Stephen King 002 Opowiadania XXX Pole walki.pdf

(144 KB) Pobierz
Microsoft Word - Stephen King 002 Opowiadania XXX Pole walki
Pole walki
[Przełożył: Michał Wroczyński]
tutaj było zdecydowanie lepiej. Lepiej niż w
rynsztokach.
Wrócił do mieszkania, zamknął dokładnie
prowadzące na taras drzwi i przeszedł do łazienki,
aby wziąć długi, gorący prysznic.
Kiedy czterdzieści minut później z drinkiem w
dłoni zasiadł i zabrał się do oglądania przesyłki,
spowijający podłogę dywan koloru wina był już
prawie całkowicie pogrążony w cieniu. Nadchodził
wieczór.
Bomba.
Naturalnie nie była to bomba, ale należało
postępować tak, jakby paczka to właśnie zawierała.
Dlatego Renshaw chodził jeszcze wyprostowany po
ziemi i miał się bardzo dobrze, podczas gdy tylu
innych wylądowało w niebie w ogromnym biurze dla
bezrobotnych.
Jeśli jednak była to bomba, to na pewno nie
zegarowa. Paczka leżała w całkowitej ciszy;
szydercza i enigmatyczna. Tak czy owak, w obecnych
czasach najbardziej prawdopodobny był plastik.
Mniej kapryśny niż całe to zegarowe potomstwo
płodzone przez Westclox i Big Ben.
Renshaw popatrzył na stempel pocztowy. Miami.
15 kwietnia. A więc sprzed pięciu dni. Zateni to nie
bomba z opóźnionym zapłonem. W przeciwnym razie
mogłaby, na przykład, eksplodować w hotelowym
sejfie.
Miami. Tak. I to ostre, pochyłe, ręczne pismo. Na
biurku smagłego biznesmena stała oprawiona w
ramkę fotografia: Staruszka na zdjęciu była jeszcze
bardziej smagła, a na głowie miała typową rosyjską
chustkę ściśle otulającą twarz. Na dole fotografii
widniał napis: "Od Twojej najbardziej pomysłowej
dziewczynki - Mama".
Jakiż to najlepszy pomysł, mamusiu? Samodzielnie
zastawić śmiertelną pułapkę?
Założył ręce na piersi i bacznie lustrował pakunek,
Nie zastanawiał się nad nie związanymi z tematem
pytaniami; na przy- kład: w jaki sposób najbardziej
pomysłowa dziewczynka Morrisa znalazła jego adres.
To były pytania na później i odpowie na nie Cal
Bates. Teraz zupełnie nieistotne.
Prawie odruchowo wyciągnął z portfela mały,
celuloidowy kalendarzyk i zgrabnie wsunął go pod
szpagat obwiązujący zawiniętą w brązowy papier
przesyłkę. Następnie wsunął kartonik pod taśmę
klejącą, która trzymała jedną z zakładek opakowania
na boku pudełka. Róg pod sznurkiem odkleił się bez
trudu.
Renshaw dłuższą chwilę obserwował paczkę, po
czym pochylił się nad nią i lekko pociągnął nosem.
Tektura, papier, sznurek. Nic więcej. Obszedł stolik,
przykucnął i powtórzył operację na drugim końcu
przesyłki. Szare palce zmierzchu z wolna rozsiewały
w mieszkaniu mrok.
Brązowy papier pod sznurkiem rozchylił się z
jednej strony i Renshaw ujrzał pod spodem matowe,
zielone pudełko. Metalowe. Z zawiasami. Wyciągnął
scyzoryk i przeciął szpagat. Kilka ruchów końcem
noża i pokazała się cała skrzyneczka.
Pomalowana była w zielone i czarne plamy, a na
wierzchu widniały białe litery układające się w słowa:
WIETNAMSKI KUFEREK SZEREGOWCA. A
poniżej: 20 żołnierzy piechoty, 10 helikopterów, 2
żołnierzy z cekaemami, 2 żołnierzy z bazookami, 2
medyków, 4 jeepy. A dalej: flagi sygnalizacyjne. I
jeszcze niżej w rogu: Morris Toy Company, Miami,
Floryda.
Wyciągnął rękę, żeby dotknąć pudełka, ale
natychmiast ją cofnął. W środku kuferka coś się
poruszyło.
Renshaw wyprostował się, po czym nieśpiesznie
ruszył w stronę kuchni i przedpokoju. Pozapalał
wszystkie światła.
Wietnamski kuferek kołysał się, a pod nim szeleścił
brązowy papier. Nagle pudełko przechyliło się bardzo
mocno i z cichym stuknięciem spadło na dywan.
Wylądowało na boku. Wieczko na zawiasach uchyliło
się na jakieś pięć centymetrów.
W szczelinie pojawiła się malutka,
trzycentymetrowej wysokości sylwetka żołnierza
piechoty. Renshaw spoglądał na to nieruchomym
wzrokiem. Nie starał się nawet dociekać, czy to, co
widzi, dzieje się naprawdę, czy jest wyłącznie
halucynacją - zastanawiał się tylko, jakie to będzie
miało konsekwencje dla jego przeżycia.
Żołnierze nosili tycie, wojskowe peleryny, hełmy i
plecaki polowe. Na ramionach trzymali maleńkie
karabiny. Dwóch spojrzało przez pokój na Renshawa.
Ich oczy, maleńkie jak kulki w długo- pisie,
błyszczały.
Pięciu, dziesięciu, dwunastu; cała dwudziestka. Jeden
z nich gestykulował, wydawał rozkazy pozostałym.
Ustawili się w szeregu w szczelinie, jaka powstała
między korpusem pudełka a wieczkiem; i zaczęli
pchać to ostatnie. Szczelina powiększała się.
Renshaw chwycił z kanapy wielką poduszkę i
zaczął podchodzić w ich stronę. Wydający rozkazy
oficer odwrócił się do żołnierzy i dał znak ręką.
Szeregowcy zakręcili się w miejscu, pozdejmowali z
ramion karabiny. Rozległy się ciche, delikatne
dźwięki wystrzałów, a Renshaw poczuł się nagle tak,
jakby użądlił go rój pszczół.
Cisnął poduszką. Najpierw zmiotła żołnierzy,
rozrzucając ich po podłodze, a następnie trafiła w
samo pudełko, które otworzyło się na oścież. Niczym
rój komarów z cichym, wysokim bzyczeniem z
kuferka wyfrunęła chmara miniaturowych
helikopterów pomalowanych na ochronny, zielony
kolor.
Do uszu Renshawa dobiegł cichutki dźwięk phut!
phut!; z ot- wartych drzwi helikopterów wystawały
cieniutkie jak ostrza szpilek lufy rozbłyskujące
pomarańczowym ogniem. Igiełki bólu przeszyły mu
brzuch, prawą rękę i szyję. Wyciągnął rozwartą dłoń i
chwycił jedną z maszyn - palce poraził straszny ból;
trysnęła krew. Skrzydełka wirnika rozerwały na
palcach ciało do kości, zostawiając pionowe, krwawe
pręgi. Pozostałe helikoptery trzymały się w
bezpiecznej odległości, krążąc wokół niego jak gzy.
Trafiony helikopter uderzył z impetem w dywan i
znieruchomiał.
Nagły rozdzierający ból w stopie sprawił, że
Renshaw wrzasnął. Jeden z żołnierzy piechoty stał na
jego bucie i wbijał mu w kostkę bagnet. Z dołu na
Renshawa patrzyła wykrzywiona w grymasie twarz
ciężko oddychającego szeregowca.
Renshaw kopnął figurkę, która niczym pocisk
śmignęła przez cały pokój i rozmazała się na ścianie.
Nie było nawet krwi; tylko gęsta, purpurowa
zawiesina.
Rozległa się cicha, przypominająca kaszlnięcie
detonacja i udo przeszył mu potworny ból. Z kuferka
wynurzył się żołnierz uzbrojony w bazookę. Z wylotu
lufy unosił się leniwie czarny obłoczek dymu.
Renshaw spojrzał na nogę i ujrzał wypaloną w
spodniach czarną dziurę o średnicy ćwierćdolarówki.
Ciało pod spodem było zwęglone.
Ten mały skurwiel do mnie strzelił!
Odwrócił się i wbiegł do przedpokoju, a stamtąd do
sypialni. Obok policzka, mieląc powietrze łopatkami
wirnika, przeleciał mu helikopter. Cichutki terkot
CKM-u. Maszyna odleciała.
Pod poduszką trzymał pistolet, magnum, kaliber .44
- wystarczający, żeby we wszystkim, w co trafi kula,
zrobić dziurę wielkości dwóch pięści. Renshaw na
zimno uświadomił sobie, że czeka go strzelanie do
ruchomych celów niewiele większych niż podrzucane
żaróweczki od latarki.
Do pokoju wleciały dwa następne helikoptery.
Siedząc jeszcze na łóżku, Renshaw wypalił z pistoletu
i jeden śmigłowiec eksplodował. To już drugi.
Wycelował w trzecią maszynę... nacisnął spust...
Zrobił unik! Cholera jasna, zrobił unik!
Helikopter zatoczył nagle szaleńczą pętlę i z
ogromną szybkością okrążył mu głowę; wirniki
bojowej maszyny kręciły się z zawrotną prędkością.
Przez mgnienie oka widoczny był przykucnięty w
otwartych drzwiach helikoptera jeden z żołnierzy
obsługujących CKM. Strzelał krótkimi, morderczymi
seriami. Renshaw rzucił się na ziemię i potoczył.
Oczy! Skurwiel celuje mi w oczy!
Nie wstając z podłogi, oparł się plecami o ścianę.
Rewolwer trzymał przy piersi. Ponownie nadleciał
śmigłowiec. Zawisł na chwilę w powietrzu, po czym
najwyraźniej rozpoznawszy wspaniałą, morderczą
broń Renshawa, znurkował i szybko odleciał do
salonu.
Renshaw podniósł się. Kiedy stanął na zranionej
nodze, twarz wykrzywił mu grymas bólu. Rana
krwawiła. Bo i dlaczego miałaby nie krwawić? -
zadał sobie w duchu pytanie. Nie każdy ma szczęście
zostać trafionym z bazooki, a później móc jeszcze o
tym opowiadać.
A więc to mamusia była tą najbardziej pomysłową
dziewczynką? To ona za tym wszystkim stała.
Ściągnął z poduszki poszewkę, podarł ją na pasy,
owinął nimi ranę, po czym wziąwszy małe lusterko,
którego używał do golenia, zbliżył się do drzwi
prowadzących na korytarz. Uklęknął, położył lusterko
na dywanie pod odpowiednim kątem i zerknął w nie.
Rozłożyli się obozem obok kuferka; tak, Renshaw
nie miał co do tego wątpliwości. Miniaturowi
żołnierze biegali tu i tam, rozstawiali namioty.
Między nimi jeździły pięciocentymetrowej wysokości
jeepy. Żołnierzem, którego kopnął, zajmował się
medyk. Nad obozem, na wysokości stolika do kawy,
krążyło osiem ocalałych helikopterów.
W pewnym momencie żołnierze dostrzegli lusterko;
trzech z nich uklękło na kolanie i zaczęło strzelać. W
chwilę później szkło pękło w czterech miejscach.
W porządku, w porządku.
Renshaw wrócił do gabinetu i wziął ciężkie,
niewiele warte pudełko z mahoniu, które dostał od
Lindy na Gwiazdkę. Zważył je w ręku, skinął z
uznaniem głową, podszedł do drzwi i wychylił się.
Wziął mocny zamach i cisnął pudełkiem jak pitcher
szybką piłkę. Poszybowało wdzięcznym łukiem i
trafiło w cel, obalając lilipucie figurki niczym kręgle.
Jeep dwukrotnie przekoziołkował. Renshaw
błyskawicznie podszedł do drzwi salonu i widząc
rozciągniętego na ziemi żołnierza, wymierzył mu
straszliwego kopniaka.
Kilkunastu szybko podniosło się z podłogi.
Niektórzy uklęknęli i otworzyli ogień. Inni szukali
osłony. Pozostali schronili się w kuferku.
Renshaw ponownie poczuł w nogach i torsie
ukłucia pszczelich żądeł, ale żaden pocisk nie trafił
powyżej klatki piersiowej. Zapewne odległość była
już zbyt duża. Nieważne; i tak nie miał zamiaru się
wycofywać. Właśnie tak.
Kolejny jego strzał chybił - cele były tak cholernie
małe - ale następny pocisk trafił żołnierza.
Helikoptery przypuściły następną, dziką szarżę:
Tym razem maleńkie pociski trafiły go w twarz; nad i
pod oczyma. Strącił dłonią jedną maszynę, a po
sekundzie drugą. Z bólu świeczki stanęły mu przed
oczyma.
Ocalałe śmigłowce utworzyły dwie grupy i w
popłochu odleciały. Renshawowi krew zalała oczy.
Otarł ją przedramieniem. Zamierzał właśnie oddać
kolejny strzał, ale się powstrzymał. Żołnierze, którzy
schronili się w kuferku, wytaszczali z niego coś...
Coś, co wyglądało jak...
Powietrze przecięła z trzaskiem błyskawica ognia i
od ściany po lewej stronie Renshawa odprysnął kawał
drewna.
...wyrzutnia rakiet!
Strzelił, chybił, odwrócił się na pięcie i czmychnął
do łazienki w drugim końcu korytarza. Zatrzasnął za
sobą drzwi, przekręcił zasuwę. Z lustra popatrzył nań
oszołomionym, nawiedzonym wzrokiem rozpalony
walką Indianin. Po twarzy, z ranek nie większych niż
okruchy pieprzu, spływały mu strużki czerwieni. Z
policzka zwisał płatek skóry. Na karku paliło
głębokie przecięcie.
Przegrywam!
Przeciągnął drżącą dłonią po v0łosach. Drogę do
drzwi wyjściowych miał odciętą. Do telefonu i do
kuchni też. Dysponowali tą przeklętą wyrzutnią
rakiet. Bezpośredni celny strzał z całą pewnością
roztrzaskałby mu głowę.
Cholera jasna, tego nawet nie było w spisie na
pudełku!
Brał właśnie głęboki oddech, ale gwałtownie, ze
świstem wypuścił powietrze z płuc i głośno
chrząknął. Coś z okropnym trzaskiem rąbnęło w
drzwi łazienki i w drewnie pojawiła się dziura
wielkości pięści. Opalone brzegi dymiły. Przez
chwilę na po- strzępionych krawędziach drewna
tańczyły niewielkie płomyki... kolejny błysk...
kolejny pocisk. W drzwiach powstała jeszcze większa
dziura, a na dywanik posypały się płonące drzazgi.
Zdusił je nogą, ale przez wybity otwór z wściekłym
warkotem wleciały dwa helikoptery. Mikroskopijne
kule z CKM-u trafiły Renshawa w tors.
Z głośnym jękiem rozpaczy gołą ręką strącił jedną
maszynę, znów głęboko raniąc sobie palce. Prawem
ostatniej szansy chwycił ciężki ręcznik kąpielowy i
chlasnął nim w drugi samolocik. Ma- szyna wirując
spadła na podłogę, a Renshaw zgniótł ją nogą.
Oddychał ciężko i chrapliwie. Oko zalewał mu
strumień gorącej i piekącej krwi. Starł ją ręką.
Cholera, to chyba trochę nauczy ich rozumu.
Faktycznie, najwyraźniej nauczyło. Przez kwadrans
nic się nie działo. Renshaw siedział na skraju wanny i
gorączkowo myślał. Na pewno musi istnieć jakieś
wyjście z tego ślepego zaułka. Musi istnieć. Gdyby
tylko znalazł sposób, aby zajść ich od tyłu...
Odwrócił się i popatrzył na niewielkie okienko nad
wanną. Istniał sposób. Oczywiście, że istniał.
Jego wzrok padł z kolei na stojący na apteczce
pojemnik z benzyną do zapalniczek. Sięgnął po
niego, ale w tej samej chwili usłyszał szelest.
Błyskawicznie odwrócił się w stronę drzwi i uniósł
magnum..: ale to był tylko skrawek papieru wsunięty
pod dolną szczelinę w drzwiach. Szczelinę, która, jak
ponuro skonstatował, była za wąska nawet na to, żeby
któryś z nich zdołał się tamtędy przecisnąć.
Na papierze widniało tylko jedno, napisane
maleńkimi literkami słowo:
Kapitulacja
Renshaw uśmiechnął się posępnie i do kieszeni na
piersi wsunął pojemnik z benzyną do zapalniczek. Na
apteczce leżał ogryzek ołówka. Szybko napisał nim
na kartce inne słówko i wsunął ją pod drzwi.
DUPKI
W powietrzu pojawił się nagle grad pocisków
rakietowych, więc Renshaw się cofnął. Rakietki
łukiem przeleciały przez wybitą w drzwiach dziurę i
eksplodowały w jasnobłękitnych kafelkach powyżej
wieszaka na ręczniki; zamieniając elegancką,
wytworną glazurę w księżycowy krajobraz. Zasłonił
ręką twarz przed gradem rozpalonych szrapneli. W
koszuli na plecach pojawiły się palące żywym
ogniem dziurki.
Ruszył się, kiedy kanonada ustała. Stanął na
krawędzi wanny i otworzył okienko. Popatrzyły nań
zimno gwiazdy. Okno było wąskie, a za nim ciągnął
się również bardzo wąski gzyms. Ale nie było czasu
myśleć.
Wychylił się mocno. Zimny wiatr smagnął
pokaleczoną twarz i szyję niczym otwarta dłoń.
Opierając ciężar ciała na rękach, wysunął się tak
daleko, że aż zaczął tracić równowagę, i popatrzył w
dół. Czterdzieści pięter. Z tej wysokości ulica miała
szerokość torów dziecięcej kolejki. Jasne, migające
światła miasta lśniły szaleńczo jak porozrzucane
brylanty.
Ze złudną łatwością wytrenowanego gimnastyka
Renshaw uklęknął na parapecie. Gdyby w tej chwili
przez dziurę w drzwiach wleciał do łazienki któryś z
przypominających osy helikopterów, jeden strzał w
jego wypięty tyłek wystarczyłby, żeby Renshaw
rozpoczął długi, pełen wrzasku lot ku ziemi.
Ale żadna maszyna się nie pojawiła. Przekręcił się i
wysunął nogę. Chwycił za biegnący nad głową
okapik. Po chwili stał już na występie po zewnętrznej
ścianie wieżowca.
Nie myśląc o przyprawiającej o zawrót głowy
przepaści pod stopami, nie myśląc, co by się stało,
gdyby jego śladem poleciał któryś helikopter,
Renshaw ruszył do miejsca, gdzie zbiegały się ściany
budynku.
Pięć metrów... trzy... jeden. Przystanął. Przyciskał
klatkę piersiową do muru, rozpostarł ręce na jego
szorstkiej powierzchni. W kieszeni koszuli czuł
pojemnik z benzyną, a za paskiem spodni
uspokajający ciężar zatkniętego tam magnum.
Teraz tylko przekroczyć ten cholerny załom.
Ostrożnie przesunął stopę za róg i oparł na niej
ciężar ciała. Zbiegające się pod kątem prostym ściany
- Panie Renshaw?
Głos recepcjonisty zza biurka dotarł do niego w
chwili, kiedy był już w połowie drogi do windy.
Zniecierpliwiony Renshaw odwrócił się w jego stronę
i przełożył torbę podróżną z jednej ręki do drugiej.
Koperta wypchana dwudziesto- i
pięćdziesięciodolarowymi banknotami, którą miał w
kieszeni płaszcza, głośno zaszeleściła. Praca poszła
mu bardzo dobrze, a wynagrodzenie było znakomite –
nawet po odjęciu piętnastu procent dla organizacji. W
tej chwili marzył tylko o gorącym prysznicu,
szklaneczce ginu z tonikiem i wygodnym łóżku.
- O co chodzi?
- Przesyłka, sir. Może pan pokwitować?
Renshaw podpisał druk i obrzucił bacznym
spojrzeniem prostokątną paczkę. Na przyklejonej
etykietce widniały jego nazwisko i adres wypisane
ostrym, pochyłym, ręcznym pismem, które wydało
mu się znajome. Sięgnął po paczkę leżącą na
wykonanym z imitacji marmuru blacie biurka i
potrząsnął nią. W środku coś cicho zagrzechotało.
-
na górę?
- Nie trzeba, wezmę ze sobą.
Pakunek miał jakieś siedemdziesiąt centymetrów
długości i od biedy można go było wziąć pod pachę.
W windzie położył paczkę na wysłanej pluszową
wykładziną podłodze i do specjalnego nad rzędem
normalnych guzików wsunął klucz; jechał do swego
apartamentu mieszczącego się na dachu wieżowca.
Winda ruszyła łagodnie i cicho. Zamknął oczy; na
czarnym ekranie pamięci ponownie pojawiły się
obrazy z wykonanej roboty.
Jak zawsze, wszystko zaczęło się od telefonu Cala
Batesa.
„Johnny, czy jesteś dyspozycyjny?”
Dyspozycyjny był dwa razy do roku, a jego
minimalna stawka wynosiła dziesięć tysięcy dolarów.
Cieszył się opinią dobrego i solidnego fachowca, ale
tak naprawdę klienci płacili mu za jego naturę
drapieżcy. John Renshaw był ludzkim sępem,
ukształtowanym przez genetykę i środowisko do tego,
żeby dwie rzeczy robić bezbłędnie: zabijać i
przetrwać.
Po telefonie Batesa w skrzynce na listy pojawiła się
płowo żółta koperta. Nazwisko, adres, fotografia.
Musiał to dokładnie wryć sobie w pamięć, a następnie
spalić kopertę razem z zawartością, popiół zaś
wyrzucić do kosza na śmieci.
Tym razem twarz na zdjęciu należała do
biznesmena z Miami, Hansa Morrisa, założyciela i
właściciela fabryki zabawek Morris Toy Company.
Ktoś chciał usunąć go ze swej drogi i przyszedł z tym
do organizacji. Organizacja za pośrednictwem
Calvina Batesa zwróciła się do Johna Renshawa.
Trach! Żałobnicy, proszę nie zapominać o kwiatach.
Drzwi windy rozsunęły się. Podniósł przesyłkę i
wyszedł na korytarz. Otworzył mieszkanie i stanął w
progu. O tej porze dnia, o trzeciej po południu,
przestronny salon skąpany był w blasku
kwietniowego słońca. Renshaw tkwił chwilę
nieruchomo, radując oczy tym widokiem, a następnie
postawił paczkę na końcu znajdującego przy
drzwiach stołu i poluzował krawat. Później położył na
przesyłce kopertę i ruszył w stronę tarasu.
Rozsunął szklane drzwi i wyszedł na powietrze.
Panowało prze- nikliwe zimno, więc wiatr
przewiewał jego cienki płaszcz. Niemniej Renshaw
spoglądał przez chwilę na miasto wzrokiem generała
lustrującego podbitą krainę. Po ulicach, niczym
maleńkie żuczki, sunęły samochody. Daleko, prawie
ginąc w złocistej, popołudniowej mgiełce, lśnił Bay
Bridge niczym miraż zrodzony w umyśle szaleńca. Po
stronie wschodniej, niemal całkiem zasłonięte
drapaczami chmur w śródmieściu, tłoczyły się
odrażające i brudne kamienice czynszowe z lasem
metalowych anten telewizyjnych na dachach. Tak,
Stephen King 002 Opowiadania XXX Pole walki. Strona 1 z 2
1
Panie Renshaw, czy mam ją przysłać
26498971.001.png
naciskały na brzuch i klatkę piersiową jak ostrza
brzytwy. Przed nosem miał rozsmarowane na murze
ptasie guano. Jezu Chryste, jak mogą latać na tej
wysokości! - pomyślał idiotycznie.
Poślizgnęła mu się lewa stopa.
Przez dziwaczny, trwający nieskończone wieki
ułamek sekundy, chwiał się na krawędzi, wymachując
rozpaczliwie prawą ręką, żeby złapać równowagę. Po
chwili ściskał już obiema rękami schodzące się ściany
niczym najczulszy kochanek i ciężko dyszał.
Niebawem przesunął za załom drugą stopę.
Dziesięć metrów przed sobą miał balkon
prowadzący do jego własnego salonu.
Wstrzymując oddech, ruszył ostrożnie w tamtą
stronę. Dwukrotnie nadchodziły silne podmuchy
wiatru, które ż łatwością mogły strącić go z gzymsu,
więc musiał przystawać.
W końcu zacisnął dłonie na kutej w żelazie, pełnej
ornamentów balustradzie tarasu.
Bezszelestnie wspiął się na nią i zeskoczył na
podłogę balkonu. Rozsuwane szklane drzwi od strony
pokoju do połowy tylko były zasłonięte grubymi
kotarami i dzięki temu mógł ostrożnie zajrzeć do
środka.
Nad bezpieczeństwem kuferka czuwało czterech
żołnierzy, którym asystował helikopter. Reszta
oddziału skupiła się zapewne przy wyrzutni rakiet
pod drzwiami łazienki.
W porządeczku. Teraz wejść jak włamywacz.
Wykończyć tych przy kuferku i w te pędy do drzwi
wyjściowych. Szybko do taksówki i na lotnisko. Do
Miami, gdzie należy odnaleźć najbardziej pomysłową
dziewczynkę Morrisa. Pomyślał sobie, że może spalić
jej twarz miotaczem ognia. Byłaby to przepyszna
zemsta.
Ściągnął koszulę i z rękawa oderwał długi pas
materiału. Resztę niepotrzebnej już koszuli rzucił na
dół; opadała w luźnych splotach. Zdjął plastikową
zatyczkę z pojemnika z benzyną i wepchnął do środka
materiał, zostawiając tylko piętnastocentymetrową
na- sączoną końcówkę.
Wyjął z kieszeni zapalniczkę, wziął głęboki wdech i
pokręcił kciukiem kółko. Przytknął płomyk do
gałganka. Kiedy szmatka zajęła się ogniem, z
rozmachem otworzył rozsuwane drzwi i wskoczył do
pokoju.
Pilot helikoptera zareagował natychmiast, pikując
na niego jak kamikaze. Ale Renshaw gnał już po
dywanie, rozsiewając wokół krople płynnego ognia.
Nawet nie czuł przeszywającego bólu w ramieniu,
kiedy ostrza obracającego się wirnika rozdarły mu
skórę.
Malutkie figurki wskoczyły do kuferka.
Później wydarzenia potoczyły się błyskawicznie.
Renshaw cisnął pojemnikiem z benzyną.
Opakowanie eksplodowało kulą ognia w kształcie
grzyba. W następnym ułamku sekundy był już
odwrócony plecami i sadził do drzwi wyjściowych.
Nigdy się nie dowiedział, co go trafiło.
Huknęło tak, jakby z ogromnej wysokości spadła
stalowa szafa pancerna. Ów grzmot rozniósł się po
całym wieżowcu; stalowa konstrukcja budynku
zadrżała i wpadła w rezonans niczym kamerton.
Drzwi apartamentu Renshawa, wyrwane z futryny i
zawiasów, wyrżnęły z impetem w przeciwległą
ścianę.
Idąca pod rękę ulicą para popatrzyła akurat w tej
chwili do góry i ujrzała olbrzymi biały snop ognia,
jakby sto dział pancernika oddało jednocześnie salwę.
- Komuś musiało nieźle wysadzić korki
- stwierdził chłopak. - Myślę...
-
A to co takiego? - zapytała
dziewczyna.
Furkocząc i falując w powietrzu, coś powoli
opadało prosto na nich. Chłopak wyciągnął rękę.
- Jezu, koszula jakiegoś faceta.
Podziurawiona i zakrwawiona.
- Wcale mi się to nie podoba - odparła
nerwowo dziewczyna. - Ralph, wezwij taksówkę,
dobrze? Jeśli naprawdę coś się tutaj wydarzyło,
zacznie nas maglować policja, a ja nie mam ochoty,
żeby widziano nas razem.
Chłopak rozejrzał się, dostrzegł taksówkę,
gwizdnął. Zapaliły się światła hamulcowe i para
pobiegła przez jezdnię w stronę czekalącego auta.
Za nimi, niewidoczny w mroku, opadł łagodnie
obok resztek koszuli Johna Renshawa niewielki
skrawek papieru. Ostrym, pochyłym ręcznym pismem
ktoś napisał:
Hej, dzieciaki! To specjalny
Wietnamski kuferek!
(Działa przez czas ograniczony)
! wyrzutnia rakietowa
20 pocisków ziemia-powietrze klasy
Twister
1 bomba nuklearna w zmniejszonej
skali
KONIEC
Przepisywał i skanował: Mando
www.StephenKing.one.pl
Stephen King 002 Opowiadania XXX Pole walki. Strona 2 z 2
2
Zgłoś jeśli naruszono regulamin