[ICI][PL] Lumley Brian - Nekroskop III.pdf

(1168 KB) Pobierz
Nekroskop III - Zrodlo
BRIAN LUMLEY
Nekroskop III Źródło
Przełożyła: Elżbieta Białonoga
Tytuł oryginalny: Necroscope III The Source
Data wydania oryginalnego: 1989
Data wydania polskiego: 1991
1
DTP by SHADE
785572833.001.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Simonow
Punkt obserwacyjny znajdował się na wschodnim grzbiecie Przełęczy Perchorsk w środkowej części
Uralu. Mężczyzna obserwował przez lornetkę zakrzywioną, srebrzystoszarą powierzchnię rozciągającą się
w dole wąwozu. Przy świetle księżyca łatwo można było pomylić ją z lodem, ale Simonow wiedział, że nie jest
to ani lodowiec, ani zamarznięta rzeka. Płaszczyznę pokrywała warstwa metalu. Na całej długości, w miejscu,
gdzie jej łagodnie wygięte brzegi stykały się za skalistymi ścianami, miała ona „zaledwie” sześć cali grubości.
Jednakże w centrum, grubość tafli dochodziła do dwudziestu czterech cali. Taką przynajmniej zarejestrowały
czujniki amerykańskiego satelity szpiegowskiego. W każdym razie był to największy zbudowany przez człowie-
ka zbiornik ołowiu na świecie.
„Wygląda to jak ogromna, zakopana w ziemi butla z szyjką zalaną ołowiem” — pomyślał Simonow. „Tak,
zupełnie jak zaczarowana butla — i na dodatek korek został już wyciągnięty, a Wielki Dżin uleciał”. Simonow
przybył tu, żeby wyjaśnić tajemnicę tej bardzo podejrzanej ucieczki. Westchnął cicho i odpędził fantastyczne
wizje, wytwory swej bujnej wyobraźni. Natężył wzrok i całą uwagę skoncentrował na tym, co działo się na dole.
Dnem wąwozu płynął kiedyś strumień, który w  czasie groźnych, sezonowych powodzi zamieniał się
w prawdziwą rzekę. Zbudowano na nim tamę i teraz w jego górnym biegu znajdował się wypełniony po brzegi
sztuczny zbiornik. Powierzchnię zbiornika stanowiła ołowiana płyta. Woda płynęła kanałami pod skorupą
ołowiu i pojawiała się w czterech wielkich otworach w niższej ścianie zapory. Spadała do innego basenu, znaj-
dującego się poniżej, i dalej z ogromną siłą kierowała się swym starym korytem.
Pod ołowianym polem spoczywały cztery wielkie turbiny, omywane przez cieknącą z jeziora wodę. Nie
wykorzystywano ich już od dwóch lat, to znaczy od czasu, kiedy Rosjanie testowali przy ich pomocy swą nową
broń. Była to pierwsza i jak dotąd ostatnia próba tego rodzaju.
Pomimo wszelkich technologicznych działań podjętych przez ZSRR dla zakamuflowania tego przed-
sięwzięcia obiekt został dostrzeżony przez amerykańskie satelity. Nigdy nie opublikowano, co naprawdę za-
rejestrowały, musiało to jednak być na tyle ważne, że zdecydowano się wprowadzić w  życie amerykańską
SDI, czyli koncepcję „gwiezdnych wojen”. W bardzo wąskich, ściśle tajnych kręgach obrony Zachodu toczono
pełne niepokoju dyskusje o miotaczach cząstek elementarnych, laserach nuklearnych i plazmowych, a nawet
o czymś, co nazywano „Magma Motor”, i co teoretycznie mogło wykorzystywać energię małej czarnej dziury,
która zdaniem grupy naukowców znajdowała się w jądrze kuli ziemskiej.
Wszystkie te rozważania nie wychodziły jednak poza sferę domysłów.
Z samej Rosji nie wydostały się żadne przecieki informacyjne dotyczące tej sprawy. Z pewnością nawet
Centrum Badań Kosmicznych Bajkonur w czasach programu sputnika nie znajdowało się pod tak ścisłą ochro-
ną, jaką od kilku miesięcy objęty był Ural w rejonie Perchorska.
Simonow starannie przetarł szkła lornetki, a kiedy chmury rozsunęły się i księżycowe światło rozpro-
szyło ciemności, jeszcze mocniej przywarł do zmarzniętej ziemi. Nawet w lecie było w tym rejonie zimno, a od
początku jesieni do późnej wiosny panowało lodowate piekło. Teraz była późna jesień. Simonow miał nadzieję,
że może uda się uniknąć mroźnych, zimowych męczarni, choć wiedział, że będzie potrzebował dużo szczęścia.
Nawet cholernie dużo.
Metaliczna skorupa zalśniła srebrzystym blaskiem. Specjalne soczewki lornetki automatycznie dosto-
sowały się do odbioru zmienionego obrazu. Simonow skierował szkła na główną przełęcz, a  właściwie tam,
gdzie znajdowała się, zanim pięć lat temu zaczęto realizować Projekt Perchorsk. Tutaj, na wschodnim grzbiecie
wzgórz, część zbocza osunęła się na skutek niszczącej siły przepływającej tędy rzeki Soswy. Po stronie zachod-
niej zaś część skał wysadzono.
W  latach czterdziestych, przed powstaniem Projektu, z  przełęczy korzystali głównie drwale i  chłopi.
Przewożono nią też sprzęt rolniczy i wszelkiego rodzaju towary z dalekiej Syberii. Od tamtych czasów wąska
droga, którą odbywał się cały ten transport, nie zmieniła się. Wraz z powstaniem na wschodzie linii kolejowej
z Zapadno do Serinskaja i rozbudową kolei na trasie Workuta — Uchta na północy wysoko położone przejście
straciło swe znaczenie komunikacyjne. Korzystali z niego jedynie okoliczni mieszkańcy, a także wszyscy, któ-
rzy odgrywali jakąś rolę w tym wielkim zamierzeniu. Ci pierwsi zostali tam po prostu przesiedleni.
Wszystko to wydarzyło się cztery i  pół roku temu. Potem w  niewiarygodnym tempie przeobrażono
2
DTP by SHADE
samą przełęcz. Poszerzono ją i rozbudowano oraz zaopatrzono w dwupasmowy system dróg (z najlepszego żel-
betu). Oczywiście, nie była to publiczna trasa szybkiego ruchu, która łączyłaby okoliczne, bardzo rozproszone
osiedla. W rzeczywistości przejazd tą trasą na drugą stronę wzgórz był surowo wzbroniony.
Realizacja Projektu Perchorsk zajęła w sumie trzy lata. W tym czasie radziecka służba bezpieczeństwa
pozwalała na przeciek informacji o „remoncie i rozbudowie jednego z ważniejszych przejść przez Ural”. Taka
była bowiem oficjalna wersja dotycząca prowadzonych tam przygotowań. Jej rozgłaszanie miało utrudniać Sta-
nom Zjednoczonym właściwe odczytanie zdjęć satelitarnych. Na poparcie informacji o niewinnym przezna-
czeniu Projektu Perchorsk poprowadzono nawet przez przełęcz dwa rurociągi, ropy i gazu ziemnego, między
miastem Uchla, a polem wydobywczym Ob.
Nie wszystko jednak dało się utajnić. Rosjanie nie byli w stanie ukryć konstrukcji zapór, ruchu ciężkie-
go sprzętu i ogromnej masy ołowiu, przykrywającej doskonałe źródło mocy, jakim był płynący dnem wąwozu
potok. Ponadto, i być może było to najważniejsze, stał się widoczny wzrastający ruch wojsk w tym rejonie, co
nadawało całej sprawie charakteru militarnego. Prowadzono przy tym wszystkim zbyt dużo prac ziemnych,
wydobywano tysiące ton skał, eksplodowano ładunki o  ogromnej sile. Wywożono gruz całymi kolumnami
wywrotek lub zrzucano po prostu ze stromych urwisk w przepaści. Położono też wielkie ilości instalacji zwią-
zanych ze skomplikowanymi urządzeniami elektronicznymi.
Większość z tych poczynań dostrzeżono z kosmosu, co wywołało wprost nieznośną irytację w szere-
gach zachodniego wywiadu i służb bezpieczeństwa. I tym razem, tak jak zwykle, Sowieci ze wszystkich sił
utrudniali konkurencji życie. Prace prowadzono w wąwozie o bardzo stromych zboczach i na głębokości dzie-
więciuset metrów, co oznaczało, że dla uzyskania w miarę dokładnych informacji satelita musiał być umiejsco-
wiony niemal pionowo ponad miejscem akcji.
Na Zachodzie spekulacje na ten temat nie ustawały. Przedstawiono wiele alternatywnych rozwiązań tej
zagadki. Sądzono, że może Rosjanie próbowali ukryć przed nimi nową inwestycję wydobywczą. Mogli przecież
odkryć na Uralu nowe złoża wysokogatunkowej rudy uranu.
Według innej teorii, Sowieci konstruowali we wnętrzu masywu górskiego jakieś eksperymentalne urzą-
dzenie atomowe. Możliwe też było, że przygotowywali się do przetestowania czegoś już gotowego, a całkowicie
nowego i zupełnie różniącego się od pozostałych osiągnięć w danej dziedzinie. Kiedy dwa lata temu test został
przeprowadzony, okazało się, że autorzy i zwolennicy ostatniej z tych teorii mieli rację.
Po raz kolejny Michaił Simonow został przywołany do rzeczywistości. Tym razem wyrwał go z rozmy-
ślań odległy warkot silników. Księżyc skrył się właśnie za chmurami i strumienie przednich świateł ciężarówek
ostro przecięły panujące ciemności. Auta pojawiły się w ostrym kącie zachodniego siodła wąwozu, rysujące-
go się na tle nieba. Wielkie, kanciaste wozy znajdowały się jakieś pięćset stóp poniżej stanowiska Simonowa,
w poziomie zaś — w odległości około mili. Simonow jeszcze bardziej wcisnął się między okrąglaki, z których
zbudował swoje prymitywne legowisko. Reakcja ta była ściśle kontrolowana, choć automatyczna. Nie miała
nic wspólnego z paniką. Pieniądze przeznaczone na jego przeszkolenie z pewnością nie poszły na marne. Kon-
wój przejechał przełęcz i  skierował się w  dół po stromym zboczu odcinającym się od czoła wąwozu. Na tle
surowych skał, oświetlona silnymi lampami, wypolerowana droga olśniewała, oszołamiała swoim blaskiem.
Simonow wsłuchiwał się w łagodne mruczenie silników. Przyglądał się przy tym uważnie dobrze
zorganizowanej, sprawnie przebiegającej ceremonii przyjęcia konwoju.
Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej mini aparat fotograficzny. Przymocował go do dolnej części obudowy
lornetki. Następnie wcisnął guzik aparatu i znów mógł zająć się wyłącznie obserwacją. Wszystko, co widział,
było teraz automatycznie rejestrowane na kliszy. W ciągu czterech i pół minuty — czterdzieści pięć malutkich,
doskonale czytelnych obrazków, co sześć sekund klatka. Nie spodziewał się ujrzeć w tym czasie czegoś, co mia-
łoby jakieś szczególne znaczenie. Znał już zawartość ciężarówek i zdjęcia miały tylko udowodnić innym, tam,
na Zachodzie, że przełęcz stanowiła rzeczywiście punkt docelowy, miejsce przeznaczenia, do którego docierały
długie procesje ogromnych pojazdów. Konwój tworzyły cztery ciężarówki: jedna — zawierająca wszystko, co
potrzebne do zmontowania zelektryfikowanego ogrodzenia na dziesięć stóp wysokości, dwie
— wiozące części do trzech bliźniaczych przeciwpancernych dział Katuszewa, o  średnicy 230 mm,
czwarta i ostatnia — z ładunkiem baterii prądnic napędzanych silnikami wysokoprężnymi.
Nie ładunek konwoju stanowił więc zagadkę, na którą szukał tutaj odpowiedzi. Zastanawiał się, dla-
czego Rosjanie zamierzali utrzymać Projekt Perchorsk w tajemnicy, i przed kim jej strzegli. Przed kim albo...
przed czym?
Aparat wyłączył się z lekkim, ledwo słyszalnym trzaskiem. Agent obawiał się, że ze względu na poziom
3
DTP by SHADE
napromieniowania nie będzie mógł tu pozostać dłużej niż przez następne dziesięć, najwyżej piętnaście minut.
Myślami błądził jednak gdzie indziej — był w Londynie. Przypomniał mu się obraz, który jacyś Amerykanie
pokazywali mu rok i  dziesięć miesięcy temu. Zobaczył wówczas prawdziwy, choć krótki film. Simonow od-
prężył się. Wiedział, że to, czego od niego oczekiwano, robił na tyle dobrze, iż mógł sobie pozwolić na mały
psychiczny odpoczynek. A  poza tym, często zupełnie bezwiednie wracał myślami do tamtej projekcji. Film
przedstawiał coś, co wydarzyło się siedem tygodni po tak zwanym „incydencie perchorskim” (lub krótko — IP)
Dla wielu było to piekielną pigułką do przełknięcia. Cała historia przedstawiała się następująco.
Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem pewnego słonecznego dnia w połowie października. Wyda-
rzenia we wschodniej części USA, wzdłuż dawnej kanadyjskiej linii obrony, następowały jedno po drugim, jak
w kalejdoskopie.
Najpierw para satelitów szpiegowskich skierowanych na obszar Morza Barentsa i Morza Karskiego,
a także inne, z rejonu Archangielska (od Uralu do Igarki), nadały raporty o zarejestrowaniu niezidentyfikowa-
nego obiektu latającego. Informacje te zostały przesłane ponad biegunem północnym i odebrane w Kanadzie
oraz w amerykańskich bazach lotniczych w Maine i New Hampshire. Poinformowano Waszyngton. Bazy zdal-
nie sterowanych pocisków na Grenlandii i Foxe Peninsula na Wyspie Baffina postawiono w stan podwyższonej
gotowości.
Zaczęli zgłaszać się inni odbiorcy tych samych sygnałów. Wielka Brytania okazała umiarkowane zain-
teresowanie i poprosiła o nadsyłanie danych na bieżąco. Dania zareagowała nerwowo (ze względu na Grenlan-
dię). Irlandia zignorowała całe wydarzenie, Francja zaś nie potwierdziła przyjęcia jakichkolwiek komunikatów
na jego temat.
Teraz sprawa zaczęła nabierać większego tempa. Kamery satelitów zgubiły „intruza”. Mianem tym okre-
ślano wszelkie obiekty powietrzne na linii wschód — zachód w poprzek Morza Arktycznego, których przelot
nie został uprzednio zasygnalizowany.
W tym samym czasie jego obserwacją zajęła się obrona przeciwlotnicza. Obiekt przecinał właśnie po-
mocne koło podbiegunowe i  nieco chwiejnym kursem podążał w  kierunku Wyspy Świętej Elżbiety. Co
więcej, Rosjanie wysłali dwa przechwytujące samoloty myśliwskie typu MIG, które wystartowały z bazy wojsk
lotniczych w Kirowsku na południe od Murmańska.
Norwegia i Szwecja podzielały nerwowość Duńczyków. Amerykanie przejawiali czujne zaintereso-
wanie, lecz nie był to jeszcze niepokój. Obserwowany obiekt poruszał się zbyt wolno, żeby mógł stanowić praw-
dziwe zagrożenie. Ze swej strony zlecili śledzenie jego ruchów samolotowi wczesnego ostrzegania AWACS,
zdjętemu w tym celu z rutynowego kursu. Ponadto dwa myśliwce opuściły pas startowy pod Fort Fairfieid koło
Maine.
Minęły cztery godziny, odkąd po raz pierwszy dostrzeżono... UFO nad Nową Ziemią. Obiekt pokonał
już dystans ponad dziewięciuset mil. Minął od zachodniej strony Wyspę Franciszka Józefa i zmierzał, jak się
zdawało, prosto w kierunku Wyspy Ellesmere’a. Radzieckie migi zrównały się z nim, jednakże samo odnotowa-
nie tego faktu nie oddaje powstałej sytuacji. Samoloty znalazły się co prawda w tym samym punkcie geograficz-
nym, ale osiągnąwszy swój maksymalny pułap, leciały dwie mile poniżej UFO. Nie trzeba dodawać, że w takim
położeniu migi i UFO dokładnie się „widziały”.
Nie jest wiadome, co się potem naprawdę wydarzyło, bo baza w Kirowsku zarządziła ciszę radiową, ale
na podstawie późniejszych faktów można pokusić się o wielce prawdopodobną relację z potyczki.
Obiekt obniża pułap lotu, zmniejsza swą prędkość i  atakuje. Migi otwierają ogień w  jego kierunku,
ale w parę sekund później pozostaje po nich jedynie chmura konfetti. Ich szczątki giną w śniegu. Zajście ma
miejsce w odległości sześciuset mil od bieguna północnego, bardzo blisko Wyspy Ellesmere’a... Teraz „intruz”
naprawdę staje się „nieproszonym gościem”. Jego prędkość wzrasta do około trzystu pięćdziesięciu mil na go-
dzinę, a kurs jest prosty jak strzała. Załoga samolotu z AWACS melduje, że utraciła myśliwce z pola widzenia.
Próba nawiązania kontaktu z Moskwą przez „gorącą linię” nie wychodzi poza typowe uniki sowieckiej strony:
„Jakie migi? Jaki intruz?” Stany Zjednoczone zdradzają rozdrażnienie: „Ten statek wyszedł z waszej przestrzeni
i  wszedł na nasze terytorium powietrzne. Nie ma do tego żadnego prawa. Jeśli utrzyma swój kurs, zostanie
przechwycony i zmuszony do lądowania. W przypadku, gdy nie podda się temu poleceniu lub zareaguje na nie
w sposób gwałtowny, istnieje prawdopodobieństwo, że zajdzie konieczność jego zestrzelenia.”
I nieoczekiwanie: „Zgoda! Cokolwiek widzicie na waszych ekranach — nie mamy z tym nic wspólnego.
Zrobicie to, co uważacie za stosowne!”
Nadchodzą dużo bardziej szczegółowe meldunki z norweskiej stacji nasłuchowej Hammerfest. We-
4
DTP by SHADE
dług niej obiekt pochodzi z rejonu Uralu niedaleko Labytnangi, mniej więcej na kole podbiegunowym północ-
nym. Błąd tego wskazania ocenia się na sto mil w jedną lub drugą stronę. Gdyby poszerzyć skalę tolerancji do
trzystu mil uzyskałoby się lokalizację bardziej trafną. Przełęcz Perchorsk leżała właśnie w takiej odległości od
punktu, który uznano za wyjściowy. Co gorsza, w kierunku przeciwnym do Labytnangi mieściła się w tym za-
sięgu Workuta, a w niej najbardziej wysunięte na północ radzieckie stanowisko zdalnie sterowanych pocisków.
Amerykanie, wychodząc ze stanu niegroźnej irytacji, osiągają stadium prawdziwej wściekłości. Zasta-
nawiają się, co zamierzają Czerwoni. Czy wypuścili jakiś eksperymentalny, zdalnie sterowany pocisk i utracili
nad nim kontrolę? A jeśli tak, to czy zaopatrzyli go w głowicę bojową?
Stan gotowości zostaje podwyższony o dwa stopnie. Przy użyciu „gorącej linii” Moskwa zostaje wzięta
w krzyżowy ogień pytań. Sowieci, aczkolwiek nerwowo, cały czas zaprzeczają, jakoby wiedzieli coś więcej na
temat „intruza”.
Ciągle napływają coraz bardziej konkretne dane. Obiekt znajduje się teraz w polu widzenia radarów na-
ziemnych, satelity i systemu AWACS. Z przekazów satelitarnych wynika, że może to być gęsta chmura ptaków.
Tylko jakie ptaki latają z prędkością trzystu mil na godzinę i na wysokości pięciu mil?
Oczywiście, kolizja z ptakami mogła wyeliminować migi, ale... Najbardziej doskonałe radary ze stano-
wisk usytuowanych na linii obrony pokazują, że jest to samolot albo... platforma kosmiczna, która wypadła
z orbity.
Kolejną zagadką okazuje się wykrycie nieprawdopodobnie niskiej zawartości metalu w obiekcie. Praw-
dę mówiąc, nie znaleziono go tam wcale. Żaden wywiad nie trafił nigdzie na ślad statku powietrznego (nie
mówiąc już o stacji kosmicznej) o długości ponad dwustu stóp, wykonanego z brezentu. AWACS melduje, że
obiekt porusza się skokowo, gwałtownymi szarpnięciami do przodu, jak jakaś olbrzymia, podniebna ośmior-
nica.
Mija około godziny, odkąd amerykańskie myśliwce przechwytujące wzbiły się w  powietrze. Lecąc
z prędkością blisko dwóch machów, przecinają Zatokę Hudsona po linii łączącej Wyspy Belchier i punkt leżą-
cy około dwustu mil na północ od Churchill. Bez trudu prześcigają samolot z AWACS i pozostawiają o kilka
minut lotu za sobą. Po drodze dowiadują się, że cel znajduje się w prostej linii przed nimi i że obniżył pozycję
do wysokości dziewięciu tysięcy stóp.
I teraz one, dokładnie tak jak przedtem migi, biorą „intruza” na celowniki.
Na tym kończyła się narracja — scenariusz, który CIA przedstawiło Simonowi przed projekcją filmu
zarejestrowanego przez system AWACS. W chwili, kiedy padały ostatnie słowa oficera, puszczono w ruch pro-
jektor. Cały film był bardzo dramatyczny. Tak przy tym przekonywający, że...
„Biorą intruza na celowniki” — myślał teraz Simonow. Wspomnienie tych słów wywołało tak gorzki
smak w jego ustach, że omal nie splunął. To była właśnie nazwa gry, w której sam w tej chwili uczestniczył.
W wywiadzie, służbach bezpieczeństwa, szpiegostwie, znane było jej koronne hasło: „Bierz intruza, na celow-
nik”. Wszystkie strony grały w nią wyśmienicie, choć niektóre odrobinę lepiej od pozostałych. Tutaj i teraz —
on, Michaił Simonow, był intruzem. Jak na razie grał z powodzeniem — nie został jeszcze zlokalizowany.
Nagle, kiedy ponownie skoncentrował się wyłącznie na tym, co działo się w  wąwozie, wyczuł raczej,
niż usłyszał coś obcego w swoim otoczeniu. Za jego plecami, a jednocześnie poniżej zajmowanego stanowiska
rozległ się lekki stuk potrąconego kamyka. Po chwili przeszedł w cichy łoskot, jakby jeden toczący się odłamek
pociągnął za sobą mniejsze, osuwając się po zboczu góry.
Ostatnim etapem wspinaczki Simonowa była stroma, tarasowo wyrzeźbiona grań skalna, po której mu-
siał się prawie czołgać, i  która usiana była luźnymi odłamkami, pokryta kamiennym rumowiskiem. Sądził,
że pozostawił za sobą jakiś kamyk balansujący na ostrej krawędzi i silniejszy podmuch wiatru strącił go teraz
w dół. Agent przekonywał sam siebie, że tylko to mogło stanowić źródło hałasu, ale...
Prześladowało go ostatnio dziwne uczucie. Jakieś podejrzenia, że ktoś lub coś zaczyna zagrażać jego
bezpieczeństwu. Przypuszczał przy tym, że każdy szpieg musi po prostu nauczyć się żyć z  takimi obawami.
Przeczucia te musiały brać się z tego, że jak do tej pory wszystko szło zbyt dobrze i mimowolnie zaczął wma-
wiać sobie, że gdzieś kryje się podstęp.
Nie oglądając się i nie zmieniając pozycji, Simonow rozsunął zamek kurtki i wyciągnął mały, groźnie
wyglądający automat z tłumikiem. Sprawdził magazynek i przeładował broń. Wszystko to robił z wyuczoną
swobodą tylko jedną ręką. Nie przestawał przy tym fotografować ciężarówek w dole wąwozu.
Automatyczny aparat wyłączył się po raz kolejny. Agent wymontował go z lornetki i schował. Ostrożnie
uniósł broń, lekko obrócił twarz i podźwignął się na kolana. Spojrzał przez okienko utworzone z ustawionych
5
DTP by SHADE
Zgłoś jeśli naruszono regulamin