Steel_Danielle_-_Raz_w_Zyciu.doc

(1418 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

Raz w życiu

 

 

W wigilijną noc Daphne Fields ciesząca się ogromną popularnością pisarka w ciężkim stanie po wypadku trafiła do szpitala. Okazuje się, że jedyną bliską osobą, którą może o tym powiadomić, jest jej sekretarka a za razem przyjaciółka. Czyżby piękna i sławna Daphne była w gruncie rzeczy osobą całkowicie samotną! Jaką tajemnicę skrywa jej prywatne życie? Kim są Andy i Matthew, których imiona wypowiada w gorączce! i czy jej wypadek istotnie był wypadkiem!

 

 

Johnowi,

z niezmiennym oddaniem Olive

RAZ W ŻYCIU

To zdarza się raz,

zawsze raz,

nie ma drugiego

wśród chwil, pierzchających jak myszy,

życie tak szybko ulatuje w przeszłość,

i zdarza się tylko najśmielszym, najsilniejszym, wiernym sobie.

Gdy przyjdzie twoja chwila, nie pozwól jej przejść mimo, bo miłość przemyka

jak przelotny błysk,

chwila umrze, zostanie ci pustka

i głuche dzwonienie w głowie,

serce będzie wiedzieć, kiedy,

więc gdy usłyszysz niemy szept losu, o, nie tchórz wtedy, drogi przyjacielu,

ponieważ w końcowym rachunku miłość warta jest każdej ceny, majątku, ofiary. Oto straciłeś wszystko, i wygrałeś, bo ona tryumfuje,

bo gdy zjawia się prawdziwa miłość, nie liczy się nic prócz niej.

d. s.

 

 

1

Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia pada śnieg, cały Nowy Jork rozmywa się w mglistych nierealnych półtonach. Odnosi się wrażenie, jakby każda z jaskrawych barw miasta z osobna mieszała się ze śniegiem. Gdy spogląda się przez okno na Central Park, widać tylko jednolitą ścianę białych płatków, otulających świat grubą pierzyną. Wszystko wydaje się takie spokojne, takie ciche, mimo iż w dole, na ulicach, rozbrzmiewają odgłosy Nowego Jorku. Panuje tam nastrój podekscytowania, słychać klaksony, nawoływania ludzi, tupot kroków i gwar ulicznego ruchu. Tylko że te dźwięki są w jakiś osobliwy sposób oddalone i wytłumione. A przecież to szczytowy moment powszechnej euforii, towarzyszącej Wigilii Bożego Narodzenia, i atmosfera przesiąknięta jest tym szczególnym, cudownym napięciem, które za chwilę wybuchnie kaskadą zachwytów, prezentów... Obładowani stosami pakunków przechodnie śpieszą do domów, w przejmującym zimnie śpiewają kolędy, swój ostatni wieczór celebruje armia lekko wstawionych, czerwonolicych świętych Mikołajów. Kobiety, mocno ściskające rączki swoich pociech, w jednej chwili krzyczą na nie, żeby uważały, bo się przewrócą, by zaraz w następnej zanieść się wesołym śmiechem. Wszyscy wołają unisono „wesołych Świąt", wszystkim w tę jedyną noc w roku udziela się niepowtarzalny, pogodny nastrój. Portierzy radośnie machają na pożegnanie, uszczęśliwieni świątecznymi napiwkami. Jutro czy za tydzień całe to uniesienie będzie zapomniane, prezenty rozpakowane, wino wypite, pieniądze wydane, ale dziś, w wigilijny wieczór, nic się jeszcze nie skończyło, przeciwnie, wszystko dopiero się zaczyna. Dla dzieci to kulminacja wielomiesięcznych wyczekiwań, dla dorosłych — kres tygodni pełnych gorączkowej krzątaniny, przyjęć, zakupów, spotkań, poszukiwanie upominków... Czas nadziei, jasnych jak świeży śnieg, nostalgicznych uśmiechów wywołanych wspomnieniami odległego dzieciństwa i dawno zapomnianych uczuć. Czas wspomnień, marzeń i miłości.

Śnieg wciąż sypał jednostajnie, gdy uliczny ruch powoli zaczynał zamierać. Panowało przenikliwe zimno i tylko nieliczni najwytrwalsi wędrowali jeszcze po skrzypiącym pod butami śniegu. To, co stopniało w ciągu dnia, pod wieczór znowu zmieniło się w lód, złowrogo prześwitujący spod kilkunastu centymetrów świeżego puchu. Każdy krok groził upadkiem. Około jedenastej, z wyjątkiem metra, ruch ustał zupełnie. Zapanowała niezwykła jak na Nowy Jork cisza, tylko z rzadka dobiegał skądś dźwięk klaksonu lub czyjeś przytłumione wołanie o taksówkę.

W tej ciszy głosy kilkunastu osób, wychodzących z przyjęcia w domu nr 12 przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Wschodniej, rozbrzmiewały niczym bicie dzwonów w środku nocy. Towarzystwo śmiało się, podśpiewywało, widać było, że przyjęcie udało się wspaniale. I rzeczywiście, szampan lał się strumieniami, w bród było też gorącego rumu z masłem i wina przyprawionego korzeniami. Nie zabrakło, rzecz jasna, wielkiej choinki ani pełnych mis prażonej kukurydzy. Każdy przy wyjściu dostał drobny upominek: flakonik perfum, bombonierkę, śliczny szalik, książkę. Gospodarzami przyjęcia byli wieloletni krytyk literacki „New York Timesa" i jego żona — uznana pisarka, a ich zaproszeni na ten wieczór przyjaciele tworzyli interesującą mozaikę, od dobrze zapowiadających się literatów po słynnych wirtuozów. Wśród przybyłych znalazło się miejsce zarówno dla światłych umysłów, jak i głośnych piękności. Oto jacy goście zapełnili dzisiaj wielki salon tego nowojorskiego domu. Pomiędzy nimi krążyli lokaj oraz dwie pokojówki, nieprzerwanie roznosząc przekąski i drinki. Było to tradycyjne coroczne przyjęcie świąteczne i jak co roku miało potrwać do trzeciej, czwartej nad ranem.

Wśród owej nielicznej gromadki, która wcześniej opuściła dom, znajdowała się drobna blondynka w kapeluszu uszytym z norek. Jej smukłe ciało było szczelnie otulone długim, puszystym futrem w kolorze czekolady. Kołnierz, podniesiony dla osłony przed wiatrem, niemal całkowicie zasłaniał twarz. Ostatni raz skinęła pozostałym ręką na pożegnanie, mówiąc, że pójdzie do domu sama. Nie chciała jechać z nimi taksówką. Tego wieczoru miała już dość towarzystwa. Wigilia Bożego Narodzenia zawsze była dla niej trudnym dniem i przez długie lata spędzała ją u siebie, w domu. Ale w tym roku wyjątkowo zapragnęła przynajmniej na krótko spotkać się z przyjaciółmi. Jej pojawienie się wszystkich zaskoczyło, ale też sprawiło obecnym nie ukrywaną przyjemność.

—  Miło znowu cię widzieć, Daphne. Dobrze, że wróciłaś. Pracujesz nad nową książką?

—  Właśnie zaczęłam — spojrzenie wielkich niebieskich oczu było łagodne, słodycz, która emanowała z delikatnych rysów twarzy, nie pozwalała odgadnąć prawdziwego wieku jej właścicielki.

—  To znaczy, że skończysz ją w przyszłym tygodniu? Pisarska aktywność Daphne była już legendarna, lecz

przez cały ostatni rok zajęta była filmem, który kręcono na podstawie jej powieści.

Uśmiechnęła się promiennie. Zdążyła się przyzwyczaić do żartobliwych przycinków znajomych. Zawsze pobrzmiewało w nich coś bliskiego zazdrości, zaintrygowania, a także szacunku. Niewątpliwie wzbudzała w ludziach wszystkie te uczucia. Daphne Fields pilnie strzegła swej prywatności, ciężko pracowała, była ambitna i stanowcza. Widywano ją na ogół w literackich kręgach. Jeśli się gdzieś zjawiała, sprawiała wrażenie nieobecnej. Wydawało się, że stale pozostaje o jeden krok z boku, bliziutko, lecz poza zasięgiem innych. Gdy jednak na kogoś spojrzała, ten ktoś miał uczucie, że jej wzrok sięga samego dna duszy. Jakby umiała dostrzec w człowieku wszystko, równocześnie nie pozwalając na to nikomu w stosunku do siebie. Dziesięć lat wcześniej była zupełnie inna. Wówczas, mając dwadzieścia trzy lata, była towarzyska, wesoła, trochę prowokująca... Ale wtedy czuła się pewna, bezpieczna, szczęśliwa. Teraz przygasła, ślad dawnego beztroskiego śmiechu pojawiał się tylko czasami w błysku jej oczu, a jego echo skryło się głęboko we wnętrzu jej istoty.

Na rogu Madison Avenue usłyszała za sobą stłumiony przez śnieg odgłos czyichś kroków.

—  Daphne! Odwróciła się gwałtownie.

—  Jack?

Jack Hawkins był dyrektorem programowym wydawnictwa „Harbor and Jones", dla którego obecnie pisała. Stał teraz przed nią z twarzą zaczerwienioną z zimna, a jego załzawione od wiatru oczy nabrały intensywnie niebieskiej barwy.

—  Może jednak cię podwieziemy?

Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Po raz któryś uderzyło go, jak bardzo jest drobniuteńka, spowita w szerokie futro z norek, gdy tak przytrzymuje kołnierz dłońmi w zamszowych rękawiczkach.

—  Dziękuję, nie. Naprawdę wolę się przejść. Mieszkam tuż obok.

—  Jest późno.

Ilekroć ją widział, miał ochotę wziąć ją w ramiona. Co nie znaczy, by kiedykolwiek to zrobił. Ale chciał tego, podobnie jak mnóstwo innych mężczyzn. Mając trzydzieści trzy lata, Daphne wciąż wyglądała na dwadzieścia pięć, a niekiedy wręcz jak nastolatka. Bezbronna, świeża, subtelna. I jeszcze coś: ta przeszywająca serce samotność w jej oczach bez względu na to, jak szeroko się uśmiechała, jak ciepłe było jej spojrzenie... Bo rzeczywiście była kobietą samotną, choć na pewno na to nie zasłużyła. Gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, byłoby inaczej. Ułożyło się jednak właśnie tak.

—  Już północ, Daff... — obejrzał się z wahaniem w stronę swojego towarzystwa, oddalającego się powoli w kierunku zachodnim.

—  Jest Wigilia, Jack. I zimno jak diabli — uśmiechnęła się, w jej wzroku zapaliły się iskierki humoru. — Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś zechciał mnie napaść.

Odwzajemnił uśmiech. — Ale możesz się poślizgnąć na tym lodzie i upaść.

—  Aha! I złamać rękę! Wobec czego przez całe miesiące nie mogłabym pisać. O to ci chodzi, co? Nie martw się. Termin złożenia książki upływa dopiero w kwietniu.

—  Na miłość boską, przestań! Proszę cię, chodź z nami na drinka.

Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, kładąc mu jedną dłoń na ramieniu.

—  Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Idź już. Nic mi nie będzie.

Zrobiła pożegnalny gest, odwróciła się i szybko ruszyła ulicą, chowając brodę w kołnierz. Nie rozglądała się na boki, nie patrzyła na wystawy sklepowe ani na nielicznych mijanych przechodniów. Podmuchy wiatru na odsłoniętej części twarzy sprawiały jej przyjemność. Na myśl, że wkrótce będzie w domu, odetchnęła z ulgą. Zmęczył ją ten wieczór. Męczyły ją wszelkie tego rodzaju przyjęcia, choćby spotykała na nich samych znajomych i choćby okazywały się najbardziej udane. Wszystkie były do siebie podobne. Tylko że w tym roku nie chciała spędzać Wigilii samotnie w swoim mieszkaniu. Nie chciała pogrążać się we wspomnieniach, czuła, iż dzisiaj nie potrafiłaby tego znieść. Niestety teraz, mimo mrozu szczypiącego w policzki, wszystkie owe wspomnienia opadły ją znowu. Przyśpieszyła kroku, jakby chciała je prześcignąć, zostawić za sobą.

Prawie na oślep dotarła do rogu, zerknęła na jezdnię i widząc, że nic nie nadjeżdża, pomyślała, iż dla pieszych pali się zielone światło. Wciąż gnała ją niedorzeczna nadzieja, że jeśli dostatecznie szybko minie tę i następną ulicę, uda jej się zgubić wspomnienia, uwolnić od ich ciężaru, chociaż wiedziała, że towarzyszą jej zawsze i wszędzie, a co dopiero w wigilijny wieczór.

Madison Avenue przebyła niemal biegiem. Poślizgnęła się i byłaby upadła, w ostatniej chwili zamachała ramionami i złapała równowagę. Na kolejnym skrzyżowaniu odruchowo skręciła w lewo, by przejść jeszcze jedną ulicę. Jednakże tym razem nie podniosła wzroku. Nie dostrzegła samochodu, długiej czerwonej furgonetki, pełnej pasażerów, której kierowca śpieszył się, by przejechać na zielonym świetle. Świetle, które dla Daphne było jeszcze czerwone... Kobieta siedząca obok kierowcy przeraźliwie krzyknęła, rozległ się głuchy odgłos uderzenia, drugi urwany krzyk z wnętrza samochodu i niesamowity dźwięk, gdy pojazd sunął bezwładnie po oblodzonej nawierzchni, zanim w końcu znieruchomiał Na moment zapadła śmiertelna cisza. Zaraz potem wszystkie drzwi samochodu otworzyły się jednocześnie i z pół tuzina osób wyskoczyło na zewnątrz. Teraz nikt już nie krzyczał. Nikt nie odezwał się słowem, gdy kierowca biegł w stronę leżącej na jezdni kobiety, która przypominała porzuconą szmacianą lalkę z twarzą ukrytą w śniegu.

—  O mój Boże... O Boże...

Kierowca stał chwilę bezradnie pochylony, po czym odwrócił się gwałtownie ku jednej ze swoich towarzyszek, która podążyła za nim. W jego oczach malowało się przerażenie zmieszane z wściekłością, jakby chciał kogoś oskarżyć o to, co się stało. Wszystko jedno kogo, byle zrzucić winę z siebie.

—  Na miłość boską, wezwijcie gliny!

Uklęknął wreszcie przy Daphne, lecz nadal jej nie dotykał, bojąc się zaszkodzić rannej. A może jeszcze bardziej bał się tego, że ma przed sobą już tylko zwłoki.

—  Czy ona... żyje?

Na śniegu obok kierowcy przyklęknął drugi mężczyzna z oddechem przepojonym zapachem alkoholu.

—  Nie wiem.

Ofiara wypadku zdawała się nie oddychać. Nie wykonała najmniejszego ruchu, nie zdradzała żadnych oznak życia. I nagle człowiek, który ją potrącił, zaczął cicho płakać.

—  Zabiłem ją, Harry... Zabiłem ją — wyciągnął ręce i obaj mężczyźni, nie podnosząc się z klęczek, objęli się w milczącej rozpaczy. W tym czasie obok furgonetki zatrzymały się dwie taksówki i pusty autobus.  Kierowcy wybiegli ze  swoich wozów, raptem zapanował ożywiony ruch. Ludzie zaczęli głośno mówić, wyjaśniać: wybiegła prosto pod maskę... nawet nie spojrzała... nie widział jej... jest ślizgawica, nie mógł się zatrzymać...

—  Gdzie, do cholery, podziewa się policja?! Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni! kierowca furgonetki brzydko zaklął. Płatki śniegu wirowały wokół jego głowy i raptem złapał się na tym, że w myślach powtarza słowa kolędy: „Cicha noc, święta noc..." Tak niedawno ją śpiewali... Teraz ta kobieta leży przed nim w śniegu, martwa lub może konająca, a tych przeklętych glin jak nie było, tak nie ma.

—  Proszę pani...? Proszę pani, czy pani mnie słyszy?

—  kierowca autobusu ukląkł przy Daphne i pochylił się, niemal dotykając twarzą jej twarzy, żeby wyczuć oddech.

— Żyje — uniósł głowę i spojrzał po pozostałych. — Macie koc? — spytał,  nikt jednak nie  zareagował.  — Daj  mi przynajmniej swój płaszcz — rzucił niecierpliwie, patrząc na sprawcę wypadku, który wyglądał jak sparaliżowany. — Na litość boską, człowieku, ta kobieta może właśnie umiera! Ściągnij płaszcz...

Mężczyzna, do którego skierowane były te słowa, ocknął się w końcu. Wraz z dwoma innymi okryli Daphne całą stertą płaszczy.

—  Nie próbujcie jej ruszać! — Kierowca autobusu, stary Murzyn,  wiedział,  co należy  robić  w takich  sytuacjach. Poprawił okrycia, które przygniatały bezwładną kobietę, po czym jedno z nich ostrożnie wsunął jej  pod twarz, aby uchronić ją przed odmrożeniami. Chwilę później pojawiło się wreszcie oczekiwane migające czerwone światło — przybyła karetka miejskiego pogotowia ratunkowego. Dla jej załogi był to pracowity wieczór, jak zresztą każda Wigilia. Zaraz za karetką, z rozdzierającym, wrzaskliwym wyciem syreny, pojawił się samochód policyjny.

Obsługa karetki niezwłocznie ruszyła ku Daphne, w przeciwieństwie do policjantów, którym najwyraźniej się nie śpieszyło. Kierowca furgonetki wyszedł im naprzeciw. Był już znacznie spokojniejszy, tylko dygotał z zimna, ponieważ jego płaszcz wciąż leżał na jezdni. Jedynie Murzyn z autobusu asystował sanitariuszom, gdy ostrożnie układali Daphne na noszach. Ranna ani razu nie jęknęła, jakby do jej świadomości nie docierało, że coś ją boli. Kierowca autobusu dostrzegł jednak, że ma liczne zadrapania na twarzy i w kilku miejscach jest pokaleczona. Ale na śniegu, tam gdzie leżała, nie pozostało zbyt wiele krwi.

Policjanci wysłuchali zeznania kierowcy furgonetki, po czym oznajmili mu, że nie zostanie zwolniony, zanim nie podda się badaniu krwi na zawartość alkoholu. Jego współpasażerowie podnieśli wrzawę wykrzykując, że kierowca był trzeźwy, że wypił dużo mniej niż wszyscy i że Daphne wbiegła na jezdnię przy czerwonym świetle, nawet nie rzuciwszy okiem w lewo czy w prawo.

—  Przykro mi, to rutynowe postępowanie — policjant nie wydawał się zbyt przejęty położeniem kierowcy. Jego twarz nie wyrażała też żadnych uczuć, gdy przenosił wzrok na Daphne. Jeszcze jedna kobieta, jeszcze jedna ofiara, kolejny wypadek. Prawie co wieczór oglądał dużo gorsze rzeczy. Napady, pobicia, gwałty, morderstwa. — Żyje?

—  Tak — kierowca karetki zrobił krótki ruch głową. — Ale ledwo zipie. —Daphne założono właśnie maskę aparatu tlenowego i rozpięto futro, żeby posłuchać bicia serca. — Jeśli się nie pośpieszymy, będzie po niej.

—  Dokąd ją zabieracie? — spytał  policjant i  zapisał w notesie: „Biała kobieta, wiek nieokreślony, prawdopodobnie po trzydziestce".

Kierowca karetki, zatrzaskując za Daphne drzwiczki, odkrzyknął przez ramię: —Do Lenox Hill. To najbliżej. Wątpię, żeby przetrzymała dłuższą drogę.

—  Znowu jakaś niezidentyfikowana? — Oznaczałoby to dodatkowy kłopot, tego wieczoru bowiem odesłali już do kostnicy dwie bezimienne ofiary zabójstw.

—  Nie. Miała torebkę.

—  W porządku, pojedziemy za wami. Spiszę wszystko na miejscu.

Kierowca karetki kiwnął tylko głową i zniknął w szoferce, by natychmiast ruszyć w kierunku Lenox Hill. Natomiast trzęsący się z zimna kierowca furgonetki, który z trudem usiłował włożyć płaszcz, zwrócił się do policjanta: — Zaaresztujecie mnie? — znowu był przerażony. W ułamku sekundy Boże Narodzenie przemieniło się dla niego w koszmar. Nie schodził mu z oczu widok Daphne, leżącej z twarzą wtuloną w śnieg.

— Nie, chyba że jesteś pijany. W szpitalu zrobią ci badanie krwi. Niech któryś z twoich znajomych siądzie za kierownicą i jedzie za nami.

Mężczyzna przytaknął i wślizgnął się do auta. Jeden z jego towarzyszy natychmiast zajął miejsce za kierownicą.

Ludzie jadący w furgonetce pustymi ulicami w ślad za podwójną syreną w stronę Lenox Hill zachowywali milczenie. Przez całą drogę nikt nie przerwał ponurej ciszy.

 

2

W pokoju zabiegowym panowała gorączkowa krzątanina. Armia ubranych na biało ludzi poruszała się z precyzją doskonale zgranego baletu. Zespół, złożony z trzech pielęgniarek i lekarza dyżurnego, przystąpił do akcji natychmiast, jak tylko sanitariusze z karetki wtoczyli wózek z leżącą na nim Daphne. Równocześnie wezwano drugiego lekarza, który pełnił właśnie dyżur, oraz internistę. Futro z norek pofrunęło odrzucone na krzesło, a teraz błyskawicznymi ruchami rozcinano Daphne sukienkę. Była to szafirowoniebieska koktajlowa kreacja z aksamitu, którą pewien czas temu Daphne kupiła u Giorgia na Beverly Hills, co naturalnie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie w momencie, gdy pocięta na kawałki suknia znalazła się na podłodze.

— Pęknięta miednica... złamane ramię... rany darte obydwu nóg... — Na jednym udzie widniało głębokie przecięcie, z którego tryskała krew. — Tutaj o mały włos poszłaby tętnica udowa... — Lekarz pracował szybko. Wstępne podstawowe badania, puls, oddech. Daphne była w szoku, miała twarz białą jak śnieg, na który tak niedawno upadła. W jej wyglądzie było teraz coś nieludzkiego, jakiś przerażający brak indywidualności, jakby przestała być kimś, a stała się czymś, bez osobowości, bez imienia. Była po prostu jeszcze jednym ciałem. Jeszcze jednym przypadkiem, ale przypadkiem poważnym. Cały zespół wiedział, że musi się śpieszyć i nie może popełnić najdrobniejszego błędu, jeśli pacjentka ma zostać uratowana. Złamanie ramienia było widoczne, prześwietlenie wykaże, czy nie jest złamana także noga.

—  Urazy głowy? — rzucił  pytanie  drugi  lekarz,  nie przerywając podawania dożylnie jakiegoś specyfiku.

—  I to ciężkie — starszy z lekarzy sprawujących dyżur zaświecił Daphne  w oczy specjalną  latarką.  —  Chryste, całkiem jakby ją ktoś zrzucił ze szczytu Empire State Building.

Twarz Daphne była zakrwawiona. Przynajmniej w sześciu miejscach koniecznie należało założyć szwy. Szykowało się również zajęcie dla miejscowego chirurga plastycznego.

—  Będziemy potrzebować Garrisona. Wezwijcie go.

—  Co jej się właściwie stało?

—  Potrącił ją samochód.

—  Potrącił i przejechał?

—  Nie, facet się zatrzymał. Policjanci mówią, że do teraz wygląda tak, jakby miał dostać ataku serca.

Pielęgniarki w milczeniu obserwowały zabiegi lekarzy. Potem powoli przewiozły Daphne do sąsiedniego pomieszczenia na prześwietlenie. Pacjentka w dalszym ciągu leżała w zupełnym bezruchu.

Prześwietlenie wykazało złamanie miednicy i ramienia, w kości udowej było pęknięcie szerokości włosa, ale urazy czaszki okazały się mniej groźne, niż się obawiano. Stwierdzono jednak poważny wstrząs mózgu, toteż zalecono stałą obserwację, spodziewając się konwulsji. Pół godziny później Daphne znalazła się na stole operacyjnym. Po opanowaniu krwotoku wewnętrznego lekarze składali jej kości, zakładali szwy na twarzy, robili co w ludzkiej mocy, by ocalić jej życie. Biorąc pod uwagę jej drobną budowę i siłę, z jaką uderzył w nią samochód, Daphne miała ogromne szczęście, że nie zginęła na miejscu. Nie znaczyło to, iż niebezpieczeństwo już minęło. Wciąż znajdowała się w stanie krytycznym, co zostało uwidocznione w karcie choroby. O czwartej trzydzieści nad ranem

przewieziono ją z sali operacyjnej na oddział intensywnej terapii. Dyżurna pielęgniarka, rzuciwszy okiem na kartę Daphne, skamieniała ze zdumienia.

—  O co chodzi, Watkins? Nie widziałaś dotąd podobnego przypadku? — spytał cynicznie lekarz. Pielęgniarka odwróciła się i szepnęła wzburzona:

—  Czy pan wie, kto to jest?

—  Jasne. Kobieta, którą tuż przed północą potrącił samochód na Madison Avenue. Złamana miednica, pęknięcie kości udowej...

—  Wie pan co, doktorze? Nie zostanie pan naprawdę kimś w tym zawodzie, dopóki chorzy będą dla pana tylko przypadkami. —• Od siedmiu miesięcy obserwowała, jak wykonuje swoje rzemiosło. Czynił to perfekcyjnie, nie zdradzając przy tym żadnych ludzkich uczuć. Był świetnym fachowcem, lecz w to, co robił, nie wkładał serca.

—  Dobrze już, dobrze — zmęczony lekarz machnął ręką. Nie najlepiej rozumiał się z pielęgniarkami, ale zaczynało do niego docierać, że tej tutaj może chodzić o coś ważnego.

— Więc kim ona jest?

—  Nazywa się Daphne Fields — pielęgniarka powiedziała to niemal z nabożną czcią.

—  Wspaniale. Wciąż jednak ma te same problemy, jakie miała, zanim poznałem jej nazwisko.

—  Czy pan w ogóle niczego nie czyta?

—  Ależ   czytam.   Podręczniki   i   czasopisma  medyczne

— rzucając tę szybką, niby to ironiczną odpowiedź, nagle się zreflektował. Daphne Fields? Przecież jego matka znała wszystkie książki tej autorki. Młody, pewny siebie lekarz zamilkł na moment. Wreszcie mruknął: — Jest bardzo znana, prawda?

—  Jest chyba najbardziej znaną pisarką w kraju.

—  Niewiele jej to pomogło dzisiejszej nocy. — W jego wzroku, gdy ponownie spojrzał na nieruchomą postać w masce tlenowej, pojawił się jednak cień współczucia. — Cholernie przykry sposób spędzania świąt.

Długą chwilę stali jeszcze przy łóżku Daphne, po czym wolno udali się w kierunku pokoju dyżurnych pielęgniarek. Na monitorach kontrolnych wiły się linie, informujące o stanie każdego z pacjentów leżących na jasno oświetlonym oddziale intensywnej terapii. Tu dzień nie różnił się od nocy. Wszystko przebiegało w tym samym jednostajnym rytmie, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Zdarzało się, że ciągłe światło, pulsowanie monitorów i szum aparatury podtrzymującej życie doprowadzały niektórych pacjentów niemal do histerii. Nie było to zaciszne miejsce, jednakże osoby, które tu trafiały, były zbyt chore, aby cokolwiek zauważać lub przeciwko czemuś protestować.

—  Sprawdziliście w jej papierach, czy jest ktoś, kogo powinniśmy zawiadomić? — Pielęgniarka chciała wierzyć, że w przypadku tak sławnej osoby jak Daphne Fields mnóstwo ludzi pragnęłoby teraz być przy niej. Mąż, dzieci, agent, wydawca, bliscy przyjaciele. Pamiętała jednak, iż w artykułach, jakie czytała na jej temat, zawsze podkreślano, że Daphne szczególnie zazdrośnie strzeże swej prywatności, i dlatego prawie nikt nic o niej nie wie.

—  Nie miała przy sobie niczego poza prawem jazdy, szminką, paroma wizytówkami i jakimiś drobnymi.

—  Sprawdzę jeszcze raz — pielęgniarka otworzyła dużą, brązową kopertową torebkę, przygotowaną do złożenia w sejfie, i ponownie przejrzała jej zawartość. Przekładając tak swobodnie rzeczy Daphne Fields, poczuła się przez chwilę kimś ważnym, ogarnęło ją zarazem zawstydzenie, jakby popełniała jakąś niegodziwość. Przeczytała wszystkie powieści napisane przez tę kobietę, zakochiwała się w mężczyznach zrodzonych w jej wyobraźni i od lat myślała o Daphne jak o osobie szczególnie sobie bliskiej. A teraz bezkarnie przeszukuje jej torebkę, jakby robiła to codziennie. W księgarniach ludzie wystawali godzinami w kolejkach, by otrzymać jeden uśmiech tej znanej pisarki albo autograf, a ona grzebie w jej rzeczach niczym pospolity złodziejaszek.

—  Jest pani pod wrażeniem, co? — młody lekarz patrzył na nią zaintrygowany.

—  To wspaniała kobieta, o niezwykłym umyśle — oczy pielęgniarki mówiły więcej niż słowa. — Wielu ludziom dała dużo radości. Były chwile... — wolałaby o tym nie opowiadać, ale uznała, że nie wolno jej milczeć. Że jest to winna Daphne Fields, która będąc w tak rozpaczliwym stanie potrzebowała ich pomocy. — Były chwile, kiedy zmieniała moje życie... wskrzeszała we mnie nadzieję... sprawiała, że znowu zaczynało mi na czymkolwiek zależeć.

Było tak na przykład wtedy, gdy Elizabeth Watkins straciła męża w katastrofie lotniczej. Pragnęła wówczas także umrzeć. Wzięła roczny urlop i siedziała w domu, pogrążona w żałobie, przepijając rentę po Bobie. I właśnie wtedy znalazła w książkach Daphne coś, co ją przeobraziło. Jak gdyby Daphne Fields ją rozumiała, jakby świetnie znała ten rodzaj bólu, który ją poraził. I nagle Elizabeth zapragnęła znowu żyć, znowu stawiać czoło światu. Wróciła do szpitala, wiedząc w głębi duszy, że sprawiła to Daphne. Jak jednak miała teraz wytłumaczyć to temu młodemu lekarzowi? — Jest mądrą i wspaniałą kobietą — powtórzyła tylko. — I jeśli w jej obecnej sytuacji będę mogła cokolwiek dla niej zrobić, na pewno to zrobię.

—  Cóż, niewątpliwie to dla niej szczęśliwa okoliczność — lekarz westchnął i wziął do ręki kartę następnego pacjenta, notując jednak w pamięci, by powiedzieć przy najbliższym spotkaniu z matką, że zajmował się Daphne Fields.  Był przekonany, że będzie tym poruszona nie mniej niż Elizabeth Watkins.

—  Doktorze Jacobson? — zatrzymał go w drzwiach cichy głos pielęgniarki.

—  Tak?

—  Czy ona z tego wyjdzie?

Lekarz zawahał się przez moment, po czym wzruszył ramionami.

—  Nie wiem. Za wcześnie, by coś wyrokować. W każdym razie jej obrażenia wewnętrzne i wstrząs mózgu pozwolą nam jeszcze przez jakiś czas zarabiać pieniądze. Dostała potężne uderzenie w głowę — lekarz odwrócił się i odszedł. Potrzebowali go także inni chorzy.   Czekając na windę zastanawiał się nad istotą tego nieuchwytnego daru, który sprawia, że ktoś roztacza wokół siebie jakąś mistyczną niemal aurę. Przecież nie może chodzić tylko o to, że Daphne Fields umie wymyślić dobrą historyjkę. Musi się za tym kryć coś więcej. Coś, co sprawia, iż ludzie tacy jak pielęgniarka Watkins czują się z nią osobiście związani. Czy też to jedynie urzeczenie, autosugestia? Tak czy inaczej, lekarz miał nadzieję, że uda się uratować Daphne. Nie lubił tracić żadnego pacjenta, ale jeśli w grę wchodził ktoś znany, jego śmierć sprowadzała dodatkowe kłopoty. A tych miał aż nadto.

Kiedy za lekarzem zamknęły się drzwi windy, Elizabeth Watkins wróciła do przeglądania papierów Daphne Fields. Dziwne, ale nie było w nich śladu wzmianki o kimś, kogo należałoby zawiadomić w razie wypadku. W ogóle nic zwracającego uwagę. Aż nagle znalazła, wciśniętą w boczną kieszonkę, fotografię małego chłopca. Była porysowana i miała pogięte rogi, ale wydawało się, że zrobiono ją stosunkowo niedawno. Chłopiec był ślicznym, jasnowłosym dzieckiem o niebieskich oczach i zdrowej, złotej opaleniźnie. Siedział pod drzewem, uśmiechał się szeroko i wykonywał rączkami jakieś dziwne ruchy. Była to jedna jedyna rzecz mówiąca o Daphne odrobinę więcej ponad to, co widniało w jej prawie jazdy czy na kartach wizytowych. Poza tym torebka była zupełnie pusta, jeśli nie liczyć dwudziestodolarowego banknotu. Daphne Fields mieszkała przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Wschodniej, między parkiem a Lexington. Pielęgniarka wiedziała, że musi to być budynek elegancki i dobrze strzeżony. Czy jednak ktoś czekał w tym domu na Daphne? Elizabeth uprzytomniła sobie ze zdumieniem, że nadal nic o niej nie wie. W torebce nie było nawet kartki z numerem telefonu, pod który można by zadzwonić. Rozmyślania przerwał jej alarmujący sygnał jednego z monitorów, wobec czego wraz z drugą pielęgniarką pośpieszyła do chorego, leżącego w pokoju 514, u którego poprzedniego ranka wystąpiło zatrzymanie akcji serca. Okazało się, że znowu poczuł się gorzej, spędziły więc przy nim przeszło godzinę. Dopiero pod sam koniec dyżuru, o siódmej rano, Elizabeth Watkins mogła ponownie zajrzeć do Daphne. W tym czasie jednak co piętnaście minut zaglądały do niej trzy inne pielęgniarki, od których Watkins dowiedziała się, że w stanie pacjentki nic się nie zmieniło.

—  Jak z nią?

—  Nic nowego.

—  Puls i ciśnienie?

—  Od wczoraj bez zmian. — Elizabeth jeszcze raz przebiegła wzrokiem kartę informacyjną chorej, po czym złapała się na tym, że uporczywie wpatruje się w twarz pacjentki. Mimo bladości i spowijających ją bandaży miała w sobie coś zniewalającego.  Pragnęło  się wręcz,  żeby Daphne  Fields wreszcie otworzyła oczy i żeby można było zrozumieć ich spojrzenie. Watkins długo stała w milczeniu, delikatnie gładząc palcami dłoń chorej, i raptem powieki Daphne zaczęły nieznacznie drżeć. Pielęgniarka poczuła, że serce wyrywa jej się z piersi.  Oczy Daphne otworzyły się powoli i choć zamglone, zdawały się szukać czegoś w otoczeniu. Widać było jednak, że Daphne nie ocknęła się jeszcze z gorączkowego snu i że z całą pewnością nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje.

—  Jeff? — zabrzmiał ledwie słyszalny szept.

—  Wszystko w porządku, pani Fields. — Watkins z góry założyła, że Daphne Fields jest mężatką. Mówiła jej wprost do ucha, cichym, kojącym głosem, wyrobionym przez lata praktyki. Głosem, który wywoływał u pacjentów westchnienie ulgi i wzbudzał w nich ufność, że przy tej pielęgniarce nic złego nie może ich spotkać.

Daphne jednak nadal była niespokojna. Z lękiem usiłowała skoncentrować wzrok na twarzy Elizabeth.

—  Mój mąż... — w jej pamięci odżył zawodzący głos syren, który słyszała minionej nocy.

—  On czuje się dobrze, pani Fields. Wszystko w porządku.

—  Poszedł po dziecko... Dziecko... Ja nie mogłam... Nie... — zabrakło jej sił, żeby dokończyć to, co chciała powiedzieć.

—  Nic pani nie grozi, pani Fields... Niech pani będzie spokojna... — Watkins znowu delikatnie głaskała rękę Daphne, myśląc równocześnie o jej mężu. O tej porze musiał już wpaść w panikę, zastanawiając się, co mogło przytrafić się jego żonie. Ale jak to się stało, że Daphne znalazła się na Madison Avenue sama, o północy, w Wigilię Bożego Narodzenia? Ta kobieta rozpalała w niej nieposkromioną ciekawość.  Jacy ludzie wypełniali jej życie? Czy byli podobni do tych, których opisywała w swoich książkach?

Daphne ponownie zapadła w ciężki narkotyczny sen, a pielęgniarka Watkins poszła odnotować swoje wyjście w książce dyżurów. Nie powstrzymała się, by nie powiedzieć swojej następczyni:

—  Czy wiesz, kogo tu mamy?

—  Niech zgadnę. Świętego Mikołaja! No właśnie, wesołych Świąt, Liz.

—  Nawzajem — odpowiedziała z uśmiechem zmęczona Elizabeth Watkins. To była długa noc. — Daphne Fields.

—  Wiedziała, że jej koleżanka też czytała kilka powieści Daphne.

—  Naprawdę? — pielęgniarka obejmująca dyżur była zaskoczona. — Bardzo z nią źle?

—  Zobacz sama. — Na karcie choroby Daphne widniał duży  czerwony  symbol,  oznaczający,  że pacjentka  wciąż znajduje się w krytycznym stanie. — Przywieźli ją z chirurgii około wpół do piątej. Dopiero kilka minut temu odzyskała na chwilę przytomność. Kazałam Jane zapisać to w jej karcie.

— Pielęgniarka skinęła głową, po czym spojrzała na Liz.

—  Jaka ona jest? — ledwo to powiedziała, uświadomiła sobie, że pytanie było bez sensu. Czego można się dowiedzieć od kogoś znajdującego się w takim stanie jak Daphne? — Nic, nic — uśmiechnęła się z zakłopotaniem. — Wiesz, ona mnie zawsze fascynowała.

—  Mnie również — przyznała szczerze Liz.

—  Czy ona ma męża?

—  Tak. Zapytała o niego, jak tylko otworzyła oczy.

—  Jest tutaj? — Margaret Mcgowan, pielęgniarka przejmująca  dyżur,  była  zaintrygowana  prawie tak  samo  jak Elizabeth.

—  Jeszcze nie. Nie mieliśmy go jak zawiadomić. W dokumentach nie było numeru telefonu. Powiem o tym na dole. Jej mąż jest już pewnie śmiertelnie przerażony.

—  To będzie dla niego cholerny wstrząs w świąteczny poranek. — Obie kobiety smutno pokiwały głowami, po czym Liz Watkins podpisała się w książce i wyszła. Zanim jednak opuściła szpital, wstąpiła do biura prowadzącego ewidencję z wiadomością, że Daphne Fields ma męża o imieniu Jeff.

—  I tak nic nam to nie da.

—  Czemu?

—  Jej numer jest zastrzeżony. Nazwisko Daphne Fields nie figuruje w spisie. Sprawdzaliśmy już wczoraj.

—  Zobaczcie pod Jeff Fields. — Wiedziona ciekawością Liz Watkins postanowiła poczekać jeszcze parę minut, żeby się przekonać, czy tym razem poszukiwania będą bardziej skuteczne. Dziewczyna przy biurku wykręciła numer informacji, ale okazało się, że również żaden Jeff Fields nie ma telefonu. — Może Fields to pseudonim literacki?

—  Jeśli tak, to tym gorzej dla nas.

—  Więc co zrobimy?

—  Poczekamy. W tej chwili jej rodzina powinna już szaleć z niepokoju. Ktoś wreszcie zawiadomi policję i ta zacznie przeszukiwać szpitale. Wtedy wszystko się wyjaśni. Nie mamy przecież do czynienia z kolejną niezidentyfikowaną ofiarą wypadku. Zresztą w poniedziałek będziemy mogli zadzwonić do wydawcy. — Dziewczynie w centralnej kartotece szpitala także nie było obce nazwisko Daphne.  Spojrzała na Liz zaciekawiona. — Jak ona wygląda?

—  Jak pacjentka potrącona przez samochód — Liz zrobiło się nagle bardzo smutno.

—  Przeżyje?

—  Mam nadzieję — westchnęła pielęgniarka.

—  Ja też. Jezu, to jedyna autorka, jaką mogę czytać. W ogóle rzucę książki, jeżeli ona umrze. — Nie było to powiedziane poważnie, ale Liz opuściła biuro zirytowana. Jakby leżąca na górze kobieta nie była żywym człowiekiem, tylko nazwiskiem na okładce powieści.

Wyszła na śnieg, roziskrzony zimowym słońcem, i stwierdziła, że nie może oderwać myśli od osoby, która kryje się pod nazwiskiem Daphne Fields. Rzadko zdarzało jej się wspominać swoich pacjentów w drodze do domu, lecz dziś myślała o kobiecie, którą od ponad czterech lat traktowała w duchu jak kogoś znajomego. Kiedy doszła do stacji metra Lexington Avenue, na Siedemdziesiątej Siódmej, zatrzymała się nagle, uświadomiwszy sobie, że odruchowo stale odwraca głowę w kierunku centrum miasta. Dom wymieniony w adresie widniejącym na wizytówkach Daphne znajdował się zaledwie osiem przecznic stąd. Dlaczego nie miałaby pójść teraz, od razu, do Jeffa Fieldsa, który z pewnością odchodzi od zmysłów z lęku o żonę? Wykraczałoby to wprawdzie poza ramy rutynowego postępowania, ale ostatecznie wszyscy są tylko ludźmi. Mąż Daphne powinien jak najprędzej dowiedzieć się o tym, co zaszło. Miał do tego prawo. Jeśli mogła osobiście przekazać mu wiadomość i oszczędzić dalszych nerwowych poszukiwań, czemu miałaby tego nie zrobić?

Nogi niosły ją niemal same, gdy szła po śniegu świeżo posypanym solą. Dotarła do Sześćdziesiątej Dziewiątej Wschodniej, skręciła w Park Avenue i chwilę później stała już przed budynkiem, do którego zmierzała. Wyglądał dokładnie tak, jak go sobie wyobrażała. Był to duży, elegancki dom, wzniesiony z kamienia, z ciemnozielonym daszkiem nad wejściem. Portier w liberii, czuwający tuż za drzwiami, uchylił je i zmierzył ją badawczym spojrzeniem.

—  Tak?

—  Czy tu mieszka pani Fields? — Niesamowite, przebiegło jej przez głowę. Od czterech lat czyta książki Daphne i nagle dopytuje się o nią w holu jej domu niczym stara koleżanka....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin