Agatha Christie - Przeznaczenie.pdf

(336 KB) Pobierz
AGATHA CHRISTIE
1
AGATHA CHRISTIE
PRZEZNACZENIE
PRZEŁOŻYŁA MONIKA STRUPIŃSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU NEMESIS
1.
PRZYGOTOWANIE
Jane Marple popołudniami zwykle zabierała się do czytania kolejnej gazety.
Pierwszą, jeśli oczywiście przychodziła na czas, czytała, sącząc poranną
herbatę. Pocztę dostarczano do jej domu każdego ranka. Chłopiec, który ją
roznosił, wybitnie niewłaściwie pojmował czas” Często zresztą pojawiał się ktoś
nowy zastępujący go. Każdy z nich miał indywidualne podejście do geograficznego
rozkładu tras. Może urozmaicało im to monotonię pracy. Jednakże niektórzy
odbiorcy, przyzwyczajeni do wczesnego czytania gazet, jeszcze przed wyjściem do
pracy i wychwytywania co pikantniejszych szczegółów, denerwowali się, gdy poczta
nie przychodziła o właściwej porze. Aczkolwiek kobiety w średnim wieku i starsze
matrony, prowadzące raczej spokojne życie w St.Mary Mead, nie miały nic
przeciwko przeglądaniu prasy dopiero przy śniadaniu.
Tego dnia Marple przejrzała pierwszą stronę, jak go nazwała, dziennika
„Wszystko i nic”. To ironiczne określenie miało swoje uzasadnienie. Po zmianie
właściciela gazety zniknęły z niej wszystkie ważne doniesienia, może tylko z
wyjątkiem pierwszej strony. Na dalszych trzeba było ich żmudnie szukać. Marple,
będąc osobą starej daty, lubiła, gdy gazety informacyjne dostarczały przede
wszystkim informacji.
Skończywszy podwieczorek, Marple oddała się dwudziestominutowej drzemce,
zagłębiona w wysokim fotelu, specjalnie w tym celu zakupionym, który doskonale
zaspokajał potrzeby jej reumatycznego krzyża. Następnie otworzyła Timesa. Te
gazetę traktowała raczej jako rozrywkę. Nie dlatego, że pismo to nie było już
tym czym dawniej, ale dlatego, że nie można było w nim nic znaleźć. Nie
wystarczało dokładne przestudiowanie pierwszej strony, żeby szybko trafić na
najbardziej interesujące artykuły. Teraz gazeta, która zdawałoby się, szanowała
czas, zawalona była niezwykłymi przerywnikami. Ni stad, ni zowąd pojawiały się
nagle dwie strony upstrzone zdjęciami, traktujące całkowicie o podróżach na
Capri. Obecnie znacznie więcej uwagi poświęcano wydarzeniom sportowym. Nekrologi
i kronika sądowa stały się bardziej zrutynizowane. Wzmianki o narodzinach,
zgonach i ślubach, które dawniej przyciągały uwagę Marple ze względu na ich
centralne usytuowanie, powędrowały gdzieś dalej, jak ostatnio zauważyła, na sam
koniec gazety.
Marple zatrzymała się trochę dłużej przy wiadomościach z pierwszej strony.
Były one powieleniem tego, co czytała już w gazecie porannej, no może tylko
podane w bardziej dostojnym stylu. Przejrzała spis treści: artykuły, komentarze,
nauka, sport. Jak zwykle, zaczęła czytać gazetę od ostatniej strony. Szybko
przejrzała listę narodzin, ślubów i zgonów, aby przejść następnie na stronę
poświęconą korespondencji z redakcjo, gdzie zawsze znajdowała coś zabawnego.
Następnie przejrzała wiadomości z domów aukcyjnych. Zwykle znajdował się tam
również krótki artykuł naukowy, ale Marple nigdy nie starała się go czytać;
rzadko kiedy mogła dopatrzyć się jakiegoś sensu. Znowu przerzuciła kartki na
ostatnią stronę i, jak zwykle, pomyślała: „To przykre, niestety, że w naszym
wieku interesujemy się już tylko zgonami”.
Przejrzała też listę nowo narodzonych dzieci. Marple nie znała ich nawet z
imienia. Może, gdyby była kolumna poświęcona wnukom, Marple mogłaby się mile
zdziwić i wykrzyknąć: „Nie do wiary, Mary Prendergast ma trzecią wnuczkę!” Ale i
to było już chyba niemożliwe. Szybko więc przebiegła wzrokiem przez śluby, gdyż
córki czy synowie jej starych przyjaciółek pobrali się już dawno. Dłużej
zatrzymała się przy zgonach, tak aby nie ominąć żadnego nazwiska: Alloway,
Angopastro, Arden, Barton, Bedshaw, Burgoweisser (ależ to niemieckie nazwisko, a
2
zdaje się, że pochodził z Leeds), Carpenter, Camperdown, Clegg. Clegg? Czy to
jeden z Cleggów, których znała? Nie, chyba nie. Janet Clegg. Gdzieś w Yorkshire.
McDonald, McKenzie, Nicholson, Nicholson? Nie. Chyba to też nie ten, którego
znała. Ogg, Ormerod. „To pewnie jedna z ciotek” — pomyślała. Linda Ormerod.
Nie,.tej nie znała. Quantril? O Boże. To musi być Elizabeth! Osiemdziesiąt pięć
lat! Niesamowite. Sądziła, że umarła już kilka lat temu. Czyżby żyła aż tak
długo? Zawsze była taka delikatna. Nikt nie przypuszczał, że dożyje tego wieku.
Race, Radley, Rafiel. Rafiel? Zaraz, zaraz… To nazwisko wydało się jej znajome.
Belford Park, Maidstone. Nie, nie mogła sobie przypomnieć takiego adresu. Nie
składać kwiatów Jason Rafiel. Tak, imię niezbyt popularne. Gdzieś je słyszała.
Ross–Perkins. To może być… nie, raczej nie. Ryland. Emily Ryland. Nigdy o niej
nie słyszała. Szczerze oddany mat i kochające dzieci — głosił podpis. Tak, to
bardzo miłe… albo bardzo smutne. Zależy, jak na to spojrzeć.
Marple odłożyła gazetę. Leniwie przeglądając hasła krzyżówki, zastanawiała
się, dlaczego stale powraca jej na myśl nazwisko Rafiel.
— Przypomnę sobie — powiedziała Marple, znając już doskonale pracę umysłu
starszych ludzi — Na pewno sobie przypomnę. Wyjrzała przez okno do ogrodu. Po
chwili wróciła spojrzeniem do pokoju. Usilnie starała się nie myśleć o ogrodzie.
Swego czasu był on dla niej źródłem wielkiej radości, ale też i wielkiej pracy
przez wiele, wiele lat.
Teraz, niestety, wskutek przewrażliwienia lekarzy, zabroniono jej pracy w
ogrodzie. Kiedyś próbowała złamać ten zakaz, ale w końcu postanowiła postępować
zgodnie z zaleceniami
Ustawiła fotel w taki sposób, aby wyglądanie przez okno było utrudnione, ale
możliwe, gdyby jednak zdecydowała się to uczynić. Westchnęła, podniosła koszyk z
wełną i wyciągnęła mały dziecinny sweterek. Robótka była już na ukończeniu,
zostały jeszcze tylko rękawy. Najnudniejsza część: dwa rękawy, oba takie same.
Tak, to bardzo nużące.
Jaskrawa, różowa wełna. Różowa wełna! Chwileczkę, z czym to się jej
kojarzyło? Ależ tak! Z nazwiskiem z gazety. Różowa wełna, błękitne morze. Morze
Karaibskie, piaszczysta plaża, słońce, ona robiąca na drutach i… ależ
oczywiście! Pan Rafiel. To ta podróż na Karałby, hotel St.Honore, zafundowana
jej przez kuzyna Raymonda. Pamięta jak Joan, jej kuzynka, upominała: „Ciociu
Jane, tylko nie wplącz się znowu w jakieś morderstwo. To nie służy twemu
zdrowiu”.
Wcale nie chciała wplątywać się w żadne morderstwo, ale to po prostu samo się
jej zdarzało. To wszystko. Jakiś starszy major ze sztucznym okiem nalegał, aby
opowiedziała swoją długą i nudną historię. Biedny major. Jak on się nazywał? Już
zapomniała. Pan Rafiel i jego sekretarka pani… pani Walters. Tak, Esther Walters
i jego masażysta Jackson. Wszystko sobie teraz przypomniała. Tak, tak. Biedny
pan Rafiel. Zdawał sobie sprawę, że niedługo umrze. Rozmawiał z nią o tym. I tak
żył dłużej, niż przewidywali lekarze. Był silnym, upartym człowiekiem… i bardzo
bogatym.
Marple rozmyślała, automatycznie poruszając drutami. Starała się przypomnieć
sobie wszystko, co miało związek z panem Rafielem. A był to człowiek, którego
trudno zapomnieć. Bez większych trudności mogła przywołać w pamięci jego obraz.
Tak, bardzo silna osobowość, trudny człowiek, denerwujący, czasami szokująco
niegrzeczny. Jednak nikt nigdy nie czuł się urażony jego opryskliwością,
ponieważ był bogaty .O tak, bardzo bogaty. Towarzyszyli mu stale sekretarka i
służący, wykwalifikowany masażysta. Zawsze potrzebował kogoś do pomocy.
„Dziwny człowiek ten służący–pielęgniarz” — pomyślała Marple. Pan Rafiel
często bardzo źle się z nim obchodził. A on nie wydawał się kiedykolwiek tym
dotknięty. Oczywiście dlatego, że pan Rafiel był tak bogaty. „Nikt nie
zapłaciłby mu nawet połowy tego co ja — mawiał pan Rafiel. — I on o tym wie. Ale
trzeba przyznać, że dobrze wypełnia swoje obowiązki”.
Marple zastanawiała się, czy Jackson (może Johnson) pracował dla pana Rafiela
do końca, czyli jeszcze gdzieś około roku. Roku i chyba trzech, czy czterech
miesięcy. Raczej nie. Pan Rafiel był człowiekiem lubiącym zmiany. Ludzie szybko
go nudzili swoimi twarzami, głosami, zachowaniami. Marple doskonale to
rozumiała. Ona czasem też to odczuwała, na przykład w stosunku do swojej dawnej
3
gosposi — miłej, usłużnej kobieciny o miękkim szczebiotliwym głosiku, który
doprowadzał ją do szału.
— Och! — westchnęła — Co za ulga, że… o Boże, znowu zapomniałam jej nazwiska.
Bishop? Nie, oczywiście, że nie Bishop. Skąd mi to przyszło do głowy? Ach, jakie
to wszystko trudne!
Znowu pomyślała o panu Rafielu i o Johns…, ależ nie, to nie był Johnson tylko
Jackson, Arthur Jackson.
— Och! — westchnęła znowu. — Zawsze przekręcam nazwiska. Oczywiście, miałam
na myśli Knight, a nie Bishop. Dlaczego pomyślałam, że nazywała się Bishop… Ach,
no przecież, szachy! Figury szachowe: konik i goniec*. Następnym razem nazwę ją
pewnie Castle albo Rook, chociaż nie była osobą zdolną do oszukiwania innych.*
Absolutnie nie. A jak się nazywała ta miła sekretarka pana Rafiela? Ach tak,
Esther Walters. Ciekawe, co się z nią dzieje? Czy otrzymała coś w spadku?
Przypuszczam, że tak. Pan Rafiel, jak pamiętam, coś o tym wspominał… och, jak
sprawy potrafią się gmatwać, gdy człowiek stara się zapamiętać wszystko
dokładnie! Pani Walters bardzo mocno przeżyła to, co się wydarzyło na Karaibach,
ale prawdopodobnie, już doszła do siebie. Chyba była wtedy w domu. Mam nadzieję,
że powtórnie wyszła za mąż, za kogoś miłego, na kim można polegać. Aczkolwiek to
mało prawdopodobne. Esther Walters miała talent do wiązania się z niewłaściwymi
mężczyznami.
Marple wróciła myślami do pana Rafiela: Nie składać kwiatów. Nie dlatego, że
chciała sama wysłać mu kwiaty. Mógł wykupić wszystkie szklarnie w Anglii, gdyby
tylko chciał, poza tym nie byli w tak zażyłych stosunkach. Nie byli nawet
dobrymi znajomymi. Ich stosunki można było określić jako partnerskie. Jakie tu
pasuje słowo? Sojusznicy? Tak, sojusznicy. Przez bardzo krótki czas, który
obfitował w emocjonujące wydarzenia. Był partnerem, którego warto mieć.
Wiedziała o tym dobrze, gdy wtedy, na Karaibach, biegła w ciemna tropikalną noc
i nagle wpadła na niego. Tak, pamięta, że miała na sobie różowy wełniany szal
zawiązany wokół głowy. Spojrzał na nią i tylko się uśmiechnął. Później
powiedziała coś, co go rozbawiło. Ale pod koniec już się nie śmiał. Nie, zrobił
to, co mu poradziła i w ten sposób…
— Och! — westchnęła Marple. — To wszystko było takie podniecające, naprawdę —
myślała.
Nigdy o tym nie opowiedziała ani kuzynowi, ani drogiej Joan, gdyż zrobiła to,
przed czym ją stale ostrzegano. Potrząsnęła lekko głową.
— Biedny pan Rafiel. Mam nadzieję, że nie cierpiał — powiedziała cicho.
Prawdopodobnie opiekowali się nim najlepsi lekarze, dawali środki
znieczulające, łagodząc ostatnie chwile cierpienia. Wtedy, na Karaibach, męczył
się strasznie. Ból go nie opuszczał. Dzielny człowiek. Żałowała, że odszedł, bo
chociaż by! niedołężny i w podeszłym wieku, świat dużo stracił przez jego
śmierć. Zastanawiała się, jakim człowiekiem był w pracy. Na pewno bezwzględnym,
opryskliwym, władczym i agresywnym. Atakował wszystko i wszystkich, ale mimo to
był dobrym przyjacielem, a gdzieś głębiej, człowiekiem o wielkiej wrażliwości,
co starał się zresztą ukrywać. To mężczyzna, którego podziwiała i szanowała.
Miała nadzieję, iż nie żałował, że umiera i opuszcza ten świat. Jego zwłoki
pewnie ulegną kremacji i zostaną złożone w jakimś pięknym marmurowym grobowcu.
Nie wiedziała nawet, czy był żonaty. Nigdy nie mówił ani o żonie, ani o
dzieciach. Samotnik. A może życie dostarczało mu tylu wrażeń, że nigdy nie
odczuwał samotności?
Siedziała tak dłuższy czas, wspominając pana Rafiela. Nigdy nie myślała, że
po powrocie do Anglii zobaczy go i rzeczywiście nigdy to się nie stało.
Jednocześnie w jakiś dziwny sposób był jej bliski. Czy przez to, że wspólnie
uratowali komuś życie? A może łączyła ich inna więź?
— Czyżby… — uświadomiła sobie nagle. — Czyżby więzią łączącą nas była
bezwzględność? Czy Jane Marple kiedykolwiek była bezwzględna? — Przeraziła się.
— Czy to możliwe? To niesamowite, nigdy o tym nie myślałam. Cóż, wydaje mi się,
że mogłabym być bezwzględna — powiedziała głośno Marple.
Drzwi nagle otworzyły się i ukazała się w nich głowa o ciemnych kręconych
włosach. Cherry, następczyni pani Bishop, czy też panny Knight.
— Czy pani coś mówiła? — spytała Cherry.
4
— Mówiłam do siebie — odparła Marple. — Zastanawiałam się po prostu, czy
mogłabym być bezwzględna.
— Co? Pani? Nigdy! Pani jest samą uprzejmością.
— A jednak — powiedziała Marple — wydaje mi się że w pewnych okolicznościach
potrafiłabym być bezwzględna.
— W jakich?
— Jeśli w grę wchodziłaby sprawiedliwość.
— A rzeczywiście, zauważyłam to w pani zachowaniu w stosunku do małego
Gary’ego Hopkinsa — zgodziła się Cherry. — Wtedy, gdy złapała go pani na
torturowaniu kota. Nigdy nie podejrzewałabym pani o taką reakcję. Był
śmiertelnie przerażony. Z pewnością zapamięta to sobie do końca życia.
— Mam nadzieję, że nie będzie torturował już więcej kotów.
— W każdym razie upewni się, że nie ma pani w pobliżu. Nie widziałam jeszcze
tak przerażonego chłopca. Patrząc na panią, spokojnie robiącą na drutach te
śliczne rzeczy, każdy pomyślałby, że jest pani łagodna jak baranek. Ale czasami
zamienia się pani w lwicę, jeśli coś panią wyprowadzi z równowagi.
Marple nie wyglądała na osobę przekonaną. Nie całkiem zgadzała się z obrazem
siebie samej, jaki przedstawiła Cherry. „Czy kiedykolwiek”… — zatrzymała się na
chwilę, przywołując na myśl pewne zdarzenia: to ciągłe rozdrażnienie spowodowane
panią Bishop, Knight Naprawdę, nie powinna przekręcać nazwisk w ten sposób. Ale
jej irytacja przejawiała się jedynie w postaci ironicznych uwag. Lwice raczej
nie używają ironii Nie ma w nich nic ironicznego. Prężą się do skoku, ryczą i
wyciągają pazury, którymi prawdopodobnie wyszarpują całkiem niezłe kawałki ze
swej ofiary.
— Naprawdę, nie wydaje mi się — rzekła Marple — abym kiedykolwiek zachowywała
się w ten sposób.
Tego wieczora, gdy przechadzała się wolno po ogrodzie, z charakterystycznym
dla niej narastającym uczuciem niepokoju, znowu przyszło jej na myśl porównanie
do lwicy. Spowodowane to było widokiem kwiatu lwiej paszczy. Ciągle powtarzała
George’owi, że chce mieć w swym ogrodzie tylko szare kwiaty, a nie ten okropny
odcień purpury, który tak fascynuje ogrodników.
— Szaro–żółte — powiedziała głośno Marple.
Nagle usłyszała głos dochodzący z drugiej strony płotu okalającego trawnik.
— Przepraszam, pani mówi do mnie?
— Ach, mówiłam do siebie, niestety — wyjaśniła Marple, spoglądając na
nieznajomą.
Była to obca dla niej kobieta, mimo że znała prawie wszystkich w SL Mary
Mead. Jeśli nie osobiście, to chociaż z widzenia. Tęga, ubrana w starą, ale
porządną tweedową spódnicę i robocze buty, w szmaragdowy pulower i ręcznie
robiony wełniany szal.
— W moim wieku to się zdarza — dodała Marple.
— Bardzo piękny ogród — zauważyła kobieta.
— Już nie taki piękny jak kiedyś — powiedziała Marple. — Gdybym mogła sama o
niego dbać.
— Tak, wiem, co pani czuje. Przypuszczam, że pani ogrodnik to jeden z tych
starych niedołęgów — mam dla nich wiele innych, raczej wulgarnych określeń —
którzy uważają, że wszystko wiedzą najlepiej. Nieraz może mają rację, sale w
gruncie rzeczy to całkowici ignoranci. Przychodzą, popijają ciągle herbatkę, a
pielą jedynie od czasu do czasu. Niektórzy są całkiem sympatyczni, ale wszyscy
działają mi na nerwy. Sama też jestem zapalonym ogrodnikiem.
— Pani tu mieszka? — zapytała zaciekawiona Marple.
— Wynajmuję pokój u pani Hastings. Zdaje się, że wspominała mi kiedyś o pani.
Pani nazywa się Marple, czy tak?
— Tak.
— Ja pomagam przy drobnych pracach w ogrodzie. Nazywam się Bartlett —
przedstawiła się kobieta. — Niewiele jest tu pracy. Zajmuję się między innymi
roślinami jednorocznymi. Nic, czym można by się dokładnie zająć — powiedziała,
ukazując w uśmiechu rząd zębów. — Pomagam także przy zakupach i innych pracach.
Gdyby pani chciała, znalazłabym dla pani ogrodu ze dwie godziny. Mogłabym więcej
zdziałać niż niejeden zawodowy ogrodnik.
5
— U mnie to raczej lekka praca — powiedziała Marple. — Przede wszystkim lubię
kwiaty. Warzywami się nie zajmuję.
— Przy warzywach pomagam pani Hastings. Nudne, ale konieczne. No, muszę już
iść. — Prześliznęła się wzrokiem po Marple, jakby chciała utrwalić jej obraz w
pamięci. Skinęła radośnie głową i odeszła ciężko stąpając.
Hastings. Marple nie mogła przypomnieć sobie nikogo o tym nazwisku. Z
pewnością nie była to żadna z jej starych przyjaciółek ani też żadna z
wielbicielek ogrodów. Ach, to pewnie jedna z tych z nowo wybudowanych domów na
końcu ulicy Gibraltar. Ostatniego roku wprowadziło się tam kilkanaście rodzin.
Marple westchnęła i ze złością spojrzała na lwie paszcze. Zauważyła kilka
chwastów i nagle zatęskniła do pielenia. Z przyjemnością zaatakowałaby sekatorem
rozrastające się pijawki. Odetchnęła i opanowawszy mężnie pokusę, zrobiła tylko
rundkę dookoła ogrodu i wróciła do domu. Bezustannie myślała o panu Rafielu.
Przypomniała sobie wiersz z czasów młodości Statki przepływające nocą, który
doskonale pasuje na określenie ich związku, gdy się bliżej nad tym zastanowić.
Statki przepływające nocą… Tamtej nocy przyszła do niego prosić… nie — żądać
pomocy. Nie było chwili do stracenia. Zgodził się i natychmiast podjął
działanie. A może wtedy zachowywała się jak lwica? Absolutnie nie. Nie gniew
odczuwała wtedy. Był to przymus zrobienia czegoś, co było niezbędnie konieczne.
I on to zrozumiał.
Biedny pan Rafiel. Jeżeli przyzwyczaiło się do jego opryskliwości, można było
go uznać za całkiem przyzwoitego człowieka. Nie! Pan Rafiel nigdy nie był
przyjemny. No cóż, powinna przestać o nim myśleć.
Statki przepływające nocą, porozumiewają się ze sobą.
Tylko światło i daleki odgłos w ciemności.
Raczej nigdy więcej o nim nie wspomni. Może tylko sprawdzi, czy jest jakieś
wspomnienie o nim w Timesie, ale to mało prawdopodobne. Nie był żadną znaną
osobistością, lecz jedynie bogatym człowiekiem. Oczywiście, o wielu osobach
zamieszczano w gazecie wspomnienia tylko z racji ich bogactwa. Jednakże bogactwo
pana Rafiela należało do innego rodzaju. Nie był sławnym przemysłowcem czy
bankierem. Przez całe swoje życie robił po prostu wielkie pieniądze.
2.
HASŁO: NEMEZIS
Tydzień po śmierci pana Rafiela Marple, przeglądając poranną pocztę, wśród
jakichś rachunków i pokwitowań, natknęła się na list, który niezmiernie ją
zainteresował: stempel pocztowy Londynu, adres napisany na maszynie, długa
elegancka koperta. Marple starannie rozcięła ją nożykiem, który zawsze miała pod
ręką. Nadawcą był Urząd Notarialny i Adwokacki — „Broadribb & Schuster” z
adresem w Bloomsbury. W urzędowo–grzecznościowym stylu proszono ją o zgłoszenie
się do biura w przyszłym tygodniu, w celu przedyskutowania propozycji, która
może okazać się dla niej interesująca. Proponowano czwartek, dwudziestego
czwartego. Jeśli data ta nie odpowiadałaby jej, miała zaproponować dzień, w
którym będzie mogła przyjechać do Londynu. Wyjaśniono także, że list wystano z
polecenia pana Rafiela, z którym, jak zrozumiano, Marple była zaprzyjaźniona.
Marple zmarszczyła brwi nieco zdziwiona. Rozmyślając nad otrzymanym listem,
powoli uniosła się z fotela. Po korytarzu krążyła jak zwykle Cherry, zawsze
gotowa pomóc jej w zejściu po schodach, które były strome i mocno kręcone.
— Bardzo się o mnie troszczysz, Cherry — zauważyła Marple.
— Muszę — odrzekła Cherry. — Trudno teraz znaleźć porządnego człowieka.
— Dziękuję za komplement — powiedziała Marple, stawiając ostrożnie nogę na
ostatnim schodku.
— Wszystko w porządku? — zapytała Cherry. — Wygląda pani na trochę
podnieconą.
— Otrzymałam dość niezwykły list z urzędu adwokackiego.
— Chyba nie podano pani do sądu? — zaniepokoiła się Cherry, która uważała, że
listy od adwokatów wiążą się zawsze z jakimś nieszczęściem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin