Zwikiewicz Wiktor - Sindbad na RQM 57.rtf

(172 KB) Pobierz

Wiktor Żwikiewicz

Sindbad na RQM 57

 

Autostrada biegnie po stycznej do krawędzi kamiennego progu. Rząd biało–czerwonych słupków. W dole stromizna urwiska wparta w łachy burego piachu i pasmo raf przeczesujących zwały żółtej piany.

— Już dawniej zwróciłem na niego uwagę — ciągnie sierżant Stubs; jego opowiadanie nie ma końca ani początku, po prostu mówi, żeby przemóc senność, która każdemu z nas jednakowo daje się we znaki. — Kiedy? Chyba za pierwszym przejazdem z La Grande do Pemacombo. Akurat otworzyli ten odcinek trasy. Odpowiedzialny za okolicę był wtedy szeryf z Pemacombo i dwa razy w tygodniu woziłem go z miasta do miasta, a on nigdy nie zaszczycił uwagą innych przejezdnych, turystów i tych łazęgów, jakich pełno tu było o każdej porze roku. Zjawiali się czort wie skąd i tak samo znikali. Po nocach wysiadywali przy ogniskach i debatowali o różnych mądrych rzeczach, a potem myszkowali z namiotu do namiotu. Ale tylko w nocy. Po to się pewnie zjeżdżali. Nocne ćmy. W dzień żaden czubka nosa nie wystawił spod zasznurowanego brezentu. Potrafili spać całymi dniami. Zresztą — on też przesypiał połowę doby…

— On? To znaczy…

— Nie, nie. Nie on.

— Znaczy: ten szeryf z Pemacombo?

— Tak. Ostatnimi czasy całą drogę drzemał na tylnym siedzeniu. Paskudne przyzwyczajenie. Krok do wełnianych skarpetek i bujanego fotela. Jak industrialne szczury… Fotel bujany… Coś takiego nawet przytaszczył do mnie, na posterunek w La Grande. Myślałem, że coś z nim… nie tego, ale on spokojnie postawił na wprost drzwi i powiedział:

„Wygodne”. Tyle od niego słyszałem. Nigdy się nie zwierzał, ale tak mi się zdaje, że on już wtedy przypuszczał…

— Co takiego?

— No, pan wie najlepiej. Przecież w końcu dla takich jak ja zabraknie zajęcia. Tylko wywalić się w hamak albo bujany fotel i założyć nogę na nogę. Pewnie nie powinienem o tym mówić, ale już dzisiaj można cały dzień z powodzeniem przedrzemać na słońcu… Fletcher po prostu zaczął za wcześnie. I ta senność go pewnie zgubiła. Panie, świeć nad jego duszą.

— To znaczy, że z tych włóczęgów nikt nie został?

— Nawet nie pamiętam, kiedy był ostatni. Jedynie ten gość w knajpce Taroczego.

— Dziwne, że Fletcher też zwrócił na niego uwagę. Stubs szczerzy się znad kierownicy.

— Trudno nie zauważyć, jeśli się pęta samotny jak palec.

Zresztą… rzeczywiście. Fletcher zainteresował się pierwszy, ja dopiero później.

Kurcz mięśni zwiera szczęki. Chciałoby się ziewnąć szeroko, ale Stubs patrzy na ciebie w lusterku i trzeba zachować pozory, że — mimo wszystko — obchodzi cię coś z tego, co dzieje się za szybą. Paskudnie szary, dżdżysty krajobraz.

— Daleko jeszcze?

— Gdyby nie mżawka, powinniśmy tam być od dobrych piętnastu minut.

Stubs pewnie prowadzi samochód. Według raportów byłego szeryfa z Pemacombo, jest to jedyne, co potrafi. Swoją drogą przyjemnie jest patrzeć na jego łapska oparte na kierownicy.

Zupełnie jakby Pan Bóg, tworząc człowieka, specjalnie dopasował mu kończyny do sprzęgła, hamulców i kierownicy. Ciekawa symbioza białka i blachy. Na czterech kółkach.

— To pierwszy deszcz w tym roku?

— Pierwszy.

Nocą przeszła tędy prawdziwa ulewa. Teraz siąpi ledwie drobna mżawka, osiada na przedniej szybie i zacina z boku brudnymi rozpryskami kropel zmieszanych z błotem. Równomierny pomruk silnika. Człowiek cały zapada się w rozlazłe obicie fotela. Wycieraczki chodzą tam i z powrotem, usypiającym rytmem kołyszą się przed oczyma. Pejzaż za szybami wozu przesłonięty mętną zawiesiną, jakby samochód przebijał tunel w nawarstwieniach brudnej waty i rzadkiej pajęczyny.

Stubs opowiadał, że kilkanaście lat temu o pobliskie rafy wyrżnął tankowiec — stutysięcznik. Rozlana po wodzie ropa pokryła kamienie i powierzchnię oceanu siną i tłustą, półprzeźroczystą błoną. Kilkanaście lat temu — zamierzchła prehistoria. Ale potem był jeszcze kontenerowiec ze złomem mosiądzu i dwa zbiornikowce, które w czasie sztormu uraczyły okolicę paroma tysiącami ton nitrobenzenu i herbicydów. Według Stubsa tak właśnie wygląda rodowód beznadziejnego kolorytu okolicy. Chyba dawno nie wytykał nosa poza swój rejon. Ale, w rzeczy samej, kiedyś nie było ponoć piękniejszego zakątka. Pielgrzymki turystów ściągały w to miejsce wybrzeża aż z połowy kontynentu. Oczywiście wyłącznie ci, którym jeszcze nie zabrakło odwagi wyruszać na dłuższe wojaże. Przyjeżdżali, żeby po raz ostatni uwiecznić familijne stadło w uroczym tle, którego nie powstydziłaby się Mona Lisa. Głupia legenda. Jak dziarscy cyrkowi atleci i morskie nimfy wymalowane na kartonie przez prowincjonalnego artystę; zamiast głowy dziura, gdzie można wetknąć własną gębę i głupkowato uśmiechać się do fotografa. Idiotyczna tendencja kultywowania przegranych mitów. Barwne fotki też się nikomu nie przydadzą.

Przynajmniej za to, z racji zawodu, mogę ręczyć.

— Kiedy zatrzymaliście się tam po raz pierwszy? — pytam wracając do poprzedniej rozmowy.

Sierżant Stubs patrzy na mnie z lusterka. Ze zdziwieniem podnosi krzaczaste brwi i pociąga czerwonym, zakatarzonym nosem. Obok lusterka podskakuje na gumce maskotka o krótkich, pałąkowatych nóżkach, w filcowym kapeluszu zasuniętym głęboko, aż po pyzate policzki, i ze srebrną gwiazdą wpiętą w wyłóg kamizelki.

— Bo ja wiem? — Stubs wzrusza ramionami. — Fletcher, ten szeryf z Pemacombo, miał różne słabostki. O spaniu już mówiłem. Poza tym czytał książki i kochał dobre piwo. Skąd brał książki — nie mam pojęcia. A piwo… hacjenda Taroczego to taka miejscowa oaza. Potem kilkaset kilometrów trasy biegnie przez zupełne odludzie.

— Kazał się wozić do knajpy?

— Budził się dokładnie na sto trzecim kilometrze. Sam szedł przepłukać gardło, a mnie zostawiał na zewnątrz.

— Dlaczego?

— Żebym przed dalszą drogą odetchnął świeżym powietrzem. Tfu! — Stubs soczyście spluwa gdzieś obok nogi wspartej o pedał gazu.

— Ani razu nie zaprosił do środka?

— E, różnie bywało.

Czasami wystarczy zadać mu pierwsze z brzegu pytanie, a z miejsca traci ochotę do dalszych zwierzeń.

— No, a wtedy? — usiłuję pochwycić jego spojrzenie w zapoconym lusterku.

— Wtedy? Tak.

— To znaczy: weszliście razem?

— Właśnie tamtego dnia zaciągnął mnie ze sobą i nawet częstował piwem. Ale nie wziąłem. Słowo honoru. Na służbie nie piję. Mam żonę, dwoje dzieci, i dostaję trochę grosza za prowadzenie wozu. A ktoś przecież powinien prowadzić.

— Jedno piwo nie zaszkodzi.

— Tak się mówi.

Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyciągnął zmiętą chustę. Najpierw trochę zmniejszył szybkość samochodu, potem wysmarkał się hałaśliwie. Połowa twarzy utonęła w bordowo–żółtej kracie, jakby razem z chustką zmiął w garści czubek nosa.

— Ech! — sapnął z zadowoleniem, potem zerknął na mnie i dodał: — Z jednej strony dziękuję Bogu za odrobinę deszczu, z drugiej zaś — natychmiast dostaję kataru.

— Odwykliście tutaj od deszczu.

— Odwykliśmy od świeżego powietrza. Po dobrej ulewie nawet niebo przejaśnia się nieco.

— Wtedy również padało? — zapytałem.

— Skąd. Chociaż właściwie… — aż się obejrzał przez ramię. Twarz jego była dziwnie gruboskórna, z plamami ciemniejszego pigmentu nierówno rozłożonej opalenizny, z nosa jeszcze się niszczył naskórek. Na policzkach i podbródku głębokie pory ciemniały jak księżycowe kratery wyżarte kwasem albo będące pamiątką po młodzieńczych eksperymentach pirotechnicznych. Musiał mieć kiedyś irlandzkiego protoplastę — kędzierzawe, rude bokobrody wiły się koło jego uszu, od skroni aż do masywnych szczęk. Kapelusz trzymał na kolanach, gdyż pomimo deszczu w wozie było wystarczająco duszno i ciepło. Kiedy znów się odwrócił, został mi przed twarzą tylko piegowaty kark ze sztywnym kołnierzykiem koszuli wpijającej się w nabiegłe krwią fałdy skóry poniżej starannie przystrzyżonych, sztywnych włosów, również jakby przyprószonych ceglastym pyłem.

— Jak pan zgadł? — zapytał.

— Ostatecznie musiała być przyczyna, że akurat wtedy Fletcher zaprosił cię do środka.

— Powinni pana przyjąć do policji śledczej. Ja dopiero teraz przypomniałem sobie. Fletcher powiedział nawet coś w tym rodzaju, że nie ma co sterczeć na deszczu. Rzeczywiście… Dlatego poszedłem.

— No właśnie. Więc wtedy poznałeś tego gościa?

— Tak.

— Powiedz o nim coś więcej.

— Nie ma o czym mówić — leniwie rozprostował szerokie plecy. — Pan od dawna na tej prowincji?

— Zależy jak się patrzy. Normalnie — to drugi tydzień. Ale zaczynam mieć dość tego zwiadu…

— Zwiadu?

— Tak zaczynają nazywać inspekcję wybrzeża. Wydało mi się, że kątem oka dostrzegłem w lusterku przelotny, chytry uśmieszek na jego twarzy.

— Dawno tam nie byłem — kiwnął głową w stronę przeciwną do kierunku, skąd czasem dochodził nas szum oceanu. — Jak tam jest naprawdę?

— Tak samo oni pytają; co naprawdę tutaj się dzieje — roześmiałem się. — Więc nie chcesz mówić o tamtym facecie?

— Myślałem, że pan zapomniał — poklepał dłonią obręcz kierownicy. — Nie chcę? Przecież mówiłem już… Po prostu siedział w najdalszym kącie nad kuflem piwa i tylko wlepiał wzrok w wejściowe drzwi.

— Czekał na kogoś?

— Nie sądzę, ale za tamtych czasów wałęsało się tędy sporo ludzi.

— Jak on właściwie wyglądał?

— Trudno powiedzieć. Chyba na coś chorował, może jeszcze w młodości. Została mu po tym anemiczna bladość i nienaturalna opuchlizna twarzy. Wyglądał z tym jak topielec.

— A jak sądzisz: kim on był?

— Dzisiaj nikt o to nie pyta nikogo.

— A jednak?

— Normalny gość.

— Wczoraj wieczorem mówiłeś co innego.

Mijał drugi dzień od chwili, gdy przyjechałem do La Grande i zastałem go w opustoszałym miasteczku, żyjącego w zupełnej samotności, jedynie z własną rodziną. O żonie i dzieciach nie chciał wspominać, nie zobaczyłem ich też ani razu. Podobno mieszkali w domku na przedmieściu. Kiedy zjawiłem się — Stubs siedział na swoim posterunku w parterowym budynku policyjnego biura i kołysał się na plecionym, bujanym fotelu. Z równym powodzeniem mógł tak siedzieć dzień, dwa, nawet rok. Nic się nie mogło wydarzyć, na nikogo nie czekał, po prostu siedział wyciągnąwszy przed siebie długie nogi i między czubkami butów śledził wędrówkę cieni przemieszczających się po rozpalonym do białości bruku. Posterunek mieścił się na wprost rynku miejskiego i z poziomu werandy, na której był wystawiony fotel, można było ogarnąć wzrokiem całe niemal miasteczko. Leżało nieco w dole — białą wysypką domów rozsypane na skłonie schodzącym do morza. Już jadąc tutaj stwierdziłem, że parterowe okna domów śródmieścia, podobnie jak okna willi pojawiających się czasem wzdłuż nadmorskiej trasy, były na głucho zabite deskami. Jedynie w bramie kościółka, stojącego nieco na uboczu, dostrzegłem szczelinę cienia, jakby ktoś nie domknął wrót i specjalnie pozostawił je uchylone; na wszelki wypadek, jeśli ktoś inny zechce przypadkiem wejść i pomodlić się przed ołtarzem. Na początku mojej trasy zajrzałem do jednego z takich kościółków — ołtarz nakryty był szarym pokrowcem, może zwykłym mocno przykurzonym prześcieradłem. Wszędzie to samo. Za każdym razem nie warto odwiedzać przybytków utraconej wiary. Stubs również wie coś na ten temat.

Następnego dnia po moim przyjeździe tutaj, skoro świt, musiałem jechać do Pemacombo, więc pozostaliśmy z sierżantem na posterunku; do późnej nocy rozmawiając p niczym, ślęcząc nad szklanką herbaty zaparzonej po turecku, niemal wróżąc z fusów. Jakby przyszłość kryła cokolwiek niewiadomego. Później spaliśmy na zestawionych taboretach.

— No tak — mruknął Stubs. — Bo właściwie, to sam nie wiem. Czasami myślałem, że to maniak jakiś, fanatyk albo zboczeniec. Miewał w oczach taką… zaciętość. Ale tylko wtedy, gdy pojawiał się nowy gość. Za pierwszym razem mnie samemu ręka powędrowała do kabury. Na wszelki wypadek.

— Wyglądał na człowieka niebezpiecznego dla otoczenia?

— Gdzie tam. Zachowywał się najspokojniej pod słońcem. Tylko te oczy. Sam pan zobaczy, zostało mu do dzisiaj. Chociaż obecnie mało kto zbacza tam z głównej autostrady. Najwyżej, jeśli trzeba zaskoczyć po paczkę papierosów albo przepłukać gardło. Przez resztę roku na tym pustkowiu suszy człowieka nie gorzej niż na kacu.

— Nie przyszło ci do głowy sprawdzić jego personalia?

— Próbowałem.

— No więc?

— Za pierwszym razem podszedłem do jego stolika i zażądałem dokumentów, ale Fletcher nie pozwolił.

— Nie pozwolił sprawdzić? — zdziwiłem się. — Co najmniej nietypowe, jak na szeryfa.

— Też tak myślałem. Pamiętam; omal mi kości nie rozgniótł, kiedy złapał za ramię. Nigdy przedtem nie przypuszczałem, że siedzi w nim tyle siły. Cały wściekły wyciągnął mnie na zewnątrz i grożąc pięścią wysyczał, żebym tego gościa zostawił w spokoju. Na zawsze.

— Nawet groził?

— Powiedział, żebym nie śmiał czepiać się spokojnych, Bogu ducha winnych ludzi. Chyba, że po jego trupie.

— To już możesz.

— O nie.

— Dlaczego?

— Wolę nie.

Stubs sprawia wrażenie przestraszonego. Zabawne zestawienie: strach i jego postura. Gdyby cokolwiek zależało ode mnie, przede wszystkim nie zatrudniałbym w policji ludzi podszytych tchórzem i przesądami. Szczególnie tych ostatnich.

— Sądzisz, że oni się znali? — zapytałem od niechcenia.

— Na pewno. Przynajmniej dużo ze sobą rozmawiali. I to niejeden raz.

— Więc potem, kiedy zabrakło Fletchera, i sam patrolowałeś wybrzeże, nie rozmówiłeś się z facetem? Stubs mocniej wcisnął pedał gazu.

— Fletcher nie kazał — powiedział niechętnie.

Nic dodać, nic ująć. Pomyślałem, że to również był dziwny człowiek; tamten szeryf z Pemacombo. Były szeryf. Znałem go wyłącznie ze słyszenia i zwięzłych raportów, jakie napływały na moje biurko. Pisał je odręcznie, a nie będąc biegłym grafologiem cóż można powiedzieć o człowieku na podstawie treści jego meldunków przesyłanych do trzeciorzędnego funkcjonariusza SEKON? Zwięzłe i suche notatki, służbowa pańszczyzna, którą wypełniał z w miarę przyzwoitą skrupulatnością. Tego nie można mu było odmówić. Styl języka oraz biegły charakter pisma sugerowały jeden fakt, właściwie bez znaczenia, że ich autor ma wykształcenie wyższe nieco niż wymagane na stanowisku okręgowego szefa policji. Jak to powiedział Stubs? Właśnie: czytał książki i kochał dobre piwo. Może na tym odludziu zagrzebał się jeszcze jeden dziwak, któremu nie leży idea zbiorowych mogił reklamowanych przed szpalerem dziarskich orkiestr dętych, rozpromienionych dziewczynek ze sztucznymi kwiatkami we włosach i politycznych działaczy, którzy jeszcze snują mrzonki nowych Utopii. Dureń z tego Fletchera, jeśli pozwolił sobie na luksus własnego zdania, ale tobie lżej za to, gdy gdzieś blisko jest ktoś taki drugi.

A raczej — był. Jego również niewiele obchodziły obowiązki. Po prostu w zaciszu dożywał swoje dolce far niente; w kuflu piwa lub w szklance whisky topił żal po rozkoszach industrialno–urbanistycznego raju. A wystarczyło wyciągnąć rękę. Bramę do raju ledwie przesłania bliski widnokrąg. Trzy godziny jazdy samochodem i znikasz pod stropem utkanym ze szklanych włókien i stali, zawekowanym szczelnie, gdzie tylko plastykowe arterie tłoczą karmę w białkowe jądra betonowych komórek. Białe larwy w plastrze miodu, który zwartą parenchymą pokrył zasadniczy masyw kontynentu. Jednak niedługo przed śmiercią coś wybiło Fletchera z równowagi i przysłał do mnie dłuższą epistołę. Dzisiaj żałowałem, że wtedy tylko pobieżnie przebiegłem ją oczyma i rzuciłem na dno biurka. Nie pierwszy taki raport. Pisał o zatopieniu zasobników z radioaktywnym złomem w pobliskiej rozpadlinie morskiego dna. Wcześnie się obudzi. Promieniotwórcze cmentarzysko powstało tam dobrych trzydzieści lat temu.

Czasami miałem sobie za złe, że nie zdążyłem się z nim na czas skontaktować. Już dawno nie spotkałem człowieka, z którym można by w miarę sensownie pogadać. Cholernie źle musi być z tobą, jeśli masz pewność, że wspólny język znalazłbyś tylko z takim odszczepieńcem.

— Jak to z nim było? — spytałem.

— Z tamtym? — nie zrozumiał Stubs. — Mówiłem przecież.

— Pytam o Fletchera.

Znowu z ociąganiem pokręcił się na przednim siedzeniu.

— Moja żona zachorowała — powiedział wreszcie. — Poza tym dziecko, niecały rok. Prosiłem o zwolnienie na ten jeden objazd. Wyjątkowo.

— Zgodził się?

— Od razu. Aż mi trochę dziwne było, bo zawsze zamiast prowadzić wóz wolał drzemać na tylnym siedzeniu i z dokładnością policyjnego psa budzić się na sto trzecim kilometrze. Potem wysiadał, ziewał i szedł wysączyć kilka piw. Zawsze wiedział, kiedy jest blisko, choćbym prowadził sto dwadzieścia mil na godzinę albo wlókł się żółwim tempem.

— A jak sądzisz, on dobrze prowadził samochód?

— Kiedy siadał za kierownicą, lubił marudzić, że ostatnio mało ma praktyki.

— Czyli kiedyś jeździł więcej.

— Tak. Ale w ogóle to prowadził bardzo dobrze.

— Tak jak ty?

Stubs z zadowoleniem pogładził kierownicę i chwilę trzymał ją unieruchomioną samym naciskiem rozpostartych, wielkich łap, również całych w piegach i czerwonych kędziorach wystających spod zawiniętego mankietu. Coś mruknął do siebie, ale potem westchnął tylko i przyznał uczciwie:

— Lepiej.

— Niemożliwe.

— Słyszałem, jak inspektor badający przyczyny wypadku napomknął coś, że to niby dziwne, w jaki sposób były kierowca rajdowy nie potrafił opanować poślizgu.

— Rzeczywiście tak było?

— Bo ja wiem? Może i tak.

— Nie jesteś przekonany.

— Kiedy przy takiej szybkości samochód hamuje, guma zaczyna smarować jak wosk i opony zostawiają zupełnie wyraźny ślad na asfalcie. Mnie nikt o zdanie nie pytał.

A wyglądało, jakby samochód wcale nie skręcał; na pełnej szybkości wyskoczył zza zakrętu i zwalił się w morze. Tam akurat nie było barierki, tylko zwykłe odblaskowe słupki. Ścięło przy samej ziemi.

— Ciało znaleziono?

— Tam nawet samego wozu nie było co szukać. Od razu czterysta metrów. Zresztą dzisiaj żaden nurek nie polezie tam nawet na płytszej wodzie.

— Czemu?

— Kiedyś przyjechała tutaj pewna rodzina stamtąd… — machnął ręką jakby opędzając się od muchy. — Amatorzy mocnych wrażeń. Ich syn miał może piętnaście lat i nigdy przedtem nie widział morza. Zaraz na drugi dzień zniknął. Fletcher szukał. I ja. Po dwóch dniach fale wyrzuciły resztki szkieletu. Wszystko, co się trzymało na ścięgnach. Kości oczyszczone nie gorzej niż w mrowisku. Po dwóch dniach.

— Tak źle?

— Przecież pan wie najlepiej — odparł Stubs.

Tylko skinąłem głową.

— Gdzie to się stało? — zapytałem.

— Chodzi o chłopca czy Fletchera?

— O Fletchera.

— Pokażę. Ale to jeszcze kawał drogi. Na sto trzydziestym kilometrze, za hacjendą, w której urzęduje Taroczy.

Zamyśliłem się chwilę. Silnik samochodu pracował równo, jednostajnie bębniły o szybę krople deszczu. Przypomniałem sobie, jakie wrażenie wywarła na mnie pierwsza fala ulewy, która wczoraj przeszła nad La Grande. Najpierw długo grzmiało gdzieś nad lądem, chociaż niebo do końca w niczym nie zmieniło odcienia mętnej ochry. Jedynie słońce zgasło na długo przedtem. Wyszliśmy ze Stubsem na próg posterunku i wtedy lunęło nagle wzbijając z jezdni żółty pył. Po chwili bez reszty uległem sugestii, że to nie z nieba biją ciężkie krople, lecz strzelają w górę z pękających kamieni i jednolita, żółtawa ściana deszczu podnosi się coraz wyżej, coraz dalej odsuwa niski pułap chmur. Deszcz padał dobrą godzinę, dokładnie wylizał z nieba żółć podobną do bielma przesłaniającego błękit i wreszcie ustąpił miejsca zwyczajnym, chłodnym kroplom wody. Bębniły przez całą noc i na ciepłym jeszcze bruku rozklepywały rzadkie błoto. Teraz wystarczyło spojrzeć w górę, nawet przez zapocone szyby wozu i mimo siąpiącej wciąż mżawki, aby utwierdzić się w realności nieba zawieszonego wyżej niż zwykle.

— Wszystko wskazuje, że tamtego dnia Fletcher odwiedzał zajazd — powiedziałem.

— Taroczy zaprzeczał. Trudno stwierdzić. Tego nieznajomego też nie było ze trzy miesiące. Dopiero tydzień temu pojawił się znowu.

— Zameldowałeś?

— Komu? Śledztwo dawno zostało zamknięte. Zresztą, Bogiem a prawdą, nie było żadnego dochodzenia. Normalny wypadek.

— Zaczekaj — zdziwiłem się. — Więc ten inspektor ze śledczej nie słyszał wcale o człowieku z knajpy Taroczego?

— A jaki to ma związek?

Pomyślałem, że Fletcher nie przesadził zbytnio zaliczając sierżanta Stubsa w poczet obywateli wierzących święcie w zwrotne sprzężenie zasady: kochaj bliźniego swego, jak siebie samego.

Policja jest chyba ostatnim miejscem na ziemi, gdzie mogła się uchować podobna poczciwość charakteru.

— Dziwny zbieg okoliczności — stwierdziłem. — Szeryf okręgowej policji, były kierowca rajdowy, wypada z szosy przy szybkości niewiele ponad osiemdziesiąt mil na godzinę. W dodatku, zwykle odwiedzając przydrożny przybytek spragnionych, tym razem przejeżdża obok. Brak świadków, że było inaczej. Z drugiej strony trudno mi uwierzyć, że oparł się pokusie kilku głębszych. Wszystko może mieć logiczne wytłumaczenie tylko wtedy, jeśli Fletcher był na lekkim choćby rauszu.

— Nie tylko wtedy — wtrącił Stubs, ale po natychmiastowym drgnieniu masywnych ramion zrozumiałem, że szybko pożałował nieopatrznego wyskoku.

— Słucham? — zareagowałem nie pozwalając mu zmienić tematu. — Istnieje inna możliwość?

— Co będę gadał od rzeczy — machnął ręką.

— Przecież nie jestem z komisji śledczej — uśmiechnąłem się, ale tak, żeby nie dostrzegł tego w lusterku.

— Nie jestem pewien… — niezdecydowanie zaczął Stubs.

— Czego? Mnie?

— No nie — zastrzegł się natychmiast. — Może to przypadek. Kiedyś gadałem z barmanem i rozmowa zeszła na to, co się dzieje w świecie, a on powiedział, że gardzi samobójcami. Wtedy właśnie pomyślałem…

— Samobójstwo?

— Tak — jedną ręką przeczesał ryże kosmyki na tyle głowy.

— Ten szeryf to był taki smętny gość, jakby go wiecznie coś gryzło. Czasami z byle powodu sumienie szwankuje całymi latami. Ale on był młody. Aż się dziwiłem, że takiego tu skierowali. I już zaczynał marudzić. Bywało: zagada, czy lubię morze albo czy wiem, co jest tam głębiej. Później, zamiast po ludzku wytłumaczyć, w czym rzecz, w połowie rozmowy zmienia temat i potem milczy przez kilka godzin.

— Tę myśl podsunął ci Taroczy?

— Ja sam. Taroczy wspomniał o tych, którzy nie wytrzymują.

— Ta–ak — powiedziałem bardzo powoli. — A ten Taroczy: co za człowiek?

— Typowy w tych stronach barman. Dawniej hodował bydło. Dopóki rosła trawa. Dzisiaj go nic nie obchodzi. Tylko piwo, brudne talerze i własny brzuch.

— Chyba słucha radia, telewizji albo czyta gazety?

— Jak każdy. Ale gazety docierają coraz rzadziej. Telewizja… Dzisiaj na ekranie migocze tylko taki biały szron. Ale jak masz cierpliwość i szczęście, to coś zobaczysz. Tutaj atmosfera przepuszcza wyłącznie to, co chce i kiedy chce…

— A skąd to nazwisko? Raczej obce.

— Sprawdzałem. Potomek emigrantów. W tej okolicy pojawili się po jakichś zamieszkach na Węgrzech. W ubiegłym stuleciu. Jedni z pierwszych osiedleńców.

— Dawne czasy.

— Uhm — pomrukiem potwierdził Stubs. — Diabli wiedzą, czego tutaj szukali. Zresztą kiedyś to było inne życie. Ziewnął szeroko i tak sugestywnie, że sam musiałem osłonić usta dłonią, chociaż zdawało mi się, że dawno przeszła mi senność.

— Ten ostatni Taroczy sam prowadzi bar? — zapytałem.

— Dobrze pan powiedział, że ostatni.

— Nie o tym myślałem.

— Ja wiem — zgodził się bez przekonania. — Ale nawet gdyby… Nigdy nie słyszałem o żadnej kobiecie.

Na poboczu drogi mignęła tablica z wyszczerzoną w uśmiechu opasłą gębą. Piana iskrzyła się na wąsach.

Dobra, choć oblazła z farby reklama. Komiksowy rysunek, dłoń zaciska kufel piwa z podniesioną przykrywką. Tuż przed wydatnym nosem. Nad pyzatą gębą coś w rodzaju czapki popa albo spłaszczonej kopuły tempietto przy kościele S. Pietro in Montorio w Rzymie.

Niemal jednocześnie poczułem pragnienie w przeschniętym przełyku, a do głowy zaczęły się cisnąć wspomnienia.

Pragnienie można będzie niedługo zaspokoić, ale co z tym drugim?

Zawsze uważałem, że wspomnienia należy odkładać ad acta tak długo, aż ci nic innego nie zostanie, prócz ich hołubienia.

Pech w tym, gdy dopiero przekraczając trzydziestkę, zaczynasz dochodzić do wniosku, że właśnie przyszła ta jesienna, smętna pora roztkliwiania się nad Owidiuszem. Tempora labuntur. Trzydzieści lat i już jesteś gotów układać panegiryk na własny nagrobek. Co znaczy społeczne zaangażowanie.

W tym kontekście okres moich włoskich studiów zaliczyć muszę do najbardziej szczęśliwych. Lubiłem przekraczać granicę industrialnej urbanizacji i zagłębiać się w jeden z niewielu, jakie jeszcze zostały, zwykle bezludny interior. Mogłem się wtedy godzinami włóczyć po wąskich uliczkach starego Rzymu, pokonywać strome podejścia schodów między kamienicami w opustoszałych dzielnicach. Kiedyś nawet, w samo południe, wykąpałem się w fontannie del Tritone, chyba przez sentyment, jakim darzyłem Berniniego od czasu egzaminów z architektury antycznej, zdanych wyłącznie przez wzgląd na przypadkową znajomość jego osobistego dorobku. Wtedy, podczas tej kąpieli, nie było akurat turystów, ale nie sądzę, by ich obecność mogła mi przeszkodzić w czymkolwiek. Ostatecznie w fontannie była prawdziwa woda, nawet złote i srebrne monety przeświecały z mulistego dna jak spoza szyby na jubilerskiej wystawie. Od wielu lat nie tknięta numizmatyczna kolekcja. Dopiero moje barbarzyńskie zapędy zmąciły ustała toń. Tak, niewątpliwie lubiłem stare miasto. Wtedy jeszcze tak. Kiedyś jednak, tuż przed obroną magisterium, pełna seksu spadkobierczyni dobrej reputacji westalek zawlokła mnie na kamienne stopnie schodów przed del Moro. Później w pełnym świetle dnia nieskończoną ilość razy podnosiliśmy się z ziemi, żeby przymglonym wzrokiem podziwiać resztki dei Quattro Fiumi. Wystarczyło mi wyrwać z jej zębów obolały język i dźwignąć głowę ponad włosy rozsypane na bruku, pachnące rdzą i piżmem, aby oczy dostrzegły bazylikę Świętego Piotra — w gorącym powietrzu drgający miraż. Właśnie wtedy obrzydła mi kurza ślepota, która wciąż jeszcze naiwnym samarytanom nakazuje balsamować truchła zabytków.

Złożyłem akces na stanowisko w SEKON, gwarantujące zesłanie w zapomnianą przez Boga i ludzi administracyjną pustynię, gdzie tacy jak Fletcher topią w piwie swoje dolce far niente.

Z perspektywy tamtego czasu trudno mi wierzyć, że gdzieś jeszcze zostało takie miejsce, gdzie gołębie nie szczędzą pomiotu, który wżera się w kamień, a turyści tak samo rzucają do wody srebrne monety. Marmurowe golasy mogą kruszeć i bez gołębi; wystarczy gdy judaszowe srebro przetopi się w alchemicznym tyglu i wróci wszechobecnym smogiem. Tynk złazi z domów — blady naskórek z twarzy i rąk. Wszechobecna łuszczyca. Smród, wilgoć i pleśń, chociaż kilkanaście lat temu jakiś Giovanni Lorenzo Bernini cierpliwie wydłubuje z kamienia głowy, ręce, tułowia z nagimi piersiami, projektuje swoje wodotryski. Dłubie i projektuje — czas teraźniejszy. Czas się tylko rozwarstwia, lecz każde zdarzenie pozostaje tuż obok, nawet pracujący Bernini. Czort z nim. Jedyną konsekwencją moich włoskich studiów stała się ta ucieczka, gdyż w przeciwieństwie do większości kolegów po fachu nie muszę dzisiaj bić głową w mur przed kruszejącą Pallas Ateną ani załamywać rąk, kiedy z powierzonego twej pieczy hektarowego zagajnika zostaje trochę drewna na opał. Na moim odludziu nikt nie ma podobnych kłopotów. Nawet tamten Taroczy pewnie zapomniał, kiedy ostatni raz zgonił bydło z pastwiska. Za to rajski posiew smogu wciąż spływa od lądu, zawisa nad morzem i przyćmiewa pomarańczowy rozbłysk fal. Plaudite, cives!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin