Eugeniusz Paukszta - W cieniu hetyckiego Sfinksa.doc

(1576 KB) Pobierz

Eugeniusz Paukszta

 

 

 

W cieniu hetyckiego Sfinksa

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

Pogmatwane początki

 

Musiał się urwać kolegom; tego popołudnia nie było mu do rozmów ni zabaw. Dziwnie samotny poczuł się nagle pośród rozdokazywanych, uszczęśliwionych kompanów. W olbrzymiej większości życzliwi mu, spoglądali zaskoczeni na jego posmutniałą twarz.

Rozzłoszczony trochę na siebie, że nie potrafił ukryć własnych odczuć, kopnął ze złością jakiś kamyk. Kamyk potoczył się, zsunął ze skarpy nadbrzeżnej i z pluskiem zniknął w głębokiej, ciemnogranatowej wodzie Bosforu.

Oni, pewnie, mieli prawo się dziwić. Ze świadectwem promocyjnym w kieszeni, z perspektywą długich wakacji, tak atrakcyjnie zapowiadających się dzięki profesorowi Zaferowi Kseresowi, można się było tylko radować... Gdy na domiar i z Polski dochodziły od ojca raczej pomyślne wieści. Jeżeli tatko nie koloryzował po swojemu, nie chcąc go martwić... Bo czemu znów się znajduje w szpitalu czy sanatorium? I w ogóle... Niby dobrze, pięknie, uroczo, a jednak coś gryzie.

Sterczy tu teraz samotny, przycupnąwszy na skarpie nadbrzeżnej, wygapia się na Bosfor, na przeciwległą azjatycką stronę, przeżywa osobliwe nastroje. I właściwie dlaczego?

Postawił na swoim. Musiał postawić, i wcale nie dlatego, iż kiedyś w Adampolu podsłuchał rozmowę cioci Zosi ze starym Wilkoszewskim, gdy zgodnie dochodzili do wniosku, że nie można wymagać, by W ciągu jednego roku dał sobie radę z nauką w obcych językach. Bo niby to buda z wykładowym angielskim, ale bez tureckiego też ani rusz. Tureckiego nie znał w ogóle, kilkadziesiąt słówek przyswojonych podczas wakacji nie mogło się liczyć. Na domiar i w angielskim też kulał na obie nogi jak ochwacona szkapa. A jednak...

Musiał się tym razem uśmiechnąć. I jakoś mu się raźniej zrobiło. Przeciągnął dłonią po marynarce, zaszeleściło w kieszeni świadectwo promocyjne. Poradził sobie. Nie było łatwo, przeciwnie, bardzo, bardzo trudno. Jakich nie używał sposobów, byle tylko nie pozostać w tyle za kolegami. Już nawet gotów był użyć systemu Tadeusza Kościuszki. Słyszał kiedyś, że sławny wódz w młodości przywiązywał do ręki linkę, drugi jej koniec wyrzucając za drzwi. O umówionej godzinie woźny całą siłą szarpał za sznurek, budząc go... W internacie nocny dyżurny nie zgodził się na propozycje Julkowe, wzruszając ramionami nad szczególnymi polskimi metodami przezwyciężania samego siebie. Pal go dunder, i tak się udało.

Więc czemu pod uśmiechem czai się smętek? Iluż to chłopców z Polski zazdrościłoby mu serdecznie! Mieszkać i uczyć się w Turcji, przeżywać zapierające dech w piersiach przygody przy odkrywaniu grobowca Dardanów, poznawać chcąc nie chcąc obce języki, zachłystywać się szerokim światem.

Znów kopnął kamień, omal nie zdzierając zelówki. A on ma dosyć świata, przygód, całego tego Stambułu razem z Bosforem. Zwyczajnie, najzwyczajniej, pragnąłby teraz wrócić do Polski. A tam znów jak kiedyś wyjechać z ojcem nad warmińskie jeziora, razem z nadbrzeżnymi drzewami przeglądać się w przejrzystej wodzie, łowić szczupaki, potem leżeć na brzegu obok tatka i gadać, mówić samemu i pytać, i czuć, że tak jest najlepiej, najpiękniej...

Gdyby jeszcze i Hadżer mogła się zjawić w Ostródzie... Podniósł się ze skarpy ubawiony, ale i rozzłoszczony nieco na siebie. Marzy tu sobie pięknie. Jeszcze tylko zapomniał o gwiazdce z nieba i kafelku z pieca. I tatko, i Ostróda, i Hadżer na domiar. Coś za wiele chce się pomieścić w tym 16-letnim sercu, za wiele...

Hadżer... Dwa tygodnie się nie widzieli. Straszliwie długo. I jeszcze trzeba kilka dni czekać. Ciekawe, każde kolejne spotkanie staje się coraz niecierpliwiej wyglądanym. Czy dla niej też? Właśnie przed dwoma tygodniami ojciec dziewczyny, tak życzliwy mu pan Aziz Gelogliu, żartobliwie pogroził Julkowi palcem:

- Julek, coś ty zrobił z moją córką? Nosi w torebce twą fotografię, wzdycha czegoś i rumieni się, bywa, zamarzy się, nie słyszy wtedy, co się do niej mówi...

Jakże był wtedy szczęśliwy, słysząc te słowa. I tylko spoglądał na drzwi przyległego pokoju, czy pani Gelogliu tego nie słyszy. Nie oponowała już jak przed rokiem tej znajomości, ale wyraźnie też nie była Julkowi życzliwa. Gdyby nie pan Aziz, kto wie, może zakazałaby Hadżer widywania się z tym zwariowanym Polakiem, jak kiedyś go określiła. Jakby to można było nie zwariować wobec tych czarnych, płonących oczu... Ledwie spojrzą, a już o świecie się nie pamięta... I znów kopnął kamyk.

Skrzekliwy głos kobiecy przywrócił go przytomności. Nawet nie zwrócił przedtem uwagi na wysoką, chudą kobietę w dziwacznym ubraniu, z zapałem łowiącą ryby. Odwrócona twarzą ku niemu, jazgotała z szybkością karabinu maszynowego. Angielka; choć nie od razu w tym się rozeznał, takie było tempo wyrzucanych przez nią słów. Pomstowała, że płoszy jej ryby, że też ci młodzi Turcy za grosz nie mają taktu i subtelności, przeszkadzając poważnym ludziom w tak zbożnym zajęciu, jakim jest łowienie pięknych, srebrzystych rybek. Teraz na pewno już żadna się nie złakomi na haczyk.

- Właśnie bierze... - wskazał na spławik.

Angielka poderwała wędkę. Niewielka, rozmiarów sardynki rybka zatrzepotała na haczyku. Podobnych jej sporo już kotłowało się w małym wiaderku, stojącym u stóp amatorki wędkarstwa.

- Aha... - mruknęła zadowolona i życzliwiej spojrzała na chłopca, dopiero teraz przyglądając mu się uważniej. - Jesteś Turkiem? Coś nie wyglądasz mi na to. I angielski też znasz...

- Jestem Polakiem. Ale teraz tu mieszkam i uczę się...

- Polakiem? Wonderful I tu się uczysz? Tu mieszkasz? - zaśmiała się całą twarzą, odmłodniała i Julek pomyślał, że właściwie trudno byłoby określić, ile ta chuda kobieta ma lat, pięćdziesiąt pięć czy osiemdziesiąt. Bo chwilami wyglądała tak, a za chwilę inaczej. Patrzył na swą towarzyszkę z rozbawieniem. Gdzież tu angielska flegma i powściągliwość w słowach? I jaka ruchliwa, sekundy nie ustoi spokojnie; podreptuje, głową kręci, przechyla się, tylko patrzeć, jak wyląduje w Bosforze. I to ubranie; zamszowa kurtka o męskim kroju, podniszczona solidnie, wielkie kieszenie, wypchane czymś, na głowie beret, tylko spódnica jeszcze od biedy normalna. A z jaką wprawą nadziewa na haczyk robaka, jakby nie robiła w życiu niczego innego...

Bawiła go i podobała mu się. Zapomniał o niedawnym frasobliwym nastroju, przyglądając się chudej jak szczapa kobiecie, Zdawać by się mogło, że nie pamięta już o jego obecności, pochłonięta bez reszty łowieniem. Zbaraniał, gdy całym obrotem ciała zwróciła się nagle do niego:

- Tam jest druga wędka, za tobą, weź, możesz łowić razem ze mną... Umiesz? - Widząc jego wahanie, przynagliła. - Szybciej, zastanawiasz się jak stary dziadyga...

Roześmiał się teraz w głos. Ta babka poderwałaby chyba do życia i umarlaka. Ależ dziwo z tej Anglicy. O, jak to teraz brwi wysoko w górę podnosi...

- Ze mnie tak się śmiejesz? - ostrzejsze ogniki zapaliły się w siwych oczach.

- Nie z pani... ale tak pani przymusza, tak mną dyryguje. Już biorę wędkę, a łowić umiem. Jeszcze z Polski. Często jeździliśmy z ojcem na jeziora...

- Aha - mruknęła.

- I to jeszcze, że pani wiele mówi, zupełnie nie po angielsku.

- W matkę się wdałam. Ona była Francuzką... Z ojcem, mówisz, w Polsce... Tu są robaki, zakładaj... A czemu znalazłeś się teraz w Turcji?

- To długa historia... Mam tu rodzinę, w polskiej wsi, Polonezkóy, za Bosforem.

Skinęła głową.

- Słyszałam. Słuchaj no... Jak ci na imię? Julek? Słuchaj Żul, a dlaczego ty... Nie patrz z taką złością, podobasz mi się, stąd ciekawość. A zresztą masz rację, pogadamy potem, teraz ryby... Doskonale smakują smażone. Tak mówią... bo ja ryb nie lubię i nigdy nie jadam... Ta nieco roślejsza - z satysfakcją zdejmowała z haczyka większą sztukę.

Zagapił się w wodę Bosforu, intensywnie granatową nawet tutaj, w samym sercu Stambułu, obok przystani i portów, gdzie do wody spływało wiele wszelakiego śmiecia, a złociste plamy oliwy zagarniały całe szmaty powierzchni. Szybki prąd radził sobie jednak z tym nalotem, odsłaniając znów czystą, groźnie ciemnawą wodę. W miejscu, gdzie łowili, mała betonowa ostroga powstrzymywała napór wody; rozbity nurt wirował zakolami, zagarniając podskakujący i tańczący jak pijany spławik wędki.

Od tyłu rozlegały się coraz to gwizdki ruszających w swą niezmordowaną turę z brzegu na brzeg motorowych promów, przewożących ludzi i towar. Jak zawsze rojno było, hałaśliwie i ciasno. Przypomniał się Julkowi ubiegłoroczny pożar na Bosforze, gdy zderzyły się ze sobą dwa tankowce; palna ciecz spływała strugami, podsycając narastający ogień. Samoloty zgasiły pożar zrzutami jakichś chemikaliów. Było na co popatrzeć, choćby z daleka, policja zaraz bowiem odcięła wszelkie drogi wiodące na przystań...

Od Morza Czarnego płynął wielki frachtowiec. Marynarze pozdrawiali ludzi na brzegach życzliwym kiwaniem dłoni. Jakaś żaglówka przemknęła niebezpiecznie blisko statku.

Lubił Bosfor, urodziwy sam w sobie, zwłaszcza w tych dalszych partiach, gdzie brzeg już pustoszał, wolny od zabudowań. Woda rwała w przesmyku silnym nurtem, w pogodne wieczory wyskakiwały nad nią takie same srebrzyste rybki jak te, które teraz łowili. Podciął, nowa sztuka zatrzepotała na haczyku. Rozejrzał się za wiaderkiem, do którego Angielka pakowała trofea. I nagle ujrzał zolbrzymiałe oczy i szeroko rozwarte usta swej towarzyszki, potem dopiero młodego człowieka, który trzymając pod pachą wielką torbę, rwał co sił w nogach ku miastu.

- Moja torba, my God - jęknęła tylko Angielka i zatrajkotała szybciej jeszcze niż przedtem.

Nie słyszał już tego. Na słowa, że torba należała do jego towarzyszki, z miejsca zerwał się w pościg. Tamten sadził wielkimi susami jak wystraszony zając, jazgotliwe pokrzykiwanie poszkodowanej Angielki dodawało mu sił.

Przez dłuższą chwilę wydawało się Julkowi, że nie dogoni już złodziejaszka; przestrzeń między nimi nie zmniejszała się, strach wyraźnie dodawał łobuzowi skrzydeł. Ale i w młodym Polaku zbudziła się zaciętość. „Czekaj no, ducha wyzionę, a jednak dogonię... I rwał, przebierał nogami coraz to szybciej, omijał zadziwionych przechodniów, którzy nie od razu orientowali się w tym, co naprawdę się stało, z trotuaru skoczył na jezdnię, lepiej się biegło; choć samochody mijały tuż, tuż. Byle tamten nie zdążył zmieszać się z tłumem na przystani, bo wtedy szukaj wiatru w polu...

Ale złodziejaszek zboczył w najbliższą uliczkę, wiodącą ku dzielnicy Galata. To go zgubiło. Zderzył się za rogiem z jakąś jejmością, za chwilę omal nie nadział się na wózek załadowany kawonami, wytracił szybkość. Był już coraz bliżej, co Julkowi najwyraźniej dodało sił. Jeszcze trochę, jeszcze! Och, jak ostro rwie w płucach. Chyba już nie wytrzyma.

Coś z szurgotem runęło mu pod nogi. Nie zdołał odzyskać równowagi, długim szczupakiem poszorował po jezdni, szczęściem, zdążył jeszcze zadrzeć głowę do góry, inaczej miałby facjatę jak świeżo rozcięty pomidor.

- Jasny gwint, zwieje mi... przeleciało mu jeszcze przez myśl.

Zarazem ujrzał torbę, tę skórzaną, czarną torbę, załadowaną czymś solidnie, złodziejaszkowi wcale nie było lekko z tym ciężarem. Julek poderw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin