Nigdy Nigdy mnie nie zlapiecie - Wharton William.txt

(263 KB) Pobierz

WILLIAM WHARTON

Nigdy, Nigdy mnie nie zlapiecie

(przelozyl: Jacek Wietecki)

ROZDZIAL 1

Kiedy mialem pietnascie lat, wraz z piecioma kuzynami - mniej wiecej rownolatkami - ze strony ojca eskortowalem trumne na pogrzebie naszego dziadka. Dwa tygodnie przed smiercia dziadek wezwal mnie do swojej sypialni. Wiedzialem, ze jest chory - on, ktory nigdy nie chorowal - ale nie wiedzialem, ze umiera. Gdy wszedlem do jego pokoju, ciocia Sophie zamknela za mna drzwi. Nie widzialem dziadka od miesiaca; byl tak wychudzony, blady i mizerny, ze z trudem go poznalem. Jego cialo, ktore wydawalo sie zawsze tak zahartowane od twardej ciesielskiej pracy, ledwie drgnelo pod posciela. Siedzial na lozku podparty poduszka. Na moj widok usmiechnal sie niesmialo i pokazal, bym przy nim usiadl; siadlem na stojacym obok krzesle. Na kolanach mial tace, na ktorej lezaly papier i olowek. Spodziewalem sie niemal, ze poprosi, abym mu cos narysowal. W przeszlosci, ilekroc go odwiedzalem, zawsze mnie o to prosil. On i moja mlodsza siostra, Jean, byli pierwszymi wielbicielami mojej tworczosci. Czasami chcial tylko, zebym narysowal kilka przedmiotow z jego kolekcji: groty strzal z Wisconsin lub dziwnie wykrecony kawalek drewna, najczesciej jednak mialem kopiowac wielkie fotografie, ktore powiesil na scianach jadalni. Dwa razy poprosil mnie o szkic trofeum - lba jelenia, ktorego ustrzelil na polowaniu w Maine. Tym razem jednak dal mi do zrozumienia, krzywiac sie w grymasach bolu, ze chce mi cos pokazac. Za kazdym razem, gdy przebiegal go spazm, zamykal oczy, a ja czekalem w milczeniu.-Mysle, ze jestes moim najbystrzejszym wnukiem, Albercie. Jest pare spraw, o ktorych powinienes sie dowiedziec. Spojrzalem w jego nieruchome, zgaszone choroba, jasnoblekitne oczy. Nie mialem nic do powiedzenia. Wlasnie wtedy po raz pierwszy uswiadomilem sobie, ze dziadek umiera. Powoli i starannie zaczal kreslic cos na lezacej przed nim kartce papieru. Napisal nasze nazwisko, ale w innej pisowni, niz znalem je do tej pory. Podobnie jak cala moja rodzina, zapisywalem zawsze swoje nazwisko z angielska, to jest od duzej litery i bez przerw: Duaime. Brzmi to tak samo, jak rozkaz: "Wyceluj!" (Do aim!). Wyroslem przywiazany do nazwiska w tej postaci. Wiedzialem jedynie, ze jest ono niepowtarzalne i trudne do przeliterowania.

-Albercie - zaczal dziadek, wskazujac kartke - pokaze ci teraz, jak naprawde powinno sie pisac nasze nazwisko. Moj ojciec pozostal przy nowej pisowni, bo chcial, zebysmy sie bardziej zamerykanizowali. Zdradzil mi to dopiero przed smiercia. Znow zerka na mnie, chcac sie upewnic, ze rozumiem, dlaczego zapis nazwiska ma dla niego tak wielkie znaczenie, teraz, gdy umiera. Ponownie podnosi olowek i drzaca reka, z uwaga, jakby kreslil rysunek, zapisuje nasze nazwisko w nowy sposob: du Aime - mala litera, z odstepem miedzy "u" i "A".

-Zapewniam cie, Albercie, ze jesli przejrzysz wszystkie ksiazki telefoniczne w Ameryce, a moze i na swiecie i znajdziesz gdzies to nazwisko zapisane w takiej formie, to znalazles jednego z naszych bliskich krewniakow. - Usmiecha sie slabo i popatruje na mnie. - Chce, zebys zapamietal moje slowa. Ale nie znajdziesz naszego nazwiska w zadnej ksiazce telefonicznej, poniewaz to tez nie jest nasze prawdziwe nazwisko, tak jak nie jest nim Duaime. Pozniej opowiem ci te historie. Poznalem ja od swojego dziadka, a jemu, jak juz mowilem, opowiedzial ja jego dziadek, zanim zmarl. Moj dziadek przekazal ja zarowno mnie, jak i mojemu bratu, a twojemu dziadkowi stryjecznemu, Elzardowi, ale z jakiegos powodu nie powiedzial nic zadnej z wnuczek. Moj brat nie zyje, pochowano go w Wisconsin. Nie zdazyles go poznac, Albercie. To byl dobry, uczciwy czlowiek, prawdziwy farmer z Wisconsin. Wiekszosc z tego, co zamierzam ci opowiedziec, probowalem napisac, ale nie mam talentu do piora. Dlatego opowiem ci, co pamietam, a pamiec na szczescie mi sluzy, nawet teraz. Dziadek opowiedzial mi to, kiedy bylem mniej wiecej w twoim wieku, no, moze troche starszy. Lezal na lozu smierci, tak jak ja teraz. Pomysl tylko... czesc tych wydarzen rozegrala sie, zanim on sie urodzil. Dziadek urywa na moment. - Wszystko zaczelo sie od rewolucji francuskiej, ktora dziadek zwal zawsze "terrorem". Dla wielu ludzi, w tym takze mojego pradziada, musial to byc rzeczywiscie czas terroru. Wielu Francuzow stalo sie wtedy jakby dzisiejszymi terrorystami, zagrazajacymi bezpieczenstwu wlasnego narodu i sasiadow. Mieszkancy Francji najwyrazniej powariowali: palili domy, mordowali ludzi, niszczyli koscioly - robili najgorsze rzeczy, jakie mozna sobie wyobrazic. Terror ogarnal cala Francje, male wioski i wielkie miasta. Twoj praprapradziadek, czyli moj pradziad, byl zamoznym rolnikiem z Sabaudii. Region ten polozony jest we francuskich Alpach, przy granicy z Wlochami. Wlasnie tam, na stromych gorskich zboczach, pradziad wypasal stado krow. Sam wybudowal sobie dom z kamienia, wysoki na dwa pietra, z przytykajaca don kamienna stodola; pomogl mu w tym starszy brat. Byl to najokazalszy dom w calej wiosce. Wioska nazywala sie Aime. Jego rodzina mieszkala u samego podnoza Alp. Ich dom mial nawet mala, okragla wiezyczke, w ktorej pradziadek przechowywal dokumenty i prowadzil interesy, rozliczajac sie z naleznych krolowi podatkow. A mial ten dom, ktorego wszyscy mu zazdroscili, dlatego ze zbudowal go wraz z synami. Uzyli szarego, lupkopodobnego kamienia, ktorego pelno lezalo dokola. Konstrukcje wzmocnili deskami pochodzacymi z drzew, ktore scieli i zniesli z gor. Kiedy "terror" dosiegna! ich malej pasterskiej wioski, najgorsze mety z calej okolicy, ktore nigdy nie zhanbily sie zadna praca, zaczely zabijac tych, ktorzy doszli do czegos wlasnymi silami. Wymordowali nawet te rodziny, ktore regularnie chodzily do kosciola. Pewnego razu zamkneli parafian i ksiezy w kosciele i podpalili go. Kiedy dziadek opowiadal mi te smutna historie, mial lzy w oczach i trzesly mu sie rece. Dwaj bracia, czterej synowie i dwie corki mojego pradziada zostali najpierw uwiezieni przez "obywateli", a potem ukamienowani. Ci "terrorysci" to byl okrutny, przypadkowy motloch, niszczacy wszystko, co mu wpadlo w lapy. Pradziadek, prababka i dziadek uciekli z tej zamknietej doliny tajemnym przesmykiem, ktorym pedzili bydlo na gorski wypas. Zabrali ze soba tyle pieniedzy, ile mieli, i wartosciowe przedmioty, ktore mogli uniesc. Z bolem serca zostawiali krowy - wiedzieli, ze napastnicy je zaszlachtuja, ale pradziadek po prostu nie mogl sam ich zabic. Hodowali te zwierzeta od pokolen... Rodzina przedostala sie do Wloch, najblizszego kraju, ktorego granic nie strzezono zbyt pilnie. Dziadek zamilkl i kilkakrotnie odetchnal gleboko. Balem sie, ze za chwile umrze albo co najmniej zapadnie w sen. Nie wyszedlem przede wszystkim dlatego, ze z calej sily sciskal mi reke. Po jakims czasie znowu otworzyl oczy.

-Nie do wiary, ze to wszystko sie zdarzylo przed tak wielu laty, w tysiac siedemset dziewiecdziesiatym piatym. A teraz mamy tysiac dziewiecset czterdziesty i siedzimy sobie bezpiecznie w naszym malym szeregowym domku w poludniowo - zachodniej Filadelfii. Zareczam ci, Albercie, ze wszyscy znali mojego dziadka jako prawego czlowieka. Wiem, ze nie klamal. Chcial, zebym znal prawde, tak jak ja chce, zebys ty ja poznal. Posluchaj mnie teraz uwaznie. Pradziad, jego zona i ich maly synek William uciekli statkiem wyplywajacym z Wloch do Ameryki. Nie mieli wiekszego pojecia, gdzie jest Ameryka, nikt z wioski nigdy tam nie byl. Mowili* szczegolna odmiana francuskiego uzywana w Sabaudii. Mieli troche grosza i kosztownosci, ale za malo, by zaplacic za dobre miejsce na statku. Pradziadek ledwie przezyl te podroz, zmarl zreszta wkrotce po przybyciu do Ameryki. Statek wysadzil ich na Ellis Island u wybrzeza stanu Nowy Jork. Byli mocno wyglodzeni. Zostalo im niewiele - pare zlotych monet, zaoszczedzonych przez rodzine, i kilka drogocennych kamieni, ktore pradziad przyszyl do sukienki mojej prababki. Zyli w ciaglym w strachu, ze ktos odkryje te precjoza i ukradnie je albo nawet ich zabije. Stanowily one wszystko, czego sie dorobili po latach harowki na gorskiej farmie. Dzisiaj wrecz trudno sobie wyobrazic, czego ci ludzie sie lekali. Zycie zmienilo sie tak bardzo. Wraz z setkami im podobnych zeszli ze statku, cuchnac smrodem ciemnej ladowni, niosac w tobolkach dorobek calego zycia. Staneli w kolejce do urzednikow na Ellis Island. Posluchaj, Albercie - tam wlasnie zaczelo sie cale nieporozumienie zwiazane z naszym nazwiskiem. Otoz podeszli do umundurowanego celnika siedzacego za stolem. Ten, mieszajac francuski i wloski, zadal im pytanie, ktore zwykle stawia sie nowo przybylym: "Skad pochodzicie?" Pradziadek mial przygotowana odpowiedz na to pytanie; pomoglo mu kilka osob na pokladzie, mowiacych po francusku. Widocznie jednak urzednik zadal im calkiem inne pytanie, mianowicie: "Jak sie nazywacie?" Wiekszosc pasazerow statku stanowili Wlosi uciekajacy przed panujacym w ich kraju glodem i bieda. Pradziad nie zrozumial, o co go spytano. Nie znal ani angielskiego, ani wloskiego. Wiec odpowiedzial: "ous sommes du Aime", co po francusku znaczy "pochodzimy z Aime". Powiedzial celnikowi, skad pochodzi rodzina, a nie, jak sie nazywa, lecz informacja ta trafila do rubryki "nazwisko". Stad przeszla do wszystkich dokumentow imigracyjnych i z czasem stala sie nazwiskiem naszej rodziny: du Aime! Nie zmienili go, bojac sie, ze zostana wydaleni z powrotem do Sabaudii. Zarowno pradziadek, jak i jego syn, ktory w chwili przybycia do Ameryki mial piec lat, do konca zycia nie nauczyli sie czytac i pisac po angielsku. Skontaktowali sie jednak z innymi Francuzami z Nowego Jorku, ktorzy poradzili im przeniesc sie do Wisconsin, gdzie bylo duzo wolnej ziemi i wielu francuskojezycznych mieszkancow. W ten oto sposob ludzie o dziwnym nazwisku du Aime osiedlili sie w hrabstwie Lawrence w stanie Wisconsin. Za pieniadze i kosztownosci przywiezione w babcinej sukience dziadek kupil dom i niewielka, niespelna czterdziestoakrowa farme, ale ani on,...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin