, i tak dalej. I oczywiście gruczoły płciowe. Anatomia człowieka, tępaku! Nie uczą was tego w kawalerii?

Bill potrząsnął głową w pokornym milczeniu.

- To ważne czynności organizmu, Bill. Szczególnie w przypadku gruczołów płciowych. Czy wiedziałeś, że mam doktorat z endokrynologii? Myślisz, że Imperium potrafi to wykorzystać? Phi! Stopy i pęcherze, pęcherze i stopy. Tylko to dają mi do roboty. Co za okropna strata.

Był wysoki i tykowaty jak strach na wróble, a wyglądał, jakby spał w swoim fartuchu, co zdarzało mu się dość często. Jednak miał krzepę. Szczególne wrażenie wywarł na Billu sposób, w jaki doktor załatwił pewnej nocy Antarezyjczyka Alkpee.

Doktor Delazny ze znudzeniem spoglądał na wydruk komputerowy leżący na stole.

- Mój Boże, Bill, skoro już mówimy o wydzielaniu, twoje dolne gruczoły bezprzewodowe wydają się szczególnie aktywne. To bardzo interesujące, kawalerzysto - wydaje się, że masz w ciele dość testosteronu, żeby słoniowi wyrosła broda!

Delazny z podziwem zerknął na Billa, który poczuł się nieswojo na środku areny.

- A co z moją stopą, doktorze? Niech pan pamięta, dlaczego tu jestem.

Doktor Delazny odchrząknął, wypiął pierś i rzekł autorytatywnie:

- Żołnierzu, na razie zalecam spędzanie dni i nocy w tym szpitalu. Spaceruj po skażonej plaży, zwiedzaj śmietnisko, wpadnij do pobliskiej spalarni... Odpocznij! Odpręż się! Skorzystaj z naszych urządzeń rekreacyjnych! To da mi sposobność zbadania składu komórkowego twojej stopy.

- Nie zamierza pan dać mi nowej?

- Bardzo chciałbym, Bill, ale czy to nie dotarło do twojego tępego, buraczanego i zalkoholizowanego łba, że tej armii brakuje stóp?!

- Nie powinniśmy byli przechodzić na system metryczny! - mruknął Bill.

Latryniana plotka wyjaśniała tę sprawę. Wojskowa służba zdrowia miała mnóstwo stóp w zamrażarkach, ale kiedy z Heliory przyszedł rozkaz, aby przejść na system metryczny, podoficerowie nie zrozumieli. „Od dziś koniec ze stopami!” - krzyknęli oficerowie. I podoficerowie wyrzucili zamrożone stopy.

Bill owinął onucą rozszczepione kopyto, a potem założył but. Nostalgicznie popatrzył na swoje sterane obuwie, wspominając, jak błyszczało za sprawą Eagera Beagera, gdy Chinger krył się w ciele robota przebranego za rekruta ciamajdę. Od tej pory nigdy nie miał tak dobrze wyczyszczonych butów.

- Może ma pan rację, doktorze. Może przydałby mi się krótki odpoczynek. Mniej picia, więcej świeżego powietrza i owoców.

Zdecydowanie odstręczająca perspektywa. Jednak pozwolił temu zmurszałemu konowałowi uważać, że przystaje na ten plan, dopóki nie wymyśli jakiegoś sposobu, żeby stąd uciec.

Ach, kawalerzysta Bill nie miał zielonego pojęcia, że słowo „wypoczynek” wcale nie znalazło się w harmonogramie jego zajęć na nadchodzący tydzień. Gdyby doktor nie zasugerował spaceru po plaży, być może przerażające, podniecające i fascynujące przygody Billa z mitami i bogami, nie wspominając już o niesamowitym Over-Glandzie nigdy nie miałyby miejsca.

- Och, Bill, a co do tych hemoroidów, na które nie mamy jeszcze lekarstwa... - powiedział Delazny, gdy Bill odchodził, przeciskając się przez gąszcz specjalistycznej aparatury medycznej.

- Taak? - spytał Bill z nadzieją, odwracając się i czując lekkie mrowienie w tylnej części ciała. - Mój drogi, obawiam się, że będziesz musiał je po prostu polubić!

Bill obdarzył szarlatana paskudnym epitetem, który natychmiast poprawił mu humor, po czym powlókł się do baru. Właśnie była szczęśliwa godzina i w dodatku poniedziałek, co oznaczało, że dają darmowe porcje marynowanej nogi wieprzozwierza hors d óeuvres - jedno z ulubionych dań Billa.

Miał tylko nadzieję, że jego „humorzasta noga” nie zrozumie tego niewłaściwie.

 

następny                 

             

             

 

             

             

 

             

 

H. Harrison & D. Bischoff       Na Planecie Niesmacznej Przyjemności

 

. 2 .      

 

LEKTURA Bill śnił.

Śniło mu się, że znów był farmerem, pocącym się za robomułem. Śnił, że jego największą ambicją, jedyną ambicją w życiu, było zostać operatorem roztrząsacza obornika. Niektórzy powiadali, że to śmierdząca robota - ale nie on! Uśmiechając się przez sen, widział, jak miarowo rozrzuca sterty wonnego nawozu po pięknych równinach planet Galaktyki, jadąc z szykiem i pompą, a cudowny zapach drażni czułe nozdrza miliardów szczęśliwych farmerów.

Potem sen zmienił się i Bill zobaczył Kostuchę Dranga łagodnie trzepoczącego cieniutkimi, anielskimi skrzydłami.

- Gry trideo, Bill! - zachichotał i prztyknął paznokciem w kieł. - Gry trideo to twoja przyszłość!

Teraz Bill był we śnie bardzo młody, gdyż jako mały chłopiec zawsze pragnął grać w mieście w trideo z innymi chłopakami i zawsze wygrywał z nimi, o tak, ale tylko w rozgorączkowanej wyobraźni. Ponieważ nigdy nie bywał w mieście i nie miał pieniędzy, trideo pozostawało jedynie marzeniem. Dlatego, kiedy stwierdzenie Kostuchy Dranga przefiltrowało się przez jego wspaniałe zębiska, Bill pomyślał: „Tak, to prawda!” A kiedy Kostucha rozwinął przed nim błyszczący rulon umowy, kontraktu czyniącego go wybitnym graczem trideo wśród miriadów cywilizowanych światów Galaktyki, Bill bez wahania złożył podpis.

Gry trideo wymagały nie tylko szybkiego refleksu i silnych nerwów, ale również koordynacji myślowej. Gracza mocno przywiązywano w maszynie będącej blaszano-plastykową imitacją kosmolotu, razem z atrapami laserów i pulsarowych torped, wyblakłymi promieniami śledzącymi i rażącymi oraz całą masą tym podobnego żelastwa. Potem gracz walczył na trójwymiarowym ekranie z tchórzliwymi Chingersami w ich straszliwych statkach śmierci z gadzich piekieł.

W jego śnie Chingersi znów byli siedmiostopowymi potworami o ostrych jak brzytwa zębach, którymi ponoć pogryzali pieczone ludzkie dzieci, siedząc wygodnie w mule i oglądając telewizję. „Śmierć Chingersom!” - zawył, wbrew prawom fizyki, mknąc przez ich armady i rażąc znienawidzone statki jasnymi promieniami potężnych laserów.

Jednak wtedy, we śnie, chingerski niszczyciel zaszedł go z boku i wywalił dziurę w ścianie automatu trideo. Bill nie posiadał się ze zdumienia. Przecież to tylko gra! W jaki sposób... Nagle zrozumiał. Był frajerem! Imperium oszukało go. Walczył na prawdziwej wojnie!

To nie była gra.

Wtedy setki siedmiocalowych Chingersów runęło przez dziurę, a każdy był uzbrojony w siedmiostopowy kordelas. To zdawało się niemożliwe - tylko kto zadaje pytania we śnie?

Był zgubiony!

Bill obudził się. Głowa mu pękała, a zatoki piekły jak cholera.

Przeklęta książka!

Przeklęta, nędzna, okrojona szpitalna książka! Pulsujące zatoki nosowe bolały go tak, jakby jakiś szalony naukowiec wypełnił je kwasem. Zlazł z łóżka i potoczył się do zlewu, ściskając skronie, jęcząc i jednocześnie usiłując wydmuchać nos. Zabolało go jeszcze bardziej. Jęcząc, spróbował jeszcze raz. Zrobił głęboki wdech, żeby zadąć w swój róg.

- AAApsik!! - huknął, ściskając fajansową umywalkę.

Przy tym potwornym kichnięciu z jego nosa wystrzeliła na cal długa piguła z gumowymi dodatkami, których metalowe końce błysnęły złowrogo, gdy odbiła się od fajansu podskakując i wirując, aż odkręcił kran i spuścił ją w kanał.

Książka. Tytuł napisany wielkimi literami głosił GRAJ KELNERA - autorem był Orson Bean Curd. Bill słabo przypominał sobie, że chodziło o jakiś uczony; zidiociały serwomechanizm porwany przez Chingersów i wykorzystywany w szatańsko sprytny sposób przeciw szlachetnemu Imperium, ale niewiele więcej pamiętał, gdyż dobrnął z lekturą tylko do połowy nosa. „Nie zapomnij powąchać fascynującej drugiej części: Mufka dla zmarzlaków. Już wkrótce nakładem Mace Books!” - głosił napis na kolejnej stronie, tylko trochę pomazanej smarkami.

Wobec powszechnego analfabetyzmu pionierów Kosmosu wydawnictwa wprowadziły na rynek pachnące książki, które odniosły wielki sukces. Sprzedawano je z automatycznym odpalaczem, dzięki któremu wchodziły do mózgu użytkownika i wprowadzały weń słowa i koncepcje niezbędne do zrozumienia ich treści. Potem, kiedy ofiara „przeczytała” już zawartość, urządzenie wydmuchiwało proszek wywołujący kichanie. Teoretycznie potężne kichnięcie powinno wydmuchnąć okropny gadżet. A po krótkim płukaniu można go było sprzedać następnemu nabywcy! Tymczasem, w wyniku kapitalistycznego sposobu dystrybucji i niesławnych Gwiezdnych Wojen (kosmicznego konfliktu, na wspomnienie którego nawet zaprawionemu w bojach Billowi mróz chodził po kościach) zamiast odsyłać kompletny produkt do wydawcy, częstą praktyką było „okrajanie” książki. Przeważnie wyrywano obwód z zaszytymi informacjami o prawach autorskich, co pozwalało na zagarnięcie zysku ze sprzedaży. Tak spreparowaną książkę sprzedawano następnie armii albo na planety upośledzonych umysłowo. Niestety, w trakcie „rozbierania” wyrywano także część książki, tak że jeśli jako pacjent szpitala próbowałeś czytać jedno z tych eufemistycznie nazywanych specjalnych wydań, miałeś duże szanse na to, że poznasz tylko część tekstu.

Widocznie tak stało się z tą, którą Bill wepchnął sobie do nosa zeszłej nocy, zamierzając poczytać trochę przed snem. Mało tego, widocznie cholerstwo okazało się niedokładnie oczyszczone po poprzednim użytkowniku i wydzielało wyraźny zapach czyjegoś nosa!

Roniąc strumienie łez, Bill skończył wycierać udręczony nochal, a potem podszedł do łóżka, aby zażyć bezdenne pepto - chłodzący antyseptyk do użytku wewnętrznego i oczyszczania nosa! Ten nędzny, tandetny, zakazany szpitalik zaczynał mu działać na nerwy. Nie tylko brakowało początków lub zakończeń książek, ale i warunki sanitarne nie były tu o wiele lepsze niż w Obozie Trockiego, gdzie wyćwiczył swoją stopę. Na powierzchni Kolostomii IV, planety niedawno odkrytej, chociaż posiadającej znaczne ilości tlenu w atmosferycznej zupie (razem ze śladowymi ilościami różnych lotnych alkaloidów, których obecność przypisywano wymarłej rasie buddystów, Hindusów lub hipisów) i wirującej wokół gwiazdy Go-go (bardzo podobnego typu jak Słońce), nie stwierdzono obecności jakichkolwiek rozumnych istot. Tylko rozległa zielona kraina cierpiąca na zwykłą geologiczną czkawkę - i mnóstwo tajemniczego, mrocznego oceanu. Ponieważ planeta przypadkiem znajdowała się gdzieś pomiędzy tu i tam, przy czym oba te miejsca były jednakowo odrażające, kawalerzyści naturalnie postanowili wybudować na niej obóz przejściowy, odwszalnię, burdel dla oficerów i ten szpital na brzegu czarnego oceanu, gładkiego i złowrogiego. Wybudowali również zakład odwadniania produkujący wodę w proszku dla wojska (wystarczy dodać wody... i już! mamy wodę!).

Bill spłukał kredowy smak lekarstwa szklanką obrzydliwej wody i wrócił do łóżka. Raz po raz zapadał w krótką drzemkę, jednak gdy różanopalca jutrzenka zajrzała przez okienne szyby, ból nadal przeszywał czołowe płaty mózgowe Billa, który wciąż był niewyspany. Głowa trochę przestała go boleć, ale humorzasta noga sprawiała dziwne wrażenie. Czuł w niej nieprzyjemne mrowienie, jakby zdrętwiała mu we śnie. Może? - pomyślał, powinienem zaraz pójść do doktora Delazny’ego. Czuł się tak, jakby Dzwoneczek wepchnęła mu swoją różdżkę w rozszczepione kopyto i sprawiła, że w środku zaczęły się dziać przeróżne baśniowe bzdury!

Bill włożył podartą papierową koszulę pięciokrotnego użytku i jęcząc wymaszerował z sali, mając nadzieję, że obudzi czterech naćpanych kawalerzystów. Nie miał szczęścia. Spali, dranie, jeśli nie snem sprawiedliwych, to na pewno zaprawionych.

Zjechał do piwnicy, do gabinetu doktora, dogodnie umieszczonego w pobliżu baru i kostnicy (wielu pacjentów doktora Delazny’ego było ofiarami straszliwej zgnilizny zwieracze-nożnej, wywoływanej przez gwałtownie mutujący i zabijający całe plutony kawalerzystów zjadliwy mikroorganizm będący dalekim potomkiem patogenu wywołującego grzybicę stóp, jednak atakujący wyżej położone części ciała. Stąd podwójna specjalizacja doktora. A także bliskie sąsiedztwo kostnicy.) Bill miał teraz wrażenie, że ktoś puszcza mu w nodze sztuczne ognie!

Gdy winda z łoskotem i gwałtownym szarpnięciem zatrzymała się na poziomie zero, a drzwi rozsunęły się ze świstem, Billowi wydało się, że dostrzega łysy łeb doktora Delazny’ego, który łopocząc połami rozwianego fartucha, znika właśnie w pralni.

Dokąd tak pędził?

I dlaczego biegł akurat do pralni?

- Hej, doktorze! - zawołał Bill, krzywiąc się pod wpływem dziwnych bodźców płynących z nogi. - Zaczekaj! Musimy porozmawiać!

Pchnął wahadłowe drzwi z napisem „Pralnia”. W pomieszczeniu było pełno półek z pozwijaną pościelą, wśród których uwijały się szczupicle - miejscowe gryzoniowate stworzenia licznie występujące we wszystkich wojskowych budynkach, najwidoczniej żywiące się pastą do podłóg i ścinkami paznokci. Z sufitu na środku pokoju rynna pochylni biegła wprost do koszyka z brudnymi ręcznikami, ubraniami i pościelą, które wydzielały smród ludzkiego brudu.

- Doktorze! Doktorze Delazny! - Bill stanął i rozejrzał się wokół. Para brudnych gaci śmignęła rynną i spadła mu na głowę. Warknął i cisnął je w gromadę kopulujących szczupicli, które rzuciły się na nie łapczywie.

Ani śladu doktora. A mógłby przysiąc...

No dobrze. Bill wyszedł i zajrzał do gabinetu. Nikogo.

Pomarańczowe-niebieskie litery neonu BAR SZPITALNY świeciły równie jaskrawo jak zawsze, ale drzwi były zamknięte. Lokal był nieczynny. Otwierano go dopiero o szóstej trzydzieści. Dowództwo poważnie zastanawiało się nad obsługą całodobową, ale na razie nie podjęło decyzji. W kostnicy nie było nikogo - oczywiście, oprócz nieboszczyków. Był jeszcze jeden pokój, w którym mógł zniknąć lekarz, ale Bill wcale nie miał ochoty tam wchodzić. Pozłacane drzwi były wysadzane sztucznymi diamentami i opatrzone dumnym napisem „Raj Bohaterów - tylko dla najlepszych kawalerzystów Galaktyki”. Cofnął się o krok - ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, było znaleźć się wewnątrz. Jednak ktoś powinien zająć się jego nogą. Bill otworzył drzwi.

„Raj Bohaterów” nazywano „Saloonem Ostatniej Szansy”, nigdy nie używając prawdziwej nazwy, która przynosiła pecha. Stacja końcowa. Środki przeciwzapachowe nie mogły zamaskować odoru śmierci za życia, cichą muzyczkę przerywały zduszone jęki agonii, a monotonne piski aparatury oznajmiały zejście kolejnego podłączonego do niej pacjenta. Bill pospiesznie rozejrzał się na wszystkie strony, ale doktora Delazny’ego nigdzie nie było!

- Szlag by to trafił! - warknął Bill, obracając się na pięcie, żeby opuścić pomieszczenie. Jednak w połowie drogi dostrzegł coś, co sprawiło, że stanął jak wryty.

Półka nosoksiążek! Wyglądały na całe! Nieokrojone! Bill był tak znudzony, że mógłby przeczytać całą książkę. Umierający w szpitalu muszą mieć specjalne przywileje - pomyślał. Oczywiście, ironia losu polegała na tym, że i tak nigdy nie doczytywali ich do końca.

Przejrzał tytuły. E-I-E-I-O! Grega Bore’a, szósty tom Studni pięciorożca Jerka el Upchuckera, Planeta obcych transwestytów grabieżców majtek, Noc żywych Chingersów Stephena Thinga. Człowieku! Klasyka!

Jednak nie mógł wziąć więcej niż jedną książkę, więc wybrał błyszczącą tabletkę z napisem „Bleeder’s Digest”. Zawierała dziesięć książek, których treść specjalnie skondensowano dla ludzi cierpiących na brak czasu.

Doskonale! To mi powinno wystarczyć - pomyślał Bill, gdy czyjeś rzężenie skłoniło go do pospiesznej rejterady.

Oczywiście, tym razem najpierw przegotuje to cholerstwo. Zakłuło go w nosie, który wyczuwał, że ktoś tu węszy, wściubiając swój nos.

Gdyby Bill naprawdę lubił wszędzie wtykać swój nos, zauważyłby elektroniczne oko na końcu peryskopu, obserwujące jego zachowanie i przekazujące je maleńkim gadzim ślepkom obcego, głęboko pod szpitalem.

 

następny                 

             

             

 

             

             

 

             

 

H. Harrison & D. Bischoff       Na Planecie Niesmacznej Przyjemności

 

. 3 .      

 

NIEBEZPIECZEŃSTWA PLAŻOWANIA

Cóż za cudownie kiepski dzień, żeby być półżywym - pomyślał Bill. Małe fale leniwie omywały burą plażę.

Zielonkawopomarańczowe słońce wisiało na horyzoncie jak rozdęty, zepsuty owoc. Rząd ołowianych obłoków powoli sunął po niebie, radośnie przesłaniając marny blask dnia poszarpanymi, szarymi welonami wilgoci. Zapach gnijącej ryby atakował udręczone nozdrza Billa, idącego brzegiem śmiertelnie cichego morza. Kawalerzysta potężnie kichnął i otarł nos grzbietem ręki. Jego morale sięgnęło dna i rozbiło tam obóz.

No tak! Cóż za wspaniałe miejsce na P i P myślał Bill. Niechętnie zezwolono mu na ten poranny spacer. Miał odetchnąć świeżym powietrzem. Ha! Co za cholerny żart! Niemal zapragnął, żeby wysłali go na Stomatologię. Na tamtej planecie mieli przynajmniej na każdym rogu automaty z podtlenkiem azotu, zapewniające szybki odlot w razie potrzeby, czyli przez cały czas.

Jednak kawalerzysta bierze to, co przynosi mu los, klnąc przy tym i narzekając. Bar był nadal zamknięty, Billowe zapasy gorzały dawno wypite, a doktor Delazny gdzieś zniknął. W przypływie rozpaczy Bill uznał, że zanim zabierze się do lektury świeżo ugotowanej pastylki z „Bleeder’s Digest”, przyda mu się krótka rozgrzewka.

Idąc plażą, zdjął buty. Teraz odwrócił się i spojrzał na ślady pozostawione na piasku, niedbale ścierane przez morze koloru smarków. Odcisk ludzkiej stopy obok odcisku sporego, rozszczepionego kopyta! Na ten widok ksenobiolog zmarszczyłby brwi i zawyłby z radości!

Może warto wymoczyć nogi? Bill wybrał płaski kamień i puścił nim kaczki na wodzie. Z morza wynurzyła się ryba, ryknęła, złapała kamyk w pysk i z powrotem zniknęła w głębinie, pozostawiając Billowi obraz ostrych, błyszczących zębów.

Bill przystanął. No nic. I tak nie miał ochoty na kąpiel. Był prostym człowiekiem, o niewielkich potrzebach i jeszcze skromniejszych przyjemnościach. Ograniczających się do przedstawicielek przeciwnej płci. Albo jedzenia. Albo picia. Albo ćpania. A najlepiej wszystkiego jednocześnie. A jeszcze lepiej, z daleka od armii - co nie było możliwe. Niestety, spacer boso po plaży i kontemplowanie całego tego pitolonego piękna dobrej starej Natury nie miało z tym nic wspólnego. Bill ciężko westchnął, potężnie kichnął, a potem ruszył z powrotem, żeby wziąć swoje buty i wrócić do szpitala, gdzie na pewno już otworzyli bar, w którym mógł zaspokoić swoje skromne potrzeby.

Idąc z powrotem, miał dobry widok na ocean i zakłady odwadniające obok szpitala, wysyłające w niebo wielkie kłęby tłustego, czarnego dymu.

Ciekawe, co jest w tej morskiej wodzie? - zastanawiał się leniwie Bill. Na pewno jakieś potworne świństwa.

Podszedł trochę bliżej, żeby spojrzeć w ciemną toń. Trochę przypomina ciemne piwo słodowe albo niesławny napój Von Guinnessa z zielonej, skąpanej w słońcu planety Paddy’ego - pomyślał Bill. Nawet ma żółtą pianę na grzbietach fal. Nabrał jeszcze większej ochoty na jakiś dobry browar. A nie mógł powiedzieć, żeby w szpitalu podawali piwko choćby równie dobre jak Von Guinness. Bill poważnie podejrzewał, że ciecz rozlewana w barze bardziej przypomina składem zawartość sporej kloaki przyprawionej formaliną. Jednak dawało się nią upić, a on z zasady nigdy nie dociekał, co pije.

Już miał oddalić się w głąb plaży, kiedy pięć jardów od brzegu trysnęła fontanna piany. Gejzer opadł, lecz obiekt, który go wywołał, pozostał - czarny i ociekający wodą.

- Cześć, wielkoludzie!

Przez moment Bill poczuł gwałtowne podniecenie. W wodzie stała naga kobieta, z triumfalnie i zaborczo wypiętymi piersiami o wydatnych sutkach, ze zmysłowym uśmiechem na mile uśmiechniętej, pięknej twarzy.

Na Świętego Ducha wielkiego Ahury Mazdy pomyślał z nadzieją Bill. Będę napastowany seksualnie!

Ruszyła ku niemu, wzbijając pianę - i cudowne uniesienie przeszło mu jak ręką odjął. Od pasa w dół kobieta była porośnięta gęstym, kozim futrem takiej samej barwy jak ciemnobrązowa grzywa opadająca mokrymi splotami na jej alabastrowe ramiona. Kiedy wyszła na plażę, Bill zobaczył, że nogi kobiety były zakończone parą diabelskich kopyt, bardzo podobnych do jego stopy, tylko znacznie mniejszych.

- Cześć - powiedział Bill. - Miło było panią spotkać, chociaż przelotnie, ale... hmm... muszę już iść. Umówiłem się z lekarzem, który ma mi dać zastrzyk przeciw okropnie zakaźnej wstydliwej chorobie, o której wolałbym nie mówić!

Skoczył przed siebie, ale jego stopa (ta humorzasta, zauważcie) stanęła sobie na szczególnie sypkim piachu, tak że stracił równowagę i upadł.

Kozłowata dama nadal zmierzała w kierunku Billa, lubieżnie oblizując wargi. Z bliska wyglądała jak chodzące ginekologiczne zbliżenie żywcem wyjęte z „Galaktycznego Hustlera”.

- Jesteś nieco brzydki - mruknęła uwodzicielsko - ale masz niezłe ciało i piekielnie ładną stopę!

Bill zawył ze zgrozy i usiłował uciec. Obca kobieta chwyciła go zadziwiająco silnymi rękami za pas i przyciągnęła do siebie.

- Naprawdę, proszę pani - to nie moja stopa! Chcę powiedzieć, że jeśli pani chce, może ją sobie pani wziąć!

Bill żałował tylko, że kończyna jest tak solidnie przymocowana. Jednak gdyby było inaczej, do tej pory już dawno by jej nie miał.

- Ach, daj spokój, kawalerzysto. Czyżbyś nie chciał się zabawić?

Bill nie chciał. Pragnął tylko uciec. Niestety, mimo iż wytężał wszystkie wydatne i wyćwiczone muskuły, śliczna, lecz przerażająca kozia dama trzymała go w mocnym uścisku. W jej smukłych ramionach i ładnie zaokrąglonych barkach zdawały się kryć niewyczerpane siły. Pociągnęła Billa do wody, zostawiając za sobą dwie głębokie bruzdy wyorane przez jego rozpaczliwie szukające jakiegoś uchwytu ręce.

- Nieeeeeeeeee! - powiedział Bill. „Nie” przeszło w dziki wrzask, gdy syropowata, śmierdząca woda sięgnęła mu do nóg.

- Nabierz powietrza, wielkoludzie. Widzę, że już straciłeś dla mnie głowę!

Tak mówiąc i chichocząc chrapliwym, szaleńczym śmiechem nieziemskiej uciechy, satyr-samica wciągnęła szamoczącego się, wierzgającego i ryczącego Billa w tajemniczą, mętną toń.

 

następny                 

             

             

 

             

             

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin