McNaught Judith - Podwójną miarą.rtf

(393 KB) Pobierz
JUDITH MCNAUGHT

Judith McNaught

PODWÓJNĄ MIARĄ

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wielka miłość i prawdziwa przyjaźń
są dwoma najcenniejszymi darami życia
- czuje się po dwakroć błogosławiona,
gdyż oba zostały mi dane.
Książkę tę dedykuję w imię przyjaźni
Kathy i Stanowi Żakom.

ROZDZIAŁ 1

Na odgłos kroków Philip Whitworth podniósł wzrok znad biurka. Oparł się wygodniej w fotelu, i spojrzawszy z uwagą na zbliżającego się pośpiesznie wiceprezesa, rzucił mu niecierpliwe pytanie:

- No i ujawnili już, kto przebił naszą ofertę?

Wiceprezes zacisnął dłonie w pięści i wziął głęboki oddech.

- Sinclair nas przebił! - wysapał ze złością. - O marne trzydzieści tysięcy! Przeklęty drań, wyszedł z ceną niższą o tyle co nic i zgarnął nam sprzed nosa kontrakt na pięćdziesiąt milionów dolarów! Radia do wszystkich aut produkcji National Motors, bagatela... - zakończył z nutą rezygnacji.

Philip Whitworth był bardziej opanowany, co najwyżej lekkie zaciśnięcie szczęk świadczyło o tym, że wzbiera w nim gniew.

- A więc już czwarty raz w ciągu roku Sinclair sprzątnął nam ważny kontrakt - rzekł dobitnym, lecz spokojnym głosem. - Cóż to za niezwykły zbieg okoliczności, prawda?

Zdenerwowany wiceprezes nie dopatrzył się w tym ostatnim zdaniu ironii. Potraktował je całkowicie serio. Zaczął wykrzykiwać:

- Zbieg okoliczności! Do diabła, Philip, to nie żaden zbieg okoliczności, dobrze wiesz, tak samo jak ja! Ktoś w moim dziale jest u Nicka Sinclaira na garnuszku! Jakiś gnojek dla niego szpieguje! Teraz już tylko sześciu naszych ludzi znało stawkę, z jaką wyszliśmy w ofercie. Jeden z tej szóstki to szpicel!

Philip oparł się jeszcze wygodniej, odchylając do tyłu przyprószoną już z lekka srebrem siwizny głowę.

- Przecież sprawdzałeś tych wszystkich sześciu facetów i dowiedziałeś się tylko tyle, że trzej z nich lubią mydlić oczy żonom i robić skoki w bok - starał się zmitygować swego wzburzonego rozmówcę.

- Widocznie nie prześwietliłem ich dość dokładnie! - burknął wiceprezes, po czym podrapał się z zakłopotaniem po głowie i spojrzał Whitworthowi prosto w oczy. - Widzisz, Philip - odezwał się z lekka mentorskim tonem - ja rozumiem, że Sinclair to twój przybrany syn, ale musisz w końcu coś zrobić, żeby mu przytrzeć nosa, bo inaczej to on cię zniszczy.

Oczy Philipa stały się zimne jak lód. Wyjaśnił:

- Nigdy nie uważałem Nicka Sinclaira za żadnego „przybranego syna”, nawet rodzona matka, a moja żona, też już się go wyrzekła. A co właściwie według ciebie miałbym zrobić, żeby przyhamować jego niebezpieczne zapędy? - zapytał.

- Zainstalować wtyczkę w jego firmie i wyniuchać, kto tu u nas jest szpiegiem. Zresztą zrób, co uważasz, ale na litość boską, zrób coś! Zrób cokolwiek!

Nim Philip Whitworth zdążył się jakoś ustosunkować do dramatycznego apelu wiceprezesa, w gabinecie rozległ się ostry brzęczyk interkomu.

- Tak, Helen, o co chodzi? - zapytał Philip sekretarkę.

- Przepraszam, że panu przerywam, sir, ale przyszła już miss Lauren Danner - usłyszał w odpowiedzi. - Mówi, że jest z panem umówiona na rozmowę w sprawie pracy.

- Rzeczywiście... - przyświadczył Philip z lekkim zniecierpliwieniem. - Proszę powiedzieć, że ją przyjmę za parę minut.

- Od kiedy to osobiście zajmujesz się kompletowaniem personelu? - spytał, nie kryjąc zdziwienia, wiceprezes.

- To sprawa typowo grzecznościowa - wyjaśnił Philip. - Ojciec tej dziewczyny jest moim dalekim kuzynem, wiesz, taka dziesiąta woda po kisielu. Kiedy moja matka wzięła się przed laty do pisania książki o dziejach naszej rodziny, odnalazła go jakoś i zaprosiła na weekend. Zawsze tak robiła, kiedy się natknęła na domniemanego krewniaka. Zapraszała tych ludzi, żeby ich wypytać o rodzinne koneksje, sprawdzić, czy faktycznie są z nami spokrewnieni, i zdecydować, czy warto o nich wspomnieć w książce. Ten Danner był profesorem na uniwersytecie w Chicago. Sam nie mógł przyjechać, więc podesłał nam „w zastępstwie” żonę - pianistkę i córkę. Wiem, że pani Danner zginęła kilka lat później w wypadku samochodowym... Z Dannerem nie miałem żadnych kontaktów, dopóki nie zadzwonił do mnie tydzień temu z prośbą, żebym przyjął do pracy jego córkę Lauren, Mówił, że dziewczyna nie może znaleźć nic odpowiedniego w Fenster, w Missouri, gdzie teraz mieszkają.

- Trzeba mieć niezły tupet, żeby zadzwonić ni z gruszki, ni z pietruszki w takiej sprawie, nie uważasz?

Philip zniechęcony machnął ręką.

- Pogadam z tą dziewczyną i odeślę ją do domu. Przecież nie mamy tu zajęcia dla absolwentki konserwatorium. A nawet gdybyśmy mieli, jej akurat i tak bym nie przyjął. Mówię ci, to był najokropniejszy i najbardziej denerwujący dzieciak, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałem. Dziewięć lat czy coś koło tego, fatalne maniery, pucołowate policzki, piegi, rude włosy, ciągle potargane, paskudne rogowe okularki... A przy tym wszystkim smarkula jeszcze miała czelność zadzierać nosa! W naszym domu...

 

Sekretarka Philipa Whitwortha zerknęła na siedzącą naprzeciwko niej młodą osobę w granatowym kostiumiku i eleganckiej białej bluzce. Dziewczyna była po prostu piękna: włosy o barwie miodu upięte w elegancki kok, lekko wypukłe kości policzkowe, nosek niewielki, podbródek delikatnie zaokrąglony, długie, wywinięte rzęsy, no i te oczy - niezwykłe, świetliste, turkusowe!

- Pan Whitworth przyjmie panią za kilka minut - poinformowała uprzejmie i odwróciła wzrok, by dodatkowo nie peszyć oczekującej na ważną rozmowę interesantki.

Lauren Danner uśmiechnęła się blado. Powiedziała tylko:

- Dziękuję pani.

Powróciła do przeglądania magazynu ilustrowanego, który trzymała przed sobą. Trzymała go i patrzyła na kolorowe stronice, w istocie jednak nic tam nie widziała, skoncentrowana wyłącznie na jednym: na przenikającym ją napięciu, a nawet lęku, przed spotkaniem twarzą w twarz z Philipem Whitworthem.

Czternaście minionych lat nie zatarło przykrego wspomnienia dwóch dni spędzonych we wspaniałej rezydencji w Grosse Pointe, gdzie nie tylko cała rodzina Whitworthów, ale nawet ich służba odnosiła się do Lauren i jej matki z obraźliwym lekceważeniem. Gdyby ojciec nie zadzwonił do swego zamożnego i wpływowego „kuzyna” w tajemnicy i nie umówił Lauren na rozmowę z nim w sprawie pracy, z pewnością nigdy by się tu, w Detroit, nie zjawiła. Ale nie wypadało się wymawiać, skoro wszystko zostało uzgodnione i Philip zgodził się „zrobić jej grzeczność”.

Lauren mogła wprawdzie opowiedzieć ojcu o tym, jak zachowali się Whitworthowie czternaście lat temu, i wykręcić się od tego spotkania, nie chciała jednak przysparzać mu frasunku. Wystarczająco dręczył się brakiem pieniędzy, odkąd - wraz z wieloma innymi nauczycielami z Missouri - stracił pracę, gdy udręczeni recesją podatnicy nie zgodzili się łożyć więcej niż dotąd na stanową oświatę...

Kiedy po trzech miesiącach bezowocnych poszukiwań ojciec powrócił z kolejnej nieudanej wyprawy w poszukiwaniu pracy, tym razem z Kansas City, uśmiechnął się smutno do córki i do swej drugiej żony i powiedział:

- Wygląda na to, że bezrobotny nauczyciel nie dostanie w dzisiejszych czasach nawet posady stróża. Chociaż w moim wypadku to może i lepiej, bo chyba nie umiałbym wywijać miotłą...

W chwilę później pobladł, przycisnął dłonie do piersi z lewej strony i upadł, rażony silnym atakiem serca.

Teraz wracał już, co prawda powoli, do zdrowia, ale pod wpływem tego, co mu się przydarzyło, Lauren postanowiła skorygować, a właściwie radykalnie wręcz zmienić swoje życiowe plany. Po latach wytrwałej nauki gry na fortepianie i ukończeniu wyższych studiów muzycznych doszła do wniosku, że nie ma w sobie dość siły woli, ambicji i gotowości do poświęceń, by zostać koncertującą pianistką jak matka; odziedziczyła wprawdzie po niej talent, ale brakowało jej cech charakteru niezbędnych do osiągnięcia sukcesu artystycznego.

Ucząc się, ćwicząc i wciąż pracując dodatkowo, by zdobyć środki na opłacenie studiów muzycznych, Lauren zupełnie nie miała w życiu czasu na rozrywkę czy relaks. Owszem, jeździła po całych Stanach na konkursy pianistyczne, lecz nigdzie nie widziała nic poza pokojem hotelowym, pokojem do ćwiczeń i salą koncertową. Spotykała wielu mężczyzn, ale nigdy nie miała czasu na coś więcej niż tylko przelotna znajomość. Zdobywała stypendia i nagrody, zawsze jednak brakowało jej pieniędzy na pokrycie własnych bieżących wydatków, co oznaczało ciągłe dodatkowe obciążenie dorywczą pracą.

Lauren miała coraz częściej wrażenie, że zainwestowawszy w muzykę naprawdę wiele, zbyt mało otrzymuje w zamian. Oczywiście, szkoda jej było bezpowrotnie porzucać to, czemu z wytrwałością i upodobaniem oddawała się przez wiele lat, od dzieciństwa do dwudziestego trzeciego roku życia. Choroba ojca i rosnący plik rachunków do zapłacenia, oto co ostatecznie przesądziło, że podjęła decyzję, z którą dotąd zwlekała. Ojciec stracił pracę w kwietniu, wraz z uprawnieniami do bezpłatnej opieki medycznej. W lipcu zachorował, a więc stracił również zdrowie, W ciągu ubiegłych lat to właśnie on przede wszystkim pomagał córce w finansowaniu studiów... Lauren uznała, że teraz przyszła kolej, aby ona pomogła jemu.

Pod ciężarem odpowiedzialności czuła się tak, jakby musiała dźwigać na ramionach cały świat. Potrzebowała pracy i pieniędzy, i to od zaraz! W Fenster w stanie Missouri szans na znalezienie popłatnego zajęcia praktycznie nie było. Musiała więc zdecydować się na wyjazd do którejś z wielkich metropolii, do jednego z krajowych centrów biznesu, Los rzucił ją do Detroit; sprawił, że oto oczekiwała, stremowana i zdezorientowana, na wejście do gabinetu magnata przemysłowego, a zarazem dalekiego kuzyna, który podczas pierwszego i jedynego, jak dotąd, spotkania przed czternastu laty zaprezentował jej się od wcale nie najlepszej strony.

Zabrzęczał telefon, sekretarka podniosła słuchawkę. Po chwili wstała zza biurka i oznajmiła:

- Pan Whitworth prosi panią, miss Danner.

Podprowadziła Lauren do ozdobnych mahoniowych drzwi gabinetu szefa. Otworzyła je przed nią. Ostatnią myślą Lauren przed przekroczeniem progu jaskini lwa było: „Żeby tak mnie nie pamiętał...”

Weszła. Lata występów przed publicznością nauczyły ją, jak walczyć z tremą i maskować zdenerwowanie, mimo wewnętrznego niepokoju pozornie robiła więc wrażenie osoby pewnej siebie i całkowicie opanowanej.

Philip Whitworth uniósł się na powitanie zza biurka. Na jego twarzy o arystokratycznych rysach odmalowało się zdziwienie, którego nie próbował nawet, a może po prostu nie był w stanie, ukryć. Wyciągając ku „kuzynowi” z wdziękiem dłoń ponad mahoniowym blatem, Lauren powiedziała:

- Pan zapewne mnie już nie pamięta, mister Whitworth, ale Lauren Danner to właśnie ja.

Uścisk dłoni Philipa był zdecydowany i dość silny. Jego głos zabrzmiał tłumionym rozbawieniem.

- Ależ pamiętam, pamiętam doskonale, Lauren. Byłaś jednym z tych... dzieciaków, których... tak łatwo się nie zapomina.

Lauren uśmiechnęła się, mile zaskoczona poczuciem humoru Philipa. Odparła żywo:

- Bardzo mi miło, że nie powiedział pan: Jednym z tych okropnych dzieciaków...”

W ten sposób został zawarty tymczasowy rozejm, Philip wskazał Lauren ustawione naprzeciwko biurka krzesło z obiciem ze złocistego aksamitu. Sam usiadł w obrotowym skórzanym fotelu, którego kasztanowa barwa harmonizowała z czerwonobrązowym odcieniem mahoniowego biurka.

- Mam tu życiorys - oświadczyła Lauren, wyjmując z przewieszonej przez ramię torebki kopertę i podając ją Whitworthowi.

Philip wyjął napisany na maszynie dokument i niby to zaczął go przeglądać, w istocie jednak wciąż podnosił piwne oczy na twarz Lauren. Po dłuższej chwili odezwał się:

- Twoje podobieństwo do matki jest wprost uderzające. Była Włoszką, prawda?

- Mama urodziła się już w Stanach - wyjaśniła Lauren - ale dziadkowie byli Włochami.

Philip pokiwał w zadumie głową.

- Włosy masz dużo jaśniejsze, ale poza tym kropka w kropkę... - powiedział. Po czym, znów zerknąwszy przelotnie w życiorys, dodał z zadumą: - To była niezwykle piękna kobieta...

Lauren absolutnie nie przewidywała, że jej rozmowa z ewentualnym przyszłym pracodawcą potoczy się w takim kierunku. Pochwała urody Giny Danner, jej zmarłej matki, podejmowanej przed czternastu laty przez „kuzyna” w rodowej rezydencji Whitworthów z takim chłodem i rezerwą, wprawiła ją w zdumienie.

Kiedy Philip zaczął dokładnie studiować przedłożony mu życiorys, Lauren usiadła wygodniej na krześle i najpierw rozejrzała się po okazałym, solidnym gabinecie, z którego „kuzyn” Whitworth zarządzał swym przemysłowym imperium, a potem zaczęła się przyglądać jemu samemu. Prezentował się wyjątkowo dobrze jak na mężczyznę po pięćdziesiątce. Włosy miał wprawdzie przyprószone siwizną, ale twarz całkowicie pozbawioną zmarszczek, a sylwetkę sprężystą i szczupłą. Kiedy tak siedział, wysoki, dystyngowany, ubrany w ciemny garnitur o doskonałym kroju, za rozłożystym, prawdziwie „królewskim” czy „prezydenckim” biurkiem, wydawał się wręcz emanować potęgą pieniądza i władzy. Lauren musiała, choć niechętnie, przyznać się sama przed sobą, że robi to na niej wrażenie.

Zapamiętała Philipa Whitwortha jako pyszałka i zarozumialca, nadętego snoba... Taki obraz utrwalił się jej z dzieciństwa. Tymczasem teraz, już jako dorosła osoba, ujrzała w nim eleganckiego dżentelmena, który potraktował ją z prawdziwą kurtuazją, a do tego jeszcze ujawnił wcale nie najmniejsze poczucie humoru. Czyżby dotychczasowe uprzedzenia miały być całkowicie bezpodstawne? Lauren nie potrafiła jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale nie mogła też się powstrzymać, żeby go nie postawić. Czyżby przed laty błędnie oceniła Whitwortha? Czy może raczej teraz dała się zwieść jego nienagannym manierom i arystokratycznej pozie, a także owej „familiarnej” serdeczności, której skąpił jej jako mało urodziwemu dziewczątku, ale którą tak hojnie jej okazywał jako atrakcyjnej młodej kobiecie?

- Ukończyłaś studia z doskonałymi wynikami - odezwał się Philip, odkładając na biurko przeczytany życiorys - ale chyba zdajesz sobie sprawę, że dyplom konserwatorium niewiele znaczy w świecie wielkich interesów...

- Tak, oczywiście. - Lauren oderwała się od rozmyślań i skoncentrowała na sprawie, którą miała do załatwienia. - Studiowałam muzykę, bo ją po prostu kochałam i kocham, doszłam jednak do wniosku, że nie zapewni mi ona przyszłości. I nie pozwoli naszej rodzinie przetrwać obecnej trudnej... właściwie katastrofalnej sytuacji.

Lauren opowiedziała pokrótce o problemach ojca z pracą i ze zdrowiem. Philip wysłuchał jej uważnie, i zerknąwszy raz jeszcze w życiorys, zauważył:

- Ale, ale, widzę przecież, że na uczelni zaliczyłaś też trochę zajęć z dziedziny biznesu...

Wyczekująco zawiesił głos. Lauren, nabierając odrobiny nadziei, że może jednak zaproponuje jej jakąś posadę, wyjaśniła:

- Tak. Gdybym to jeszcze trochę uzupełniła, mogłabym nawet ubiegać się o dyplom na drugim fakultecie.

- A w czasie studiów pracowałaś dodatkowo jako sekretarka... - mówił dalej Philip, a raczej głośno myślał. - Mhm... Nie spodziewałem się... Twój ojciec nie wspominał mi o tym wszystkim przez telefon. Rzeczywiście, tak jak tu napisałaś, dajesz sobie bez problemów radę ze stenografią i maszynopisaniem?

- Owszem - potwierdziła Lauren, na wspomnienie o posadzie sekretarki, tracąc jednak dotychczasowy entuzjazm.

Philip Whitworth rozsiadł się wygodniej w fotelu i po chwili zastanowienia wystąpił z taką oto propozycją:

- Miałbym dla ciebie pracę w sekretariacie, Lauren, całkiem ciekawą, odpowiedzialną... Póki nie zrobisz tego drugiego dyplomu, nie spodziewaj się niczego więcej.

- Ale ja nie chcę być sekretarką - oświadczyła dobitnie Lauren.

Philip uśmiechnął się leciutko.

- Widzisz, może niepotrzebnie z góry się uprzedzasz. Powiedziałaś, że przede wszystkim potrzebne są ci w tej chwili pieniądze, a wykwalifikowanych, samodzielnych sekretarek bardzo akurat brakuje, więc całkiem nieźle im się płaci. Na przykład moja sekretarka, ta, którą poznałaś, zarabia teraz prawie tyle, ile członkowie kadry kierowniczej średniego szczebla w naszej firmie.

- Aleja mimo wszystko... - Lauren ponownie usiłowała zaprotestować.

Philip uciszył ją gestem dłoni.

- Pozwól mi skończyć. Jak widzę z życiorysu, miałaś do tej pory okazję pracować jako sekretarka szefa jakiejś niedużej firmy. W małej firmie wszyscy wszystko o wszystkich i o wszystkim wiedzą. Ale w dużej, takiej jak ta, pełny obraz sytuacji mają tylko najwyżsi zwierzchnicy... i kto jeszcze? Właśnie ich...

- ...sekretarki? - dokończyła Lauren.

Philip kiwnął głową twierdząco i mówił dalej:

- Weźmy taki przykład. Gdybyś zajmowała się finansami w naszym dziale radiowym i otrzymałabyś polecenie przygotowania analizy kosztów produkcji pojedynczego radioodbiornika, nie miałabyś pojęcia, po co ją robisz: czy dlatego, że firma chce zrezygnować z produkcji aparatów radiowych, czy właśnie dlatego, że chce ją rozszerzyć. Nie wiedziałabyś, co się planuje „na górze”, ani ty, ani twój bezpośredni przełożony. Takie plany są zawsze poufne, znają je tylko szefowie działów, wiceprezesi, prezes... i kto jeszcze? Właśnie ich sekretarki! - zakończył swój wywód Philip, skandując ze śmiechem ostatnie zdanie.

Po chwili zaś dodał:

- Gdybyś zaczęła u nas jako sekretarka, miałabyś pełny obraz działania firmy, dużej firmy. Byłoby ci łatwiej zdecydować się na kierunek, jaki chciałabyś obrać w swojej dalszej karierze zawodowej w biznesie.

- A czy za podobne wynagrodzenie, jak pensja sekretarki, nie mogłabym robić w biznesie czegoś innego? Muszę siedzieć w sekretariacie? - zapytała Lauren.

- Tak - stwierdził Philip z całkowitym przekonaniem. - Jako pianistka musisz, dopóki nie zrobisz drugiego dyplomu.

Lauren westchnęła. Wiedziała, że nie ma wyboru. Że powinna zarobić pieniądze, możliwie jak najszybciej i jak najwięcej.

- Nie bądź taka posępna, głowa do góry! - zaczął ją pocieszać Philip. - To, jak mówisz, „siedzenie w sekretariacie”, wcale nie jest takim nudnym zajęciem. Niektóre sekretarki wiedzą więcej...

W tym momencie Philip Whitworth nagle przerwał. Uśmiechnął się szeroko i triumfująco, jak gdyby dokonał nieoczekiwanie jakiegoś wielkiego odkrycia albo wręcz doznał olśnienia.

- Sekretarka! - wyszeptał z błyskiem w oku. - Lauren, przecież sekretarki nikt nie będzie podejrzewał, nikt nie będzie sprawdzał!

Po czym, poważniejąc i przechodząc od konspiracyjnego szeptu do normalnego tonu głosu, oświadczył:

- Lauren, zamierzam ci przedstawić zupełnie niezwykłą ofertę pracy. Proszę cię, nie odrzucaj jej, przynajmniej póki nie wysłuchasz mnie do końca. Słyszałaś coś o szpiegostwie przemysłowym?

- Wiem, że można za to trafić do więzienia i że nie chcę mieć z tym absolutnie nic wspólnego, mister Whitworth!

- Och, Lauren. mów mi Philip, przecież jesteśmy spokrewnieni Widzisz, nigdy bym cię nie namawiał, żebyś szpiegowała dla kogoś innego, ale tu chodzi o mnie, o nas, o naszą rodzinę, o naszą firmę W ostatnich latach najpoważniejszym jej rywalem na rynku stała się spółka Sinco. Za każdym razem, kiedy składamy ofertę na jakiś kontrakt, Sinco proponuje warunki minimalnie korzystniejsze i w ten sposób nas przebija. Działają tak, jakby dokładnie wiedzieli, co my chcemy zaproponować, chociaż są to sprawy ściśle poufne. Sprzątają nam sprzed nosa najlepsze kontrakty. Dzisiaj też się coś takiego zdarzyło Tylko sześciu naszych ludzi mogło znać treść oferty, któryś z nich musiał przekazać Sinco informacje. Któryś z nich jest szpiegiem! Nie chcę pozbywać się z firmy pięciu lojalnych ludzi na kierowniczych stanowiskach tylko po to, żeby przy okazji uwolnić się od sprzedajnego szpicla. Ale jeśli Sinco będzie nam dalej psuć interesy, tak jak dotąd, będę musiał generalnie zmniejszyć produkcję i zatrudnienie... Zatrudniam dwanaście tysięcy osób, Lauren, a będę musiał zacząć tych ludzi zwalniać! Dwanaście tysięcy osób utrzymuje się z pracy dla Whitworth Enterprises. Dwunastu tysiącom rodzin ich praca tutaj zapewnia dach nad głową i posiłki na stole. Mogłabyś pomoc tym ludziom utrzymać pracę i wszystko, co się z nią wiąże A proszę cię tylko o to, żebyś jeszcze dzisiaj zgłosiła w Sinco ofertę podjęcia pracy jako sekretarka. Skoro mają ten kontrakt, który nam ukradli, będą musieli zatrudnić więcej personelu. Ciebie, z twoją prezencją i zdolnościami, na pewno przyjęliby na sekretarkę jakiegoś faceta na wysokim stanowisku w firmie.

Wbrew podpowiedziom zdrowego rozsądku, by nie wikłać się w tak niezwykłą i w jakimś sensie też zapewne niebezpieczną historię, Lauren zapytała:

- A gdybym tę pracę w Sinco dostała, to co wtedy?

- Wtedy podałbym ci nazwiska całej tej szóstki, z ukrytym wśród niej szpiegiem. Wszystko, co miałabyś do zrobienia, to dobrze słuchać, czy któregoś z tych nazwisk nie wymienia się w Sinco... Prosta zagrywka, prawda? Chociaż ostra, nie powiem. Ale muszę uciec się do czegoś takiego, nie mam wyjścia. A co do naszych układów: myślę, że mógłbym na przyszłość zaproponować ci posadę sekretarki z pensją .. no, powiedzmy...

Tu Philip wymienił kwotę, której wysokość przyprawiła Lauren o lekki zawrót głowy. Kwotę znacznie wyższą od nauczycielskiej pensji ojca. Zarabiając tyle i żyjąc w miarę oszczędnie, mogłaby nie tylko sama dać sobie radę, ale jeszcze wspomóc finansowo rodzinę.

- Widzę, że taka pensja nawet by ci odpowiadała - zauważył ze śmiechem Philip, pilnie przyjrzawszy się najpierw zdumionej, a potem rozradowanej minie Lauren. - Cóż, w życiu potrzeba tylko trochę odwagi, a można zarobić naprawdę niezłe pieniądze. Gdybyś teraz podjęła pracę w Sinco, uzupełniałbym ci co miesiąc tamtejszą pensję do wysokości kwoty, jaką przed chwilą wymieniłem. Jeśli zdobędziesz nazwisko szpiega lub jakąś inną ważną dla mnie informację, dostaniesz dodatkowo dziesięć tysięcy dolarów premii! Gdybyś przez sześć miesięcy niczego ciekawego się tam nie dowiedziała, będziesz mogła odejść z Sinco i przyjść do nas. A kiedy zrobisz dyplom z biznesu, awansujesz z sekretarki na menedżera... To chyba niezła perspektywa, prawda? Chociaż widzę po minie, że coś cię w tym wszystkim niepokoi...

- Wszystko mnie w tym niepokoi, mister Whitworth!

- Och, mów mi Philip, zrób dla mnie chociaż tyle! Przecież jesteśmy spokrewnieni. Wiem, tamtej wizyty u nas przed czternastu laty nie wspominasz pewnie najlepiej, ale widzisz... Mój syn Carter był akurat wtedy w trudnym wieku, moja matka dostała bzika na punkcie swojej książki o dziejach naszej rodziny, moja żona i ja... Krótko mówiąc, wybacz, że nie byliśmy dla ciebie zbyt serdeczni. I pomóż mi, proszę! Bardzo proszę.

W innej sytuacji Lauren na pewno by Whitworthowi odmówiła, mimo przeprosin i próśb, ale teraz, przygnieciona ciężarem odpowiedzialności za byt całej rodziny, nie zdobyła się na to.

- No... dobrze. Zgoda - stwierdziła trochę niepewnym tonem.

- Brawo! - ucieszył się Philip.

Natychmiast chwycił za telefon, polecił sekretarce połączyć się z Sinco, a konkretnie z szefem działu kadr, i podał Lauren słuchawkę. Dziewczyna miała cichą nadzieję, że w firmie nie będą akurat potrzebowali sekretarek, ale niestety, okazało się, że wręcz przeciwnie, potrzebują, i to od zaraz, w związku z dużym kontraktem, jaki właśnie podpisali. Szef kadr, który i tak miał akurat zamiar popracować dłużej, zaprosił Lauren na wstępną rozmowę jeszcze tego samego dnia.

Kiedy oszołomiona odłożyła słuchawkę, Philip wstał, uścisnął jej dłoń i powiedział po prostu:

- Dziękuję!

Potem napisał coś na wyrwanej z notesu karteczce, i podając ją Lauren, dodał:

- Kiedy będziesz wypełniać u nich kwestionariusz, podaj swój adres w Missouri, ale telefon tutejszy, właśnie ten. Uprzedzę służbę, żeby odbierając, mówili tylko „halo”, a nie „rezydencja państwa Whitworthów”. Zatrzymasz się tymczasem u nas...

- Nie chciałabym się narzucać, zatrzymam się w motelu! - Lauren zaczęła się gorączkowo wymawiać od ponownej gościny w domu kuzynostwa.

Philip roześmiał się.

- No, no, nie wykręcaj się tak, chciałbym się zrehabilitować jako gospodarz.

Speszonej Lauren nie przyszło do głowy nic innego poza pytaniem:

- Ale czy pani Whitworth na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu?

- Skądże znowu, Carol będzie zachwycona - stwierdził z całkowitym przekonaniem Philip.

Kiedy Lauren opuściła gabinet, połączył się telefonicznie ze znajdującym się po drugiej stronie korytarza gabinetem swego syna Cartera.

- Zdaje mi się, że znalazłem sposób na Nicka Sinclaira - powiedział. - Pamiętasz Lauren Danner?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin