KUZYN KAWALERZYSTA. Ze wspomnień... Łukasz
Lato tego roku było upalne i bezchmurne. Jednak wszyscyśmy wiedzieli, że nad naszym krajem zbierają się ciężkie chmury – nieuchronnie zbliżała się wojna. Zastanawialiśmy się tylko czy hitlerowcy i krasnoarmiejcy będą bardziej barbarzyńscy, czy "cywilizowani". Tragiczną odpowiedź na to pytanie miało przynieść ponad pięć najbliższych lat. Tymczasem jednak miałem wakacje. Znakomicie skończyłem drugi rok studiów polonistycznych na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie i jako letnik przyjechałem nad Niemen, do domu mojej ciotki-babki Heleny (była najmłodszą siostrą matki mojego ojca) w Poniemuniu (obecnie rejon Szaki, obwód Mariampol). Całe dnie spędzałem na powietrzu – pływając i kąpiąc się w rzece, opalając się w przepięknym ogrodzie, spacerując po okolicy i odwiedzając zaprzyjaźnionych ze mną znajomych cioci-babci Heleny, którzy opowiadali mi z ogromnym zaangażowaniem o czasach zaborów, I wojny światowej i pierwszych, trudnych latach niepodległości. Najchętniej przebywałem jednak nad Niemnem i w jego nurtach. Kochana ta rzeka, z którą rozmawiałem niczym z najbardziej zaufaną powiernicą, bez sprzeciwu przyjęła niejedno moje pełne żalu słowo, niejedną łzę i niejedną kroplę nasienia. Lubiłem się w jej wodach onanizować, rozmyślając o jedynej istocie, którą prawdziwie kochałem. Tym kimś był mój starszy ponad 10 lat kuzyn. Miał na imię Witold. Służył w kawalerii, więc na pewno zostanie zmobilizowany. Martwiłem się, że go już nigdy nie zobaczę. Pewnego dnia wracałem z rzecznej kąpieli. W ogrodzie zauważyłem konia – przepięknego ogiera-kasztanka imieniem Bellerofont. Podszedłem do zwierzęcia i pogłaskałem po boku. Bellerofont mnie poznał i na mój widok radośnie zarżał. Po chwili z wejściowych drzwi wyszedł Witold. Ten, którego tak doskonale pamiętałem – wysoki, szczupły, czarnowłosy. Był w mundurze kawalerzysty i oficerkach. Rozejrzał się bacznie, a gdy mnie dostrzegł – wręcz "przygalopował" w moją stronę. Swoimi błękitnymi oczami spojrzał na mnie z wielką miłością, przytulił do swojego serca i powiedział: - Antek, braciszku! Ja tylko byłem w stanie odpowiedzieć: "Witek, braciszku mój kochany" i rozpłakałem się jak bóbr – z radości, z miłości, z tęsknoty i ze strachu, że to być może nasze ostatnie spotkanie. Witek głaskał mnie po twarzy, wycierając łzy. W pewnym momencie powiedział: - Przyjdę do ciebie. Wieczorem, po kolacji... Porozmawiamy o wszystkim albo wspólnie – jeśli zechcesz – pomilczymy. - Będę czekał – odrzekłem. – Tam, gdzie zawsze. W pokoju na poddaszu, z widokiem na Niemen. - Przyjdę. Na pewno przyjdę – powtórzył Witek. Po – mimo wszelkich problemów z aprowizacją – wyśmienitym obiedzie, Witek poszedł odpocząć do, specjalnie dla niego przygotowanego przez ciocię-babcię Helę, pokoju na tyłach domu. Jego sypialnia była ocieniona ogrodowymi drzewami, tak więc było w niej przyjemnie i chłodno. Moja mansarda była bardzo nasłoneczniona, a co za tym idzie – gorąca i duszna. Rozebrałem się do pasa, wymyłem w misce, wytarłem szorstkim ręcznikiem i położyłem na łóżku. W pewnym momencie usnąłem. Obudziło mnie szarpnięcie za rękę. Otworzyłem oczy. Nade mną stał Witek, już w cywilnym ubraniu i mówił: - Ubierać się i marsz na kolację! Raz, dwa, raz, dwa... Zrozumiano?! Mimo, że używał wojskowego tonu, jego oczy uśmiechały się do mnie. Momentalnie usiadłem na łóżku i powiedziałem: - Tak jest, panie oficerze! Zrozumiano! Kilka minut później cała nasza trójka siedziała w saloniku, zajadając ziemniaki z zsiadłym mlekiem. Posiłek upłynął w ożywionej atmosferze, iskrzącej się od babcinych anegdot. Po jedzeniu wróciłem do swojego pokoju i ponownie zdjąłem koszulę, bo wciąż – mimo wieczoru – było gorąco. Kilka minut później usłyszałem pukanie do drzwi i pytanie: - To ja, Witek. Mogę wejść? - Tak. Oczywiście, braciszku. Witek wszedł do środka. Miał na sobie oficerki, spodnie z cienkiej, kremowej wełny i białą koszulę. Witek wcześniej rozpiął trzy górne guziki, a także mankiety i podwinął rękawy aż do łokcia. - Teraz nie przeszkadza i mój strój? – zapytałem z miejsca. - Nie, absolutnie – odrzekł. – Ale do posiłku nie wolno i było usiąść półnagim... Gorąco tu u ciebie... Rozbiorę się, dobrze? - Dobrze. - Usiądź. - Dziękuję. Witek usiadł przy stole i zaczął się rozbierać. Po kolei pozbywał się koszuli, butów, spodni i bielizny. Ja także zdjąłem z siebie resztę ubrania i stanąłem przed nim nagi. Mój kuzyn obejrzał mnie dokładnie i powiedział: - Jesteś piękny... Ale dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego się przede mną rozebrałeś? - Bo ci ufam, bo bardzo cię kocham... - Kochasz mnie? – zapytał kawalerzysta, podnosząc głowę. - Tak, bardzo. Kocham tylko ciebie i zawsze będę cię kochał. Do śmierci. Przyrzekłem to. - Komu? - Bogu, Niemnowi i sobie. A teraz przyrzekam tobie, najukochańszy braciszku. Witek wstał z krzesła i podszedł do mnie. - Kocham cię. Bardzo – powiedział po chwili milczenia. – I pragnę... - Pragniesz mnie? - Tak! Teraz, natychmiast... Witek mocno mnie do siebie przycisnął. Czułem, że zaczyna brakować mi tchu. - Kochanie, nie tak mocno... – wyszeptałem. – Proszę... Chłopak poluzował uścisk i powiedział: - Przepraszam. To z miłości i dlatego, że tak bardzo cię pragnę... - Ja też cię pragnę. Bardzo... Opadliśmy na łóżko. Nasze torsy, brzuchy, penisy i uda ściśle do siebie przylgnęły. Staliśmy się jednością. Witek zachłannie całował moje włosy, uszy, twarz, szyję i barki. - Zawsze o tobie marzyłem – mówił w przerwach między kolejnymi całusami. - Ja o tobie też, kochany braciszku – odpowiadałem. W pewnym momencie poczułem, że penis Witka zaczyna coraz bardziej na mnie naciskać. Złączyłem uda tak, jak tylko było to możliwe. Jeszcze chwila i potężny strumień spermy skleił włosy na moich udach. Mój kuzyn najpierw zlizał nasienie, a następnie powiedział: - Przepraszam, kochanie, że tak szybko, że nie dałem ci rozkoszy... To dlatego, że już dużo czasu minęło, od kiedy... - Wituś, kochanie, nie musisz mi niczego tłumaczyć... – odpowiedziałem. – Tylko oddaj się mi, a ja nas obu doprowadzę na szczyty rozkoszy. Zaufaj mi, proszę... - Dobrze, Antoś, dobrze... Co mam zrobić? - Odwróć się, kochanie, na plecy. Kawalerzysta spełnił moją prośbę. Jednocześnie patrzył mi w twarz z mieszaniną strachu, ciekawości, pożądania i oddania. Jego spojrzenie mówiło: "Nie wiem, co chcesz zrobić, trochę się boję, ale chcę tego i pożądam". - I poszedłbyś ze mną na wojnę? - Poszedłbym. Choćbym nawet miał tylko trzymać Bellerofonta za uzdę. - Nawet tylko po to? - Nawet. Kilkanaście dni później nadeszło wezwanie. Witek zdecydował, że wyruszy nazajutrz o świcie. Ja tej nocy nie spałem. Pakowałem wszystko to, co uznałem za potrzebne. Na koniec ubrałem się ciepło i o piątej stanąłem przed drzwiami domu w Poniemuniu. Witek jeszcze raz mnie spytał, czy naprawdę chcę z nim iść. Ja odpowiedziałem twierdząco i wyruszyliśmy. Kilka tygodni nasz oddział wędrował w górę Niemna. Nadszedł ósmy października trzydziestego dziewiątego roku, dzień moich dwudziestych drugich urodzin. Znajdowaliśmy się w pobliżu uzdrowiskowego miasta Birsztany w okręgu Kowno. Było około południa, gdy nasz oddział wpadł w zasadzkę czerwonoarmistów. Rozpoczęła się trudna do opisania rzeź ludzi i koni. W pewnym momencie zauważyłem pędzących na koniach trzech krasnoarmiejców. Otoczyli mnie, Witka i Bellerofonta. Jeden z nich, o twarzy wieprza, kazał mojemu kuzynowi zsiąść z konia i oddać broń. Witek zsiadł z konia, ale oświadczył, że broni nie odda. Wtedy sołdat wymierzył z broni w kierunku polskiego kawalerzysty i powiedział łamaną polszczyzną: - No, ty parszywa polska sobaka! Poddajesz się? - Nie – powtórzył Witek. Krasnoarmiejec bez mrugnięcia okiem zaczął strzelać z karabinu. Po chwili straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, czerwonoarmistów już nie było. Odwróciłem głowę i spojrzałem w miejsce, gdzie powinni być Witek i Bellerofont. Byli. A właściwie były tylko ich strzępy – podziurawione kulami i podźgane bagnetami. Własnymi rękami wykopałem grób i dosłownie przytargałem tam zmasakrowane zwłoki mojego kuzyna i jego ukochanego konia. Przysypałem je ziemią, na której położyłem ogromny, bardzo ciężki głaz. Wtedy tylko tyle mogłem zrobić dla najukochańszej istoty mego życia. Potem już nigdy nikogo nie pokochałem. Teraz mam już prawie dziewięćdziesiąt lat i wiem, że zbliża się chwila śmierci. A kiedy wydam już ostatnie tchnienie, będę najszczęśliwszym z ludzi. Spotkam się bowiem z moim najukochańszym Witkiem, moim kuzynem-kawalerzystą. I będziemy już razem. Na zawsze. Łukasz
Robi19730