Jack Higgins - Orzeł wylądował.pdf

(1258 KB) Pobierz
271470463 UNPDF
JACK HIGGINS
ORZEŁ WYLĄDOWAŁ
PROLOG
W sobotę szóstego listopada 1943 roku, dokładnie o godzinie pierwszej w nocy,
Heinrich Himmler, Reichsführer SS i szef państwowej policji, otrzymał krótki komunikat:
„Orzeł wylądował”. Oznaczało to, że dotarła właśnie bezpiecznie do Anglii niewielka
jednostka niemieckich spadochroniarzy, gotowa dokonać porwania brytyjskiego premiera
Winstona Churchilla z wiejskiej posiadłości w Norfolk, w której miał spędzać weekend
wypoczywając nad morzem. Książka ta jest próbą odtworzenia okoliczności towarzyszących
owej niezwykłej akcji. Przynajmniej pięćdziesiąt procent jej treści stanowią
udokumentowane, autentyczne wydarzenia.
Czytelnik musi sam zdecydować, do jakiego stopnia cała reszta to domysły i fikcja.
ROZDZIAŁ I
Kiedy wchodziłem przez bramę, ktoś kopał grób w rogu cmentarza. Utkwiło mi to w
pamięci, bo stanowiło jakby zapowiedź prawie wszystkich późniejszych wydarzeń.
Gdy szedłem w tamtą stronę, klucząc między nagrobkami i podnosząc kołnierz trencza
dla ochrony przed zacinającym deszczem, z buków rosnących pod zachodnią ścianą kościoła
poderwało się z gniewnym krakaniem pięć czy sześć gawronów, wyglądających jak czarne
gałgany.
Człowiek, który kopał dół, mówił coś do siebie półgłosem.
Nie można było zrozumieć słów.
Obszedłem świeżo usypany kopiec, unikając wyrzucanej łopatą ziemi, i zajrzałem do
środka.
- Fatalna pogoda na taką robotę.
Podniósł wzrok, opierając się na łopacie. Był to bardzo stary człowiek w szmacianej
czapce i zniszczonej, zabłoconej marynarce, z przewiązanym na ramionach workiem. Miał
zapadnięte, wychudłe, pokryte siwym zarostem policzki i wilgotne, zupełnie pozbawione
wyrazu oczy.
- Pada - dodałem, próbując nawiązać rozmowę.
Okazał coś w rodzaju zrozumienia. Spojrzał na zachmurzone niebo i podrapał się po
brodzie.
- Po mojemu będzie jeszcze gorzej, zanim się wypogodzi.
- Nie ułatwia to panu pracy - stwierdziłem. Na dnie dołu było co najmniej sześć cali
wody.
Pogmerał łopatą w drugim końcu mogiły. Ziemia zapadła się, jakby coś zmurszałego
rozsypało się w proch.
- Nie jest tak źle. W przeszłości na tym cmentarzysku pochowano już tylu, że teraz nie
grzebie się nikogo w ziemi, ino w ludzkich szczątkach.
Roześmiał się, odsłaniając bezzębne dziąsła, a potem się schylił, poszperał w ziemi
pod nogami i podniósł kość ludzkiego palca.
- Widzi pan?
Fascynacja życiem, z całą jego nieskończoną różnorodnością, ma granice nawet dla
zawodowego pisarza, zdecydowałem więc, że pora zmienić temat.
- O ile się nie mylę, to kościół katolicki?
- Tu są sami katolicy - odparł. - Zawsze tak było.
- Więc może zdoła mi pan pomóc. Szukam pewnego grobu, a może nawet pomnika w
środku kościoła. Niejaki Gascoigne.
Charles Gascoigne. Kapitan marynarki.
- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził. - A jestem tu kościelnym czterdzieści jeden
lat. Kiedy go pochowano?
- Około roku tysiąc sześćset osiemdziesiątego piątego.
Wyraz jego twarzy nie zmienił się.
- A, to jeszcze przede mną - odpowiedział z niezmąconym spokojem. - Może ojciec
Vereker będzie coś wiedział.
- Znajdę go w kościele?
- Tak, albo na plebanii. To za drzewami, po drugiej stronie muru.
W tej właśnie chwili siedzące na bukach nad naszymi głowami stado gawronów z
niewiadomego powodu zerwało się do lotu.
Dziesiątki ptaków kołowało w padającym deszczu, wypełniając powietrze jazgotem.
Starzec spojrzał w górę i cisnął znalezioną kość w kierunku gałęzi. A potem powiedział coś
bardzo dziwnego.
- Hałaśliwe kanalie! - zawołał.
- Wracajcie do Leningradu!
Miałem właśnie odejść, ale przystanąłem zaintrygowany.
- Do Leningradu? - zapytałem.
- Dlaczego pan tak mówi?
- Właśnie stamtąd przylatują.
Szpaki też. Obrączkują je w Leningradzie, a w październiku pojawiają się tutaj. Tam
w zimie marzną.
- Naprawdę? - spytałem.
Ożywił się wyraźnie, wyjął zza ucha połówkę papierosa i wetknął do ust.
- W zimie tam takie mrozy, że człowiekowi odpadają jaja. W czasie wojny w
Leningradzie zginęło dużo Niemców. Wcale ich nie zastrzelili, nic z tych rzeczy. Zwyczajnie
zamarzli na śmierć.
Słuchałem zafascynowany.
- Skąd pan to wszystko wie? - zapytałem.
- O ptakach? - odparł i nagle całkowicie się zmienił, a jego twarz nabrała
szelmowskiego wyrazu. - No, od Wernera.
Wiedział o nich wszystko.
- Kim był Werner?
- Werner? - zamrugał parę razy powiekami, a jego spojrzenie stało się znów
bezmyślne, choć równie dobrze mógł tylko udawać. - Z tego Wernera był dobry chłopak. Nie
powinni byli tak się z nim obejść.
Pochylił się nad łopatą i zaczął znowu kopać, całkowicie ignorując moją obecność.
Stałem jeszcze przez chwilę, było jednak oczywiste, że nic więcej nie powie, niechętnie więc
- gdyż zanosiło się na ciekawą historię - odwróciłem się i poszedłem między nagrobkami w
stronę głównej bramy.
Zatrzymałem się w kruchcie kościoła. Na ścianie była tablica oprawiona w ciemne
drewno, z wyblakłymi złoconymi literami. Napis u góry głosił:
Kościół Najświętszej Marii Panny i Wszystkich Świętych w Studley Constable,
poniżej podano godziny mszy i spowiedzi. A u dołu można było przeczytać: ojciec Philip
Vereker, S. J. (Societas Jesu, Towarzystwo Jezusowe - jezuici).
Bardzo stare dębowe drzwi trzymały się na żelaznych sztabach i zaopatrzone były w
zasuwy. Klamka z brązu miała kształt głowy lwa z ogromnym pierścieniem w paszczy. Aby
dostać się do środka, należało ten pierścień przekręcić. Drzwi otworzyły się, skrzypiąc
tajemniczo.
Spodziewałem się mrocznego i ponurego wnętrza, tymczasem zobaczyłem coś w
rodzaju małej średniowiecznej katedry, pełnej światła i zaskakująco przestronnej. Nawa miała
przepiękne arkady, a ogromne normandzkie kolumny wznosiły się ku wspaniałemu sufitowi z
drewna, bogato zdobionemu płaskorzeźbami, które przedstawiały ludzkie i zwierzęce postaci
i zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie. Rząd okrągłych okien po obu stronach
głównej nawy na wysokości dachu sprawiał, że do wnętrza wpadało tak zaskakująco dużo
światła.
W kościele stała piękna, kamienna chrzcielnica, a na ścianie obok niej wymieniono na
tablicy nazwiska wszystkich księży, którzy służyli w nim Bogu na przestrzeni lat. Listę
rozpoczynał niejaki Rafe de Courcey pod datą 1132 rok, a kończył Vereker, sprawujący swój
urząd od 1943 roku.
Dalej znajdowała się niewielka, ciemna kaplica.
Płomyki świec migotały przed wizerunkiem Najświętszej Marii Panny, który w
półmroku wydawał się zawieszony w powietrzu.
Minąłem go i poszedłem między ławkami przez środek kościoła.
Było bardzo cicho. Rubinowe światło znaczyło obecność Najświętszego Sakramentu,
wysoko nad ołtarzem wisiała Xv - wieczna figura ukrzyżowanego Chrystusa, a w okna u góry
Zgłoś jeśli naruszono regulamin