Ross JoAnn - Oraz że cię nie opuszczę... przez chwilę.pdf

(558 KB) Pobierz
6960611 UNPDF
JOANN ROSS
Oraz że cię
nie opuszczę,
przez chwilę
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mitcha Cudahy'ego znała cała Ameryka. Był prawdziwym boha­
terem. On sam twierdził, że po prostu zrobił, co do niego należało.
Wszyscy jednak wiedzieli, że ten dwudziestosiedmioletni
strażak z Phoenix dostał medal od burmistrza, pochwałę na pi­
śmie od własnego komendanta oraz - co najważniejsze - list od
prezydenta na oficjalnym papierze listowym Białego Domu.
List wisiał teraz na posterunku, tuż obok obrazka wykonanego
kolorowymi kredkami przez dzieci z pierwszej klasy pobliskiej
szkoły podstawowej, które w ten sposób dziękowały za wycie­
czkę i pogadankę o odpowiedzialnej pracy straży pożarnej.
Mitch stał się sławny dlatego, że wskoczył do płonącego
budynku i uratował od pewnej śmierci dwumiesięczne
bliźniaczki. W ciągu zaledwie paru tygodni, które minęły od
tamtego dnia, udzielił mnóstwa wywiadów i wziął udział w kil­
ku popularnych programach telewizyjnych. Jego mama pękała
z dumy, a cała okolica zazdrościła jej takiego syna.
Dlaczego więc prawdziwy bohater siedział teraz wysoko na
drzewie, ryzykując upadek? I to w dodatku z otwartą puszką
tuńczyka w ręku?
- Jeśli nie wejdzie pan wyżej - odezwał się z dołu niecierpliwy
dziewczęcy głosik - to nigdy nie dosięgnie pan Buffy'ego.
- Robię, co mogę, maleńka - odpowiedział Mitch przez za­
ciśnięte zęby.
Próbował właśnie podciągnąć się do góry, gdy gałąź, na której
6
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
stał, zatrzeszczała ostrzegawczo. W ostatniej chwili uchwycił
się konara nad głową. Stojący na dole tłum odetchnął z ulgą.
- I co pan zrobił? - zajęczała z wyrzutem siedmioletnia osób­
ka, stojąca pod drzewem. - Upuścił pan puszkę z tuńczykiem!
Mitch, który wisiał właśnie kilka pięter nad ziemią, miał ochotę
poradzić przemądrzałej smarkuli, żeby sama ściągnęła z drzewa
swojego cholernego kota! Na szczęście w porę przypomniał sobie,
że amerykańskim bohaterom nie wolno krzyczeć na dzieci.
Ulżył sobie, klnąc soczyście pod nosem - na żądnego przy­
gód Buffy'ego, na biurokratów z towarzystwa opieki nad zwie­
rzętami, którzy zastrzegli sobie w różnych regulaminach, że nie
do nich należy zdejmowanie kotów z wysokich drzew, a nawet
na Meredith Roberts, seksowną ślicznotkę z wiadomości lokal­
nych, która zjawiła się razem z telewizyjną ekipą, po to tylko,
żeby sfilmować jego żenujące zabiegi.
Też mi bohater! myślał. Idiota, nie bohater!
Czuł, że za chwilę mięśnie rąk odmówią mu posłuszeństwa.
Ostatkiem sił wykonał zamach, wciągnął się na gałąź i usiadł
na niej okrakiem. Kiedy podniósł głowę, zobaczył tuż przed
nosem parę przeźroczystych, błękitnych oczu należących do
syjamskiego kociaka, zesztywniałego teraz ze strachu.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że naraziłeś mnóstwo ludzi
na wielkie kłopoty - odezwał się Mitch do przerażonego Buf­
fy'ego, który nastroszył ogon i machał nim w prawo i w lewo.
- Ale teraz jesteś bezpieczny. Za chwilę postawisz wszystkie
cztery łapy na pewnym gruncie. - Mitch wyciągnął rękę.
Kot cofnął się, wygiął grzbiet i wydobył z siebie syk do złudze­
nia przypominający dźwięk wydawany przez zepsuty kaloryfer.
- Daj spokój! Tam na dole czeka twoja pani z pyszną puszką
tuńczyka.
Mitch czuł, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. Przesu­
wał się powoli w kierunku zwierzaka, zmuszając się, by mówić
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
7
do niego tym samym spokojnym tonem, którym niejeden raz
przekonywał spanikowanych ludzi do skoku na płachtę ratow­
niczą, znajdującą się kilka pięter niżej.
- To nie jest puszka zwykłego kociego jedzenia, ale najpra­
wdziwszy tuńczyk. Dobrze się zastanów, Buffy.
Wszystko na nic. Im bliżej był Mitch, tym głośniej syczał
Buffy. Dźwięk ten działał na skołatane nerwy naszego bohatera
jak zgrzyt paznokcia po szkolnej tablicy. Musiał skończyć z tym
jak najprędzej.
- Tu cię mam!
Mitch, z fałszywym uśmiechem na ustach, sięgnął po zwie­
rzaka. Kot rzucił się w tył, stracił równowagę i niespodziewanie
wylądował na plecach swojego wybawcy, wbijając mu w skórę
ostre pazury.
- A niech cię! - ryknął Mitch z bólu i wściekłości.
Przestraszony wrzaskiem Buffy wczepił się w niego jeszcze
silniej. Mitch tylko ze względu na kamery telewizyjne powstrzy­
mał się przed rzuceniem kota gdzieś przed siebie, by z lotu ptaka
poznał najbliższą okolicę.
- Twoje szczęście, że jest tu pełno ludzi, głupia futrzana
torbo - sapnął i zagryzając zęby z bólu, zaczął powoli schodzić
w dół. Byli już blisko ziemi, gdy kot zdecydował, że nie odpo­
wiada mu w miarę bezpieczne miejsce na ludzkich plecach,
i uznał, że przyszedł czas na krótki lot. Wybił się w górę, wy­
rywając przy okazji płat skóry z grzbietu bohaterskiego straża­
ka. Jego dzielnemu wyczynowi towarzyszyło takie przekleń­
stwo Mitcha, że film nakręcony przez Meredith Roberts nie
nadawał się do emisji w porze, kiedy przed telewizorami zasia­
dają dzieci. Natomiast wszystkie wiadomości wieczorne poka­
zały twarde lądowanie Mitcha wraz z towarzyszącymi mu efe­
ktami dźwiękowym. Jego biedna matka była wstrząśnięta.
8
ORAZ ŻE CIĘ NIE OPUSZCZĘ... PRZEZ CHWILĘ
W tym samym czasie, na drugim końcu miasta, Sasza Mi-
chajłowa, świeżo upieczona emigrantka z Rosji, siedziała w biu­
rze urzędu imigracyjnego i trzęsła się ze strachu. Z całych sił
starała się tego nie okazywać, szczególnie wobec mężczyzny,
który siedział naprzeciwko niej. Człowiek ten, Donald W. Potter,
był od ponad miesiąca zmorą jej życia. Sasza wymyśliła, że
litera W przed nazwiskiem musi oznaczać „wredny".
Słowo „deportacja" dźwięczało jej w głowie jak wyrok śmierci.
- Nie mówi pan poważnie - zaczęła, próbując opanować
drżenie warg.
- Urzędnicy państwowi nie żartują, panno Michajłowa -
usłyszała surowy, niesympatyczny głos.
Spojrzała na mężczyznę siedzącego za biurkiem, na którym
panował pedantyczny porządek. „Zezowaty szczur" - tak właśnie
jej pracodawczyni i zarazem przyjaciółka określiła Pottera, kiedy
ten pojawił się po raz pierwszy w restauracji. Nie można było lepiej
go opisać. W całym swoim dwudziestoczteroletnim życiu Sasza
nie spotkała równie wstrętnego człowieka. Było to nie byle co, jeśli
wziąć pod uwagę bandę bezdusznych biurokratów, z którymi mu­
siała rozmawiać we własnym kraju przed wyjazdem do Stanów!
- Szkoda, że poczucie humoru jest cechą nie znaną urzęd­
nikom państwowym. - Sasza uniosła głowę, żeby pokazać, że
się nie boi. - Zaręczam, że w moim przypadku pański rząd się
pomylił. Nie możecie mnie deportować.
Dla własnego dobra zdecydowała się nie mówić, że to Potter
się pomylił.
Zezowaty Szczur, udając zdziwienie, uniósł bezbarwne brwi,
potem ostentacyjnie poślinił wskazujący palec i zaczął przeglą­
dać jej papiery.
- Kiedy po raz pierwszy starała się pani o turystyczną wizę
do Stanów Zjednoczonych, w rubryce „zawód" wpisała pani:
pielęgniarka...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin