Gaelen Foley
Kusicielski pocałunek
Nic, co żyje, nie żyje ani samo, ani dla siebie.
William Blake Księga Thel
Luty, rok 1818
Miała ochotę tańczyć. Stopami w jedwabnych pantofelkach, niewidocznych spod białej, a może błękitnej, nie – zielonej jedwabnej sukni, stukała w podłogę. Wystukiwała rytm melodii, granej przez orkiestrę.
Niezliczone migotliwe świece w kryształowych kandelabrach zalewały złotym blaskiem salę balową. Tancerze płynęli po parkiecie, wirując w takt nowego, śmiałego walca – damy w kosztownych, pastelowych, połyskujących jedwabiach, dżentelmeni w statecznej czerni i bieli.
Nagle poczuła, że ktoś jej się przypatruje. Zerkając sponad malowanego wachlarza, dostrzegła jedynie zarys wysokiej, imponującej sylwetki mężczyzny, nim wirujący tancerze znów ukryli go przed jej wzrokiem.
Jej serce zabiło szybciej. Ciałem wstrząsnął dreszcz. Wiedziała, po prostu wiedziała, że idzie, by ją poprosić do następnego kadryla.
Z szeroko otwartymi oczami, z łomoczącym sercem czekała, aż wreszcie będzie mogła spojrzeć w twarz tajemniczego mężczyzny. Przeznaczonego jej bohatera...
Coś wyrwało Eden Farraday z błogiej zadumy. Ogarnął ją niepokój, a po plecach przebiegł niemiły dreszcz.
Rzeczywistość przemocą wdzierała się w niechętne zmysły, niosąc ze sobą niemilknące hałasy i zjadliwe wonie kolejnej czarnej, wilgotnej nocy w tropikalnym lesie.
Zamiast kryształowych żyrandoli – samotna, zardzewiała latarnia stojąca na bambusowym stole obok hamaka, rozwieszonego pod lekką jak obłok moskitierą. Zamiast dam i dżentelmenów – blade ćmy tańczące wokół szkła latarni. A ponad palmowym dachem leśnego domu na palach – ciemność, pulsująca głosami niezliczonych żywych istot.
Owady hałasowały wręcz ogłuszająco. Małpy wykłócały się o najwygodniejsze gałęzie do spania. Tylko wrzaskliwe papugi przerwały na noc swoje sprzeczki. Gdzieś w oddali jaguar ostrzegał rykiem rywala, który zapuścił się na jego terytorium – wraz z nocą nadeszła godzina łowów dla tych wspaniałych bestii.
Echo dzikiego ryku przegoniło do reszty migotliwą wizję londyńskiego splendoru, nie pozostawiając nic z wyjątkiem przedmiotu, który ją sprowadził – nieaktualnego od roku, pożółkłego i zmiętego egzemplarza „La Belle Assemblee", przysłanego przez drogą kuzynkę Amelię aż z Anglii.
Eden wciąż była niespokojna, jakby instynkt ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem.
Rozejrzała się ostrożnie dokoła. Powoli wyciągnęła dłoń do pistoletu, który zawsze miała gdzieś blisko.
I nagle usłyszała. Słaby, ledwie słyszalny syk gdzieś nad głową. Stanowczo zbyt blisko.
Uniosła głowę i spojrzała wprost w zimne, czarne oko ogromnej żararaki. Błyskając kłami, śmiercionośny wąż wysuwał rozdwojony język w jej kierunku. Eden cofnęła się powoli, bojąc poruszyć się zbyt gwałtownie.
Wąż poszukiwał gorącokrwistej zdobyczy. Zdawał się wyczuwać wibracje gwałtownie bijącego serca dziewczyny. Zararaka często odwiedzała ludzkie siedziby w tropikach. Ludzie pozostawiali okruchy, okruchy przyciągały myszy, a za myszami podążały węże. Zararaka znana była z tego, że atakowała przy najmniejszej prowokacji.
Jej ukąszenie oznaczało śmierć.
Zwinnie wślizgnęła się na podniszczone belki podtrzymujące dach ich schronienia. Pewnie szukała tłustej myszy na przekąskę. W tej chwili owinęła się wokół słupa, do którego przywiązano hamak Eden. Zwierzę przyglądało się dziewczynie, jakby się zastanawiało, jak też będzie smakować.
Ku zdumieniu Eden wąż wsunął się pod moskitierę. Jego jad mógł w pół godziny zabić rosłego mężczyznę. Eden widziała to już kiedyś, i nie był to przyjemny widok.
Kiedy zararaka wygięła łuskowatą szyję w złowróżbne S, Eden wiedziała, że ma ułamek sekundy, nim wściekły wąż wystrzeli w jej kierunku jak bicz i zatopi w niej kły.
Odchyliła się w tył w hamaku, uniosła pistolet i wystrzeliła.
Aż krzyknęła z obrzydzenia, gdy urwany łeb gada plasnął prosto na ukochany magazyn o modzie.
– Do stu tysięcy... ! – zaczęła, ale pohamowała się i dokończyła już bezgłośnie. Wszak wyrafinowane londyńskie damy nie przeklinają na głos.
Ale czy ktoś mógł jej to mieć za złe?!
Ten przeklęty magazyn wędrował tu cały rok, do licha ciężkiego, ostatni etap podróży pokonując w sakwie umyślnego kuriera z Jamajki. Zręcznie wyskoczywszy z hamaka, Eden skrzywiła się, patrząc na rozdziawioną, krwawą paszczę węża, szpecącą eleganckie czasopismo. Przerzuciła długi, rudy warkocz przez ramię, odgarnęła moskitierę i odsunęła się od szczątków zwierzęcia, roztrzęsiona, bo ledwie uniknęła śmierci.
– Wszystko w porządku, moja droga? – zawołał nieobecnym tonem ojciec, doktor Victor Farraday, z polowej pracowni po drugiej stronie obozu przyrodniczego, ulokowanego w samym sercu wenezuelskiej zielonej i wilgotnej delty Orinoko.
Zerknęła w stronę namiotu.
– Tak, ojcze! – odkrzyknęła. Drżącą dłonią odłożyła pistolet. Boże, nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyniesiemy, pomyślała.
Krzywiąc się, uniosła czasopismo jak tacę, trzymając na nim głowę węża, i ze stoickim spokojem podeszła do drewnianej balustrady tarasu wychodzącego na szeroką, czarną jak onyks rzekę. Bez ceremonii wrzuciła łeb w rzeczny nurt i usłyszała, jak wpada do Orinoko z cichym pluskiem.
Pewnie coś go zaraz zje, pomyślała. To było prawo dżungli – zjedz albo zostaniesz zjedzony. Spoglądając nieufnie na rzekę, dostrzegła liczne pary oczu, świecące czerwono w blasku latarni. Nagle coś dużego zanurzyło się w wodzie, pozostawiając na powierzchni niewielką zmarszczkę, połyskującą pod srebrnym księżycem.
Pokręciła głową. Krokodyle ludojady, jadowite węże, nietoperze wampiry – a papa mówi, że to Londyn jest niebezpieczny. Cierpliwości, powiedziała sobie, starając się trzymać w ryzach pragnienie powrotu do cywilizacji. Już niedługo. Wkrótce pojadą do domu, do Anglii, czy się to papie podoba, czy nie.
Z determinacją na twarzy spojrzała w stronę pracowni. Kiwnęła głową, upewniając się w postanowieniu. Niepewność, którą ją dręczyła, była torturą. Musiała poznać decyzję papy. Teraz. Oddarła te stronice magazynu, których nie dało się już uratować, i odłożyła na bok jako rozpałkę do ognia, po czym wyszła z domu – budowli w miejscowym stylu, zwanej przez tubylców palafito. Wbiła wzrok w namiot, gdzie mieściła się główna pracownia przyrodnicza.
Wokół polany płonął krąg pochodni, by odstraszać zwierzęta, ale na komary nie było rady. Eden pacnęła jednego, przechodząc obok dołu na ognisko w samym centrum obozu. Ciepło pozdrowiła trzech czarnych służących. Ich białe uśmiechy błysnęły w ciemnościach. Teraz, gdy zelżał upał panujący za dnia, słudzy, odziani w powiewne tropikalne szaty, gotowali dla siebie kolację.
Eden wymieniła z nimi kilka żartobliwych uwag i z determinacją ruszyła dalej. Spódnica bawełnianej dziennej sukni furkotała wokół jej nóg, a grube skórzane buty tonęły w miękkiej ziemi przy każdym kroku. Spojrzenie miała pewne siebie, ale serce w jej piersi tłukło się niespokojnie w oczekiwaniu na werdykt.
Przed nią, w otwartym z jednej strony wojskowym namiocie, doktor Victor Farraday i jego krzepki asystent, Australijczyk Connor O’Keefe, siedzieli głowa przy głowie, pogrążeni w dyskusji, pochylając się nad zniszczoną mapą. Polowy stół zasłany był okazami, które zebrali podczas dzisiejszej wędrówki, prowadzeni przez szamana Waroa do miejsc, gdzie rosły lecznicze rośliny. W tej chwili jednak nie pamiętali o swoich znaleziskach. Ich twarze, oświetlone pomarańczowym blaskiem latarni, były napięte i poważne.
Nic dziwnego. Nie tylko jej drogocenne czasopismo dotarło tu z dalekiego świata, dostarczone przez kuriera, który przeszmuglował pocztę i kilka niezbędnych rzeczy przez blokadę hiszpańskiej floty wokół wybrzeża.
Przywiózł też list, równie spóźniony jak czasopismo, od radcy prawnego reprezentującego patrona papy w Anglii. List ten donosił, iż stary hrabia Pernbrooke, znany filantrop, kilka miesięcy temu odszedł na wieczny spoczynek.
Dziedzic jego lordowskiej mości, piąty hrabia Pernbrooke był młody i całkiem przystojny – jeśli można wierzyć kronice towarzyskiej „La Belle Assemblee". Miał też reputację hazardzisty i rozpustnika. Młody hrabia budował sobie właśnie wspaniały, nowy dom na wsi i jeśli o niego chodziło, wszyscy malarze i badacze, muzycy, rzeźbiarze i naukowcy, których tak długo wspierał jego dziadek, mogli iść do diabła. I właśnie to im zakomunikował za pośrednictwem swego radcy.
Krótko mówiąc, sławny doktor Farraday stracił fundusze na badania. Eden omal nie zaczęła głośno wiwatować na tę wieść.
Ugryzła się jednak w język i pohamowała radość, jako że papa zbladł, słysząc złe nowiny. Był bez reszty oddany pracy, jak każdy geniusz. Och, ale przecież na pewno nie umrą z głodu, gdy wrócą do Anglii, pomyślała z wrodzoną trzeźwością, która zwykle równoważyła marzycielską część jej natury.
Jej ojciec był lekarzem o najwyższych kwalifikacjach, a teraz na dokładkę szanowanym autorem rozprawy naukowej. Doktor Farraday miał zapewnioną prestiżową posadę wykładowcy w Królewskiej Wyższej Szkole Medycznej w Londynie. A kiedy już ją przyjmie – bo wszak nie ma innego wyjścia – to ona, Eden, ani się obejrzy, jak będzie spacerować z kuzynką Amelią po Hyde Parku wśród innych elegantek. Młodzi dandysi będą rozbijać modne faetony, oglądając się za nimi.
Może wreszcie będzie wiodła normalne życie?
Eden splotła dłonie za plecami i odchrząknęła grzecznie, by zwrócić na siebie uwagę panów.
Dwaj naukowcy byli tak pogrążeni w dyskusji, że nie zauważyli jej nadejścia. Zamilkli natychmiast.
– No więc, chłopcy – zaczęła z zadziornym uśmiechem, starając się odrobiną humoru rozładować napięcie, jakie odczuwali z powodu nagłej zmiany sytuacji. – Kiedy wyjeżdżamy?
Niestety, żart trafił w próżnię. Panowie wymienili poważne spojrzenia. Connor – choć poniewczasie – wstał w obecności damy, wiedząc, że Eden uwielbia te drobne przejawy manier.
Connor O’Keefe był opalonym, jasnowłosym, potężnym Australijczykiem, mierzącym ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a w ramionach dwa razy szerszym niż wojownicy zamieszkujący deltę Orinoko. Ten silny, małomówny mężczyzna specjalizował się w zoologii i okazywał niezwykłą wrażliwość wobec leśnych zwierząt. Zaskarbił tym sobie niegdyś sympatię Eden, ale ostatnio coraz częściej zdarzało się, że jego przeciągłe, nieporuszone spojrzenia budziły w niej niepokój.
– Wszystko w porządku? – zapytał, biorąc się pod boki i marszcząc z troską brwi. – Dlaczego strzelałaś?
– Zararaka wpełzła do domu. Wybacz mi, Con. Gdybym nie zabiła twojej gadziej przyjaciółki, ona zabiłaby mnie.
– Dobry Boże, nic ci się nie stało? – wykrzyknął ojciec, zdejmując z nosa binokle i podrywając się z krzesła.
– Nic mi nie jest, papo – zapewniła. – Przyszłam poprosić Connora, żeby zechciał z łaski swojej zabrać to paskudztwo. Jego większa część wciąż wisi na belce – powiedziała, krzywiąc się.
– Australijczyk skinął głową, po czym spojrzał na Farradaya.
– Zaraz wracam, Victorze.
– Tak, hm... Daj nam chwilę, chłopcze. Chciałbym zamienić słówko z moją córką.
– Oczywiście. – Connor się zatrzymał, by lekko uścisnąć ramię Eden.
– Na pewno wszystko w porządku? – mruknął.
Skinęła głową, obejmując się rękami w pasie. Zmusiła się do uśmiechu, usiłując zignorować ten subtelny, zaborczy gest. Jakoś nie potrafiła się przemóc i wspomnieć papie o niepokoju, jaki budził w niej Connor. Profesor kochał go jak syna, którego nigdy nie miał.
Poza tym nie byłoby mądrze robić z tego sprawy – doskonale wiedziała, że od Connora zależy ich przetrwanie. Zdobywał dla nich pożywienie, budował schronienia, odstraszał wrogich Indian i od czasu do czasu nazbyt śmiałego jaguara.
Ale czasem, kiedy patrzyła w jego oczy, jak teraz, odnosiła wrażenie, że Connor rości sobie do niej prawo.
Spokojny, że teraz jest bezpieczna, skinął głową i odszedł w ciemność, by spełnić jej prośbę. Jej nieufne spojrzenie powędrowało za nim.
– Usiądź, moja droga – polecił ojciec, wskazując puste krzesło swego asystenta. Eden skonstatowała z roztargnieniem, że przydałoby się skrócić jego szpakowatą brodę. – Mamy wiele do omówienia.
– Rzeczywiście. – Usiadła naprzeciw niego, z radością przyjmując na siebie rolę koordynatorki odwrotu z dżungli. Ostatecznie była oficjalną ochmistrzynią ojca, odpowiedzialną za sprawne funkcjonowanie obozu.
– Spodziewam się, że z pomocą służby spakowanie wszystkiego zajmie nam około tygodnia. Będziemy musieli poczynić specjalne przygotowania, by twoje botaniczne okazy nie ucierpiały w morskim powietrzu, ale jeśli uda nam się wymyślić jakiś sposób, żeby przedostać się przez cieśniny przy Trynidadzie, nie powinniśmy czekać zbyt długo, nim pojawi się jakiś brytyjski statek, który będzie mógł zabrać nas do domu...
– Eden – przerwał jej ojciec łagodnie, ale tonem nieznoszącym dyskusji. – Zostajemy.
Patrzyła na niego przez długą chwilę, aż w końcu zacisnęła powieki i zadrżała.
– Och, nie!
– Droga Edie, rozumiem, że to poniekąd może być dla ciebie szok, ale czynimy tak wspaniałe postępy... Cukiereczku, przecież lubisz to miejsce! Wiem, że tak jest. Spójrz na wszystkie przygody, jakie przeżyliśmy! Wspinanie się na korony drzew, by badać ten nieskończony baldachim! Odnajdywanie ptaków i zwierząt całkowicie nieznanych nauce! – Ujął jej dłoń pocieszycielskim gestem. – No już, już, moja droga, nie patrz na mnie w ten sposób – zaprotestował, gdy otworzyła oczy i spojrzała na niego zdruzgotana. – Pomyśl o lekarstwach, które przywieziemy któregoś dnia, o istnieniach ludzkich, które ocalimy! Nie możemy teraz zrezygnować. Po prostu nie możemy.
Eden z trudem wydobyła z siebie głos.
– Myślałam, że straciliśmy fundusze. Hrabia Pernbrooke...
– To łajdak! – oznajmił doktor Farraday. – Ale to nieważne. Ten młody łobuz nie zahamuje naszych postępów. Prawda, będziemy musieli oszczędzać na papierze i innym zaopatrzeniu, ale od Indian nauczyliśmy się, jak wyżyć z ziemi. No i przecież jesteśmy Brytyjczykami, na Boga! Musimy i będziemy przeć do przodu.
– Przeć... do przodu.
– O tak, moja droga! Bo widzisz... – Pochylił się bliżej, mimo statecznego wieku podekscytowany jak mały chłopiec. – Mam pewien plan.
Och, nie!
– Plan?
Gorliwie pokiwał głową.
– Wybierzemy się jeszcze dalej, Edie. W głąb lądu! Jej oczy otworzyły się szerzej.
– Nie myślisz chyba... ?
– Tak – szepnął, ledwie panując nad radością. – Do Amazonii! Eden rozchyliła usta.
Profesor wziął jej przerażenie za podziw.
– Pomyśl tylko! To będzie nasza największa przygoda. Poznamy jeszcze bardziej złożone środowisko niż dżungla nad Orinoko! Delta była naszą matką i naszą nauczycielką, to prawda. Ale Amazonia... Oto nasze przeznaczenie! – Uścisnął jej dłoń, próbując zarazić ją entuzjazmem, ale wyszarpnęła palce i zerwała się na równe nogi.
– Oszalałeś!
– Och, Edie...
– Wiedziałam! To w końcu nastąpiło, tak jak się tego zawsze obawiałam! Zbyt długi pobyt w dziczy zmącił twoje zmysły, papo! Boże kochany, ja pewnie będę następna! – Przyłożyła dłoń do czoła, ale on tylko się roześmiał.
– Nie żartuję, i nie zapuszczę się tam! Ktoś musi wreszcie tupnąć nogą! Bądźże rozsądny! Tam są łowcy głów, kanibale, a nie przyjaźni krajowcy jak Waroa... i Bóg wie, co jeszcze!
– Nonsens, Connor nas obroni. Potrzebuję twojego wsparcia w tym przedsięwzięciu, Edie. Wiesz, że nie poradzę sobie bez ciebie. Dopóki będziemy trzymać się razem, będziesz całkowicie bezpieczna. Na Jowisza, kiedy podbijemy Amazonię, wrócimy do Anglii i będę dawał wykłady o naszych podróżach. Napiszę kolejną książkę, która będzie konkurować z opisem von Humboldta. Już nigdy nie będziemy musieli polegać na bogatych patronach.
Eden wzniosła ręce w górę. Frustracja odebrała jej słowa. Profesor zmarszczył siwe brwi.
– Cóż znowu?
Obiecała mamie, gdy ta leżała na łożu śmierci, że zatroszczy się o papę. Ale jakże mogła się z tego wywiązać, jeśli ten człowiek nie dbał o własne życie?
– Ojcze – rzekła stanowczo, zakładając ręce na piersi – masz pięćdziesiąt pięć lat. Twój bohater von Humboldt był w kwiecie wieku, kiedy odbywał swą podróż, a i on omal nie przypłacił jej życiem. – Gdy swoim logicznym wywodem sprowokowała jedynie prychnięcie i cichy pomruk urażonej męskiej próżności, spróbowała innego podejścia. Usiadła, patrząc na ojca z powagą. – Czy zapomniałeś, że za tą dżunglą, w Wenezueli toczy się wojna?
– Oczywiście, że nie zapomniałem – burknął, pochmurniejąc na tę uwagę. – Nie jestem jeszcze całkiem zdziecinniały. I co z tego?
– By dotrzeć do Amazonii, musielibyśmy przekroczyć równiny. Llanos to główne pole bitwy między żołnierzami hiszpańskiej korony i zbuntowanymi kolonistami.
– Nie przesadzaj. Wciąż mamy czas. Akurat teraz działania wojenne ustały. Rebelianci z Angostury kontrolują tereny w głębi lądu, a Hiszpanie trzymają się swoich okrętów na wybrzeżu. W czym problem?
– W czym problem? – Omal się nie roześmiała. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć. – Przede wszystkim każda ze stron myśli, że jesteś szpiegiem tej drugiej! Hiszpanie podejrzewają cię o zmowę z rebeliantami, a koloniści myślą, że pracujesz dla Hiszpanii.
– Gdyby naprawdę tak myśleli, zostałbym już dawno wydalony z kraju. Do licha, Edie, mówiłem już tym przeklętym biurokratom z Caracas, że nauka jest neutralna! Jestem tutaj dla dobra całego rodzaju ludzkiego.
– Uff! – Ukryła twarz w dłoniach, przez co jej odpowiedź zabrzmiała niewyraźnie. – Jesteś tutaj, bo chowasz się przed światem.
– Coś ty powiedziała? – zapytał ostro.
Z westchnieniem opanowała swe rozdrażnienie i opuściła dłonie na podołek.
– Nic, ojcze.
– Ja myślę. Lepiej uważaj, co mówisz, dziewczyno – poradził, poprawiając się na topornym drewnianym krześle i z godnością obciągając kamizelkę. – Popuściłem ci smyczy, to prawda, ale wciąż jestem twoim ojcem.
– Tak – odparła ze spuszczoną głową. – Ale...
– Ale cóż, dziecko?
Przez chwilę przyglądała mu się badawczo.
– Obiecałeś mi zeszłego roku, że wrócimy do Anglii.
Wyglądało na to, że właśnie tego nie chciał usłyszeć.
Natychmiast spochmurniał i odwrócił wzrok, nagle niezwykle zajęty botanicznymi znaleziskami.
– Anglia, Anglia, dlaczego wiecznie mówisz o tym nienawistnym miejscu? Naprawdę uważasz, że tamtejszy świat jest tak cudowny? Skąd możesz to wiedzieć? Chroniłem cię tu przed nim. Gdybyś go lepiej pamiętała, dziękowałabyś mi. To nie tylko piękne powozy i eleganckie bale, moja panno. Ten świat ma też ciemną stronę. – Spojrzał na nią znad oprawek binokli. – Choroby, zbrodnia, moralna zgnilizna, bieda, korupcja. Tutaj tego nie ma.
– Ale nie ma też z kim porozmawiać! – wykrzyknęła, czując, że lada chwila się rozpłacze.
Z grymasem współczucia papa znów poprawił się na siedzisku.
– Nonsens, przecież masz mnie! Jestem nadzwyczajnym kompanem do rozmów... no i nie zapominaj o Connorze. Cóż, może i nie mówi zbyt wiele, przyznaję, ale kiedy się już odezwie, warto go posłuchać. No już, już, moja śliczna – powiedział, klepiąc ją po dłoni z zatroskaną miną. – Zapewniam cię, że w żadnej z londyńskich bawialni nie usłyszysz tak inteligentnych konwersacji.
– Choć jeden, jedyny raz chciałabym posłuchać, o czym rozmawiają zwyczajni ludzie – powiedziała ledwie dosłyszalnie.
– Zwyczajni? To tylko inne określenie na miernotę! – zadrwił. – Och, Edie, na miłość boską, te londyńskie pannice, które tak podziwiasz, to najgłupsze, najbardziej trywialne stworzenia pod słońcem, bez jednej myśli – w tych pustych głowach prócz wstążek, czepków i pantofli. Dlaczegóż tak bardzo chcesz się do nich upodobnić?
Eden stłumiła jęk – zaczynał się wykład.
– Popatrz na zalety tutejszego życia! Ubierasz się, jak chcesz, mówisz, co chcesz, robisz, co ci się podoba. Nie masz pojęcia, jak panny z towarzystwa są nieustannie pilnowane przez przyzwoitki, których jedynym celem jest kontrolowanie każdego ich kroku. Oszala...
STOPROCENT1000