Graham Masterton - Ciało I Krew.txt

(862 KB) Pobierz
Graham Masterton
Ciało i krew


ROZDZIAŁ I

     -  To tutaj, dzieci - powiedział Terence po niespełna godzinie jazdy. Skręcił swoim poobijanym czarnym mercurym kombi z szosy, wjechał przednimi kołami na nasyp i zgasił silnik.
     Emily spojrzała przez bocznš szybę na falujšce przed burzš pszeniczne pole, fruwajšce w powietrzu plewy i niebo, teraz ciemniejsze nawet od oczu taty.
     -  Dlaczego tutaj przyjechalimy? - zapytała. - Nie zdšżymy na Deep Space Nine.
     Miała na sobie o jeden numer za małš żółtš sukienkę w kwiatki; oprawki jej okularów pozlepiane były plastrem Band Aid, a miedziane włosy zaplecione w warkoczyki i zwišzane kokardami.
     Obok niej poruszyła się i otworzyła oczy Lisa. Miała dziewięć lat, blond włosy, chude nadgarstki, chude nogi, skarpetki do kostek i skomplikowany aparat na zębach, z powodu którego stale sepleniła. George spał z otwartymi ustami, linišc się na podłokietnik. George miał tylko trzy lata i odstajšce uszy.
     -  Nadszedł czas, dzieci - oznajmił z dziwnym umieszkiem Terence. - Czas, aby zrobić to, co do nas należy. - Wysiadł z samochodu i otworzywszy tylne drzwi, obszedł go dookoła, walšc dłoniš w dach i w maskę. Zniecierpliwiony i niespokojny, nie mógł ustać w miejscu. - Szybciej, dzieci, popieszcie się, już czas.
     Wysiedli z samochodu. Tato zatrzasnšł drzwi i przez chwilę stali na poboczu. Wiatr szumiał i wistał, po asfalcie przelatywały suche grudy ziemi. Nie wiedzieli, co majš robić. Nic wiedzieli, dlaczego się tutaj znaleli. Ale tato powtarzał im bez przerwy, kiedy jechali, ze muszš zostać ocaleni.
     -  Kocham was, kocham was wszystkich. Wiecie, jak bardzo was kocham? Dlatego włanie musicie zostać ocaleni.
     Tato otworzył bagażnik i wyjšł z niego swój stary worek. Dzieci go nie lubiły. To był ten sam stary worek, w którym utopił tego szczeniaka labradora, który urodził się zdeformowany. Ten sam stary worek, w którym regularnie przynosił do domu pokrwawione ciała zastrzelonych przez siebie królików. Ten sam stary worek, który powalany był wszelkiego rodzaju strasznymi plamami i okropnie mierdział.
     -  Chodcie, dzieci, chodcie tu na górę - ponaglał ich Terence. Wcišż oszołomieni wdrapali się w lad za nim po osypujšcym się
     ziemnym nasypie. Jaki pyłek wpadł do oka George'owi, który zatrzymał się, zamrugał i zaczšł energicznie pocierać powiekę. Tato zawrócił, odłożył swój worek i zajrzał synkowi do oka.
     -  Czujesz, gdzie on jest? Spójrz w górę... a teraz w bok. Nie, nic nie widzę, George. Chyba wypadł.
     Zaczęli torować sobie razem drogę przez szumišcy ocean dojrzewajšcej pszenicy. Emily trzymajšc za rękę George'a, Lisa trochę z tyłu. I tato, który przez cały czas mówił do siebie i gestykulował, wyprzedzajšc ich o parę kroków: nigdy zbyt blisko i nigdy zbyt daleko.
     -    Jak mylicie, dzieciaki! - zawołał. - Czy to nie jest jeden z tych dni?
     Emily spojrzała w górę. Niebo było ciemnobršzowe - naprawdę ciemnobršzowe! - a chmury gnały po nim jak spuszczone z uwięzi ogary. Gnały tak szybko, iż mogło się wydawać, że wiruje wokół nich cały wiat; mogło się wydawać, że cały stan Iowa kręci się na olbrzymim trzeszczšcym i dudnišcym talerzu gramofonu.
     -  Alouette, urocza Alouette - zapiewał Terence, a potem zagwizdał, podskoczył w górę, obrócił się do nich twarzš i zakręcił kilka razy nad głowš starym workiem. - Pamiętacie tę piosenkę? Pamiętasz tę piosenkę, Emily? Kiedy była małym dzieckiem, wprost jš uwielbiała. piewałem ci jš przez cały dzień i przez całš noc, przez cały dzień i przez całš noc, i niech mnie kule bijš, jeli kłamię.
     Dzieci przebiegły kilka kroków i zatrzymały się. W twarze zaczęły kłuć je krople deszczu.
     -  Ocal nas - krzyknšł Terence, brodzšc po kolana w pszenicznych kłosach. - Ocal nas, prosimy, ocal nas, Boże!
     -   Ocal nas! - zapiał swoim cienkim piskliwym głosikiem George. Wszędzie wokół nich wirował kurz i plewy.
     - Ocal nas - zaintonował Terence- Ocal nas, ocal nas. Ocal nas!
     - Ocal nas! - krzyczały dzieci. - Ocal nas!
     - Ale od czego nas ocal? - zapytał Terence, odwracajšc się, żeby wbić szeroko otwarte oczy w całš trójkę, lecz jednoczenie ani na chwilę nie przestajšc posuwać się wielkimi krokami do tyłu. Ocal nas od czego, dzieci? Ocal nas od czego?
     -  Ocal nas od Pana Wooga-boogah! - krzyknšł George.
     -  O, nie - odparł, potrzšsajšc głowš, Terence. - Nie od Pana Wooga-boogah.
     -  Ocal nas od złej krwi? - próbowała zgadnšć Lisa. Terence dał trzy kolejne kroki do tyłu, nie spuszczajšc z oczu
     Emily. A potem podniósł w górę stary worek i wydał z siebie przenikliwy okrzyk podobny do kwiczenia wini.
     -  Naturalnie - zawołał. - Ocal nas od złej krwi! Ocal nas od tej złej, złej krwi! Ocal nas od zła, od ciała i od diabła!
     -  Ocal nas od zła, od ciała i od diabła! - zapiszczał George. Ocal nas od zła, od ciała i od diabła!
     Po przejciu niecałego kilometra natrafili na głębokš bruzdę, przypominajšcš stare koryto strumienia albo zaorany pas ziemi, majšcy chronić las przed pożarem. Bruzda zaronięta była dziewannami, których szerokie licie drżały bezustannie na wietrze; drżały i trzęsły się niczym nerwowe dłonie.
     Terence stanšł w miejscu i mrużšc oczy przed pyłem i wiatrem zatrzymał gestem dzieci. Najpierw popatrzył w głšb bruzdy, a potem wygišł plecy w łuk i spojrzał prosto w pędzšce niebo. Chmury sunęły po nim tak szybko, że na krótkš chwilę stracił równowagę i o mało się nie wywrócił. Tak! Zbliżał się huragan, zbliżało się tornado, zbliżała się tršba powietrzna, czuł to wszystkimi porami skóry. Z pewnociš nie była to odpowiednia pora, żeby uganiać się i tańczyć po polu.
     -  O, Boże w niebiosach, ocal nas od tej złej, złej krwi! - krzyknšł w niebo.
     -  Ocal nas! - powtórzyły posłusznie dzieci.
     -  Ocal nas, Panie! - zawołał.
     -  Ocal nas - powtórzyły dzieci.
     Odbiegł od nich lalka kroków, wymachujšc workiem. Dzieci stały stłoczone razem na skraju bruzdy, trzymajšc się wszystkie za ręce i czekajšc, aż wróci. Terence był bardzo wysoki, chudy i niezgrabny Miał wyranie podniesione do góry jedno ramię i wystajšcš z jednej strony klatkę piersiowš, tak jakby matka upuciła go, kiedy był małym dzieckiem. Jego głowa była również wielka i kanciasta, jak obuch siekiery. Rudawe włosy miał przycięte bardzo krótko, tak że tył głowy wydawał się pokryty wzorem w gałšzkę. Chociaż ubrany był w spranš marynarkę z denimu i workowate sprane dżinsy, jak przystało na robotnika, jego skóra miała niezdrowy biały odcień a pod oczyma widniały fioletowe kręgi, tak jakby był urzędnikiem rachmistrzem albo lalkarzem. Kim, kto spędza całe dnie za zamkniętymi drzwiami, dużo pali i rzadko rozmawia z ludmi.
     Wrócił do nich, brodzšc przez sięgajšcš do kolan pszenicę, pocišgnšł nosem, zakaszlał i wytarł nos wierzchem dłoni.
     - Musimy się pomodlić - powiedział. Tembr jego głosu był teraz o wiele niższy, o wiele poważniejszy. - To włanie musimy teraz zrobić. Musimy się pomodlić. Lisa podniosła lewš dłoń, żeby osłonić twarz od deszczu.
     - Strasznie pada, tato. Zimno mi. Chcę wracać do domu.
     - Ja też chcę do domu - dodał George.
     Emily trzęsła się z zimna, ale nie odezwała się ani słowem. Emily obserwowała uważnie swego ojca powiększonymi przez soczewki okularów oczyma. Od maleńkoci słyszała, jak opowiadał o złej krwi, a także o Biblii i o Rzeczach, Których Kobiety Nigdy Nie Powinny Robić. Mówił także o czym jeszcze, czego właciwie do końca nie rozumiała, ale co zawsze jš przerażało, chociaż nie bardzo wiedziała dlaczego. Mówił o Zielonym Wędrowcu.
     Pamiętała, jak krzyczał do mamy: "Usłyszysz kiedy jego pukanie, Iris, z pewnociš usłyszysz! Ale nigdy, ale to przenigdy nie otwieraj drzwi Zielonemu Wędrowcowi. Nawet w najmielszych marzeniach nie roj, że otwierasz przed nim drzwi!"
     Kiedy była bardzo mała, spytała go niewinnym tonem, kim właciwie jest ten Zielony Wędrowiec. Krew odpłynęła mu wtedy z przerażajšcš szybkociš z twarzy i zaczšł się trzšć, jakby dostał ataku padaczki. Nie pytała go już potem o Zielonego Wędrowca. Nie miała miałoci. Ale nadal nawiedzały jš we nie nie kończšce się koszmary o stukajšcych niespodziewanie w rodku nocy do drzwi intruzach, o czym zielonym i niewysłowionym, co chciało się wedrzeć do domu. O gnijšcym od rodka człowieku, który nadal chodził, z dłońmi, których wierzch poronięty był mchem zamiast włosami, i ze skrytš za plštaninš chwastów twarzš. O Zielonym Wędrowcu.
     Czasami, we wczesnych godzinach poranka, kiedy mama spała i mruczała przez sen, Emily widziała swego ojca stojšcego bez ruchu na podwórku - widziała go stojšcego nago, bladego jak woal i wpatrujšcego się w parkan, wpatrujšcego się w alejkę za domem albo być może nie wpatrujšcego się w nic konkretnego.
     Słyszała, jak pani van Dyke z apteki Medicap mówiła, że jej tato jest w dwóch procentach człowiekiem, a w dziewięćdziesięciu omiu procentach valium.
     Terence w ogóle nie dokuczał dzieciom nigdy ich nie uderzył i naprawdę bardzo rzadko strofował. Całował je, układał do snu i opowiadał bajki. Wiedziały, że je kocha, i przez większoć czasu był bardzo zabawny. Ale nie sposób było wyzbyć się uczucia, że co jest z nim nie w porzšdku. Za często zabawa stawała się zbyt rozpaczliwa, żarty zbyt uporczywe, a łachotki zbyt gwałtowne. I z jakiego nieodgadnionego powodu Emily wiedziała, że przyczynš całego zła jest osa: ona i jej rodzeństwo.
     Czasami, kiedy Terence wracał wieczorem z pracy, nie można było po prostu do niego podejć. Chodził po pokoju z twarzš skrytš w dłoniach i złorzeczył Bogu. Złorzeczył również samemu sobie.
     - Dlaczego to zrobiłem? - powtarzał bez końca. -- Dlaczego to żłobiłem? Dlaczego to zrobiłem, chociaż wiedziałem?
     Majšc osiem lat Emily domyliła się, co miał na myli, py...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin