Steel_Danielle_-_Nieodparta_sila(z_txt).doc

(1061 KB) Pobierz
Danielle Steel

Danielle Steel

Nieodparta siła

Tytuł oryginału IRRESISTIBLE FORCES

Redakcja stylistyczna MAGDALENA STACHOWICZ

Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA

Korekta

JOANNA CHRISTIANUS URSZULA KARCZEWSKA

* M (ty-2

Ilustracja na okładce JORGE MARTINEZ

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Miejska Biblioteka Publiczna WROCŁAW

Skład WYDAWNICTWO AMBER

4000019305

20 ul. Majakowskiego34/1a

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http //www.amber.supermedia.pl

KSIĄŻKAZAKUPIONA UJPZE CZYTELNIKÓW

Copyright © 1999 by Danielle Steel Ali rights reserved

For the Polish edition © Copyright by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. 2000

ISBN 83-7245-314-4

najpóźniej po J nuasiącu

te

K   50%     c   50«      M   50%     M   50%      

0. 05. 2003

10. 07 2003

Rozdział pierwszy

Tego dnia w Nowym JorTcti panował wyjątkowy upał. Słońce płonęło na bezchmurnym niebie, a do południa temperatura przekroczyła trzydzieści pięć stopni. Na rozpalonym asfalcie można było smażyć jajka. Dzieci hałasowały, dorośli siedzieli na gankach i w drzwiach domów albo kryli się w cieniu podartych markiz. Odkręcono oba hydranty na Sto Dwudziestej Piątej  woda tryskała fontanną w górę, malcy biegali z piskiem pod deszczem kropel. Ulicą płynął strumień głęboki do kostek. O czwartej po południu na dwór wyszła co najmniej połowa mieszkańców. Stali w słonecznym skwarze, rozmawiali i pilnowali swoich pociech.

Dziesięć minut później w gwarze ludzkich głosów, śmiechów i plusku wody rozległy się strzały. W tej dzielnicy nie było to nic nadzwyczajnego. Ludzie znieruchomieli, czekając na rozwój wypadków. Cofnęli się pod ściany. Dwie matki popędziły do hydrantów i wyciągnęły swoje dzieci spod gejzerów wody. Nie zdążyły dobiec do bezpiecznych domów  strzały rozległy się znowu, głośniej i znacznie bliżej. W sam środek tłumu wokół hydrantów wpadli trzej młodzi mężczyźni. Uciekali, odpychając z drogi dzieci  jakaś kobieta upadła prosto w kałużę wody. Rozległy się nowe krzyki  zza rogu wybiegli dwaj policjanci z wyciągniętą bronią. Strzelali w tłum.

Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nikt nie zdążył uskoczyć z drogi ani ostrzec innych. W oddali już rozlegały się syreny. Przez ich wycie

przebił się huk strzałów. Jeden z uciekających mężczyzn padł na ziemię. Na ramieniu miał krwawiącą ranę. Jego towarzysz odwrócił się błyskawicznie i strzelił. Kula trafiła policjanta w głowę. Jakaś dziewczynka krzyknęła i upadła, zbita z nóg gwałtowną fontanną z hydrantu, a tłum rozprysnął się na wszystkie strony. Od strony domu ku dziecku rzuciła się matka.

Po chwili było już po wszystkim. Dwaj młodzi mężczyźni leżeli twarzą do ziemi, skuci kajdankami, obok ciała zastrzelonego policjanta. Trzecim podejrzanym zajęli się sanitariusze. O parę kroków od nich umierała mała dziewczynka. Zabłąkana kula przeszyła jej pierś na wylot. Matka trzymała w ramionach krwawiące dziecko, nie zważając na deszcz wody z hydrantu i sanitariuszy usiłujących wydrzeć jej córkę. W niespełna minutę obie znalazły się w ambulansie. Wszyscy obecni widzieli już takie sceny dziesiątki, jeśli nie setki razy, ale kiedy główne role dramatu odgrywają znajomi, wszystko wygląda inaczej. Nieważne, czy są ściganymi, ścigającymi czy przypadkowymi ofiarami.

Na rogu Sto Dwudziestej Piątej zrobił się korek  ambulans usiłował się przebić, błyskając światłami i rycząc włączoną syreną. Ludzie ciągle stali na ulicy oszołomieni wydarzeniami, których niespodziewanie stali się świadkami. Drugi ambulans zabrał rannego przestępcę. Wszędzie roiło się od radiowozów. Policjanci wiedzieli już, że jeden z ich kolegów stracił życie. Miejscowi też wiedzieli, co ich czeka. Wystarczy iskra, by dawne urazy znowu buchnęły płomieniem. W tym upiornym skwarze wszystko mogło się zdarzyć. To właśnie Harlem  słońce paliło, życie było ciężkie i zamordowano policjanta.

W pędzącym ulicami miasta ambulansie Henrietta Washington ściskała kurczowo rączkę córeczki i patrzyła z niemą zgrozą na wysiłki sanitariuszy, walczących o życie jej dziecka. Mała wciąż była sina i nieruchoma. Ambulans wyglądał jak rzeźnia. Wszędzie krew, na podłodze, prześcieradłach, łóżku, na twarzy i sukience matki. Dlaczego  Kolejna ofiara w odwiecznej walce policjantów i przestępców, gangsterów, handlarzy narkotyków, narkomanów. Była pionkiem w grze, o której nie miała pojęcia, malutką ofiarą wojowników, którzy przysięgli się nawzajem wymordować. Nie znali Dinelli Washington, nic dla nich nie znaczyła. Ale dla sióstr i matki była wszystkim... najstarszym z czworga dzieci, które Henrietta urodziła pomiędzy szesnastym a dwudziestym rokiem życia. Choć byli biedni, a życie ich nie oszczędzało - kochali się wzajemnie.

* Czy ona umrze  - odezwała się Henrietta zdławionym głosem. Sanitariusz spojrzał w jej ogromne oczy i nie znalazł słów. Nie mógł odpowiedzieć.

* Robimy wszystko, co w naszej mocy.

Henrietta Washington miała dwadzieścia jeden lat. Kobieta jak tysiące innych, cyfra w statystykach, nic więcej. Nikt. Ale nie czuła się nikim. Była kobietą, matką. Chciała dla swoich dzieci lepszego życia. Chciała zdobyć pracę i pewnego dnia wyjść za przyzwoitego mężczyznę, który będzie kochał ją i jej dzieci. Dotąd nie spotkała nikogo takiego. Na razie miała tylko swoje maleństwa i nie mogła im dać nic prócz miłości.

Owszem, miała chłopaka. Od czasu do czasu zabierał ją do restauracji. Miał jeszcze troje dzieci z własną żoną i musiał je utrzymywać. Od sześciu miesięcy był bezrobotny i za dużo pił. Nie widzieli przed sobą żadnych perspektyw. Zasiłek, od czasu do czasu dorywcza robota, życie z dnia na dzień. Nie skończyli szkoły, a w dodatku żyli w strefie wojny. Taka egzystencja była wyrokiem śmierci na ich dzieci.

Ambulans zatrzymał się z piskiem opon przed szpitalem. Sanitariusze pospiesznie wytoczyli wózek z Dinellą. Dziewczynka była podłączona do kroplówki, miała na twarzy maskę ‘tlenową. Henrietta widziała, że oddycha, ale bardzo słabo. Pobiegła za nią do szpitala w zakrwawionej sukience. Nie dopuścili jej do dziecka. Pielęgniarki i lekarze otoczyli dziewczynkę i zawieźli ją na oddział urazowy. Henrietta poszła za nimi. Chciała kogoś spytać, co się dzieje, co zamierzają zrobić. Chciała wiedzieć, co się stanie z Dinellą. W głowie kłębiły się jej pytania. Ktoś po-detknął jej pod nos jakiś dokument i pióro.

* Proszę podpisać - rzuciła bezceremonialnie pielęgniarka.

* Co to  - wyjąkała półprzytomnie Henrietta.

* Musimy ją operować. Szybko, podpis

Usłuchała machinalnie. Po chwili została sama na opustoszałym korytarzu. Łóżko z jej dzieckiem zniknęło, lekarze w szpitalnych uniformach spieszyli się do swoich pacjentów i sal operacyjnych. Poczuła się zupełnie zagubiona i tak przerażona, że zaczęła płakać. Pielęgniarka w zielonej bluzie i spodniach podeszła i objęła ją ramieniem. Zaprowadziła ją do krzeseł pod ścianą i przykucnęła obok.

* Zrobią dla pani córeczki wszystko, co możliwe - zapewniła łagodnie. Już słyszała, że dziecko jest w krytycznym stanie i prawdopodobnie nie przeżyje.

* Co jej zrobią

* Trzeba będzie zszyć ranę i powstrzymać krwotok. Straciła mnóstwo krwi.

Nie musiała tego mówić. Wystarczyło spojrzeć na Henriettę, obryzganą krwią od stóp do głów.

* Oni ją... zastrzelili...

Nie wiedziała nawet, kto był sprawcą nieszczęścia, policjanci czy ścigani. Zresztą to nie miało znaczenia. Jeśli Dinella umrze, nic nie będzie się już liczyć.

Pielęgniarka ściskała mocno dłonie płaczącej cicho Henrietty. Przez interkom wzywano doktora Stevena Whitmana, zastępcę ordynatora oddziału chirurgii urazowej i jednego z najlepszych specjalistów w Nowym Jorku.

* Jeśli ktoś może jąuratować, to tylko on. Nie ma nikogo lepszego. Dobrze, że akurat miał dyżur. Ma pani szczęście.

Ale Henrietta nie czuła się pocieszona. Przez całe życie szczęście ją omijało. Wcześnie straciła ojca. Zginął w ulicznej strzelaninie - takiej samej jak dzisiejsza. Matka zabrała dzieci do Nowego Jorku, ale tutaj życie wyglądało tak samo. Po prostu przenieśli swoje nieszczęścia z jednego miasta do drugiego. Właściwie Nowy Jork był jeszcze gorszy. Przeprowadzili się, żeby matka mogła znaleźć lepszą pracę, ale tak się nie stało. Czekało ich tylko ciężkie życie w Harlemie, bieda i brak nadziei na lepsze jutro.

Pielęgniarka zaproponowała Henrietcie kawę albo wodę, ale kobieta tylko pokręciła głową i dalej siedziała żałośnie skulona. Nie przestawała płakać. Była tak przerażona, że nie mogła wykrztusić ani słowa. Wielki zegar na ścianie odmierzał minuty. Do piątej zostało ich pięć.

Dokładnie z wybiciem piątej doktor Steven Whitman wpadł do sali operacyjnej. Stażysta pospiesznie wprowadził go w szczegóły. Steve Whitman, wysoki, silny i energiczny, miał krótkie ciemne włosy i oczy jak dwa czarne kamienie w gniewnej twarzy. Była to już druga ofiara strzelaniny tego popołudnia  pierwsza zmarła trzy godziny temu - piętnastolatek, który zdołał zastrzelić trzech członków rywalizującego gangu, zanim sam został trafiony. Steve zrobił wszystko, żeby go uratować, ale było już za późno. Dinella Washington miała przynajmniej szansę... Ale z tego, co usłyszał, wynikało, że szansa jest bardzo niewielka. Dziewczynka miała przedziurawione płuco, a pocisk uszkodził jej serce i spowodował inne rozległe obrażenia. Jednak te ponure szczegóły nie odebrały mu nadziei.

Przez następną gorączkową godzinę Steve Whitman walczył o życie dziecka, a kiedy stan dziewczynki zaczął się gwałtownie pogarszać, przez ponad dziesięć minut masował jej serce. Ze wszystkich sił wydzierał ją śmierci - na próżno. Wyrok już zapadł. Rany były zbyt poważne, dziecko zbyt słabe, sytuacja zbyt niekorzystna, a siły zła zbyt potężne, by jego

doświadczenie i talent mogły coś zmienić. Dinella Washington umarła minutę po szóstej. Steve Whitman westchnął. Bez słowa odwrócił się od stołu operacyjnego i zdarł z furią maskę. Nienawidził takich chwil. Nienawidził śmierci, zwłaszcza śmierci dzieci, niewinnych ofiar wypadków. To samo czuł nawet po śmierci chłopaka, który zdążył zabić trzy osoby. Nienawidził tego wszystkiego. Bezsensu. Rozpaczy. Bezcelowego niszczenia ludzkiego życia. Ale kiedy odnosił zwycięstwo, co zdarzało się często, nagle wydawało mu się, że to wszystko ma jednak jakieś znaczenie - te długie godziny, nie kończące się dni przechodzące w jeszcze dłuższe noce. Mógł pracować do upadłego, mógł w ogóle nie wychodzić ze szpitala, byle tylko wyszarpnąć śmierci kolejną ofiarę.

Zdjął rękawiczki i czepek, umył ręce i spojrzał w lustro. Zobaczył twarz naznaczoną zmęczeniem po trzydobowym dyżurze. Usiłował nie pracować dłużej niż czterdzieści osiem godzin z rzędu. Rozsądne założenie, ale rzadko udawało mu się wprowadzić je w życie. Na oddziale urazowym nie ma stałych godzin pracy. A teraz czekało go coś jeszcze. Musiał zawiadomić matkę, że jej dziecko umarło. Wyszedł z sali operacyjnej i z zaciśniętymi zębami ruszył korytarzem. Czuł się jak anioł śmierci. Zbliżał się do przerażonej kobiety ze świadomością, że jego twarz i ta chwila będą ją nawiedzać w koszmarach do końca życia. Pamiętał jeszcze imię dziecka - zawsze pamiętał je przez jakiś czas - i wiedział, że i jego zaczną dręczyć koszmary  wspomnienia tego przypadku, okoliczności, rezultat operacji i pragnienie, żeby wszystko potoczyło się inaczej. Nie znał swoich pacjentów, ale wszyscy byli mu bliscy.

* Gdzie jest pani Washington  - spytał. Pielęgniarka za biurkiem wskazała mu kobietę, patrzącą na niego przerażonymi oczami. - Jestem doktor Whitman.

Takie sytuacje zdarzały mu się często. Czasami myślał, że zbyt często. Musiał powiedzieć to szybko, żeby kobieta nie łudziła się nadzieją.

* Mam złe wiadomości.

Henrietta gwałtownie wciągnęła powietrze. Jej oczy zdradziły, że już wiedziała. Wiedziała, zanim się odezwał.

* Umarła przed pięcioma minutami. - Dotknął lekko jej ramienia  nie zauważyła ani tego gestu, ani współczucia w jego głosie. Słyszała tylko słowa  umarła... umarła... - Zrobiliśmy wszystko, co było można, ale pocisk wyrządził zbyt wiele szkód. Rana wlotowa i wylotowa były bardzo rozległe...

Czuł, że nie powinien mówić o tych szczegółach. To było głupie i okrutne. Co za różnica, jakie rany spowodowały nieszczęście  Liczyło

się tylko jedno  jej dziecko nie żyło. Kolejna ofiara w beznadziejnej wojnie, toczącej się wokół nich. Kolejna cyfra w statystyce.

* Bardzo mi przykro.

Wtedy chwyciła się go kurczowo z dzikim wyrazem oczu  z trudem łapała powietrze, jakby uderzył ją pięścią w brzuch.

* Proszę usiąść, odpocząć...

Wstała, żeby usłyszeć wyrok z jego ust, a teraz wydawało się, że zemdleje. Oczy uciekły jej w głąb czaszki, tak że widać było tylko białka. Delikatnie posadził ją na krześle i wezwał gestem pielęgniarkę, która pobiegła po szklankę wody.

Ale kobieta nie mogła wypić ani kropli. Wydawała okropne, zduszone dźwięki, jakby usiłowała przełknąć to, czego się dowiedziała. Steve Whit-man poczuł się jak morderca, jakby to on nacisnął spust. Wolał rolę wybawcy. Czasami nim bywał. Ludzie ściskali mu rękę z ulgą i wdzięcznością. Nie tym razem. Nienawidził takich chwil. Zbyt często mu się zdarzały.

Posiedział z Henriettą Washington najdłużej jak mógł. Potem zostawił ją z pielęgniarkami. Znowu go wezwano - tym razem do czternastolatki, która wypadła z okna na trzecim piętrze. Poświęcił jej cztery godziny i o wpół do jedenastej wyszedł z sali operacyjnej z nadzieją, że zdołał uratować jeszcze jedno życie. Po raz pierwszy od wielu godzin znalazł się w swoim gabinecie. Miał przed sobą parę spokojnych godzin  zwykle trudne przypadki zaczynały się pojawiać dopiero po północy. Rzucił się na kubek wystygłej kawy i dwa czerstwe już ciastka. Od śniadania nie znalazł chwili na posiłek. Miał za sobą czterdzieści osiem godzin swojej zmiany i odrabiał kolejne czterdzieści osiem, zastępując kolegę, którego żona właśnie zaczęła rodzić. Już od dawna powinien być w domu, ale aż do tej chwili nie zdołał się wyrwać. Musiał jeszcze podpisać stertę dokumentów, a potem wreszcie mógł iść. Jego miejsce zajął już inny lekarz dyżurny. Steve westchnął i sięgnął po telefon. Wiedział, że Meredith jeszcze nie śpi. Może nawet jest w pracy. Przez ostatnie tygodnie była bardzo zajęta. Niewykluczone, że siedziała na jakimś zebraniu.

Meredith odebrała po pierwszym sygnale. Jej głos był chłodny i spokojny jak ona sama. Stanowili dla siebie dobrą przeciwwagę. Wulkaniczna energia Steve a doskonale dopełniała jej zrównoważoną uprzejmość. Meredith potrafiła zachować spokój bez względu na okoliczności, nawet w środku katastrofy. Opanowana, elegancka, chłodna. Zupełne przeciwieństwo męża. . - Halo

Spodziewała się że to Steve, ale pracowała właśnie nad ważną transakcją i musiała się liczyć z faktem, że ktoś z biura mógł zadzwonić do niej o tej porze. Wróciła już do domu. Meredith Smith-Whitman była współudziałowcem jednej z najbardziej szacownych firm specjalizujących się w bankowości inwestycyjnej i cieszyła się sporym poważaniem. Żyła w świecie wielkich transakcji, tak jak Steve żył w świecie szpitala. Oboje kochali swoje zawody. Traktowali je jak życiową namiętność.

* Cześć, to ja. - Miał znękany, smutny głos, ale zabrzmiała w nim ulga, kiedy usłyszał żonę.

* Jesteś zmęczony  - spytała ze współczuciem.

* Tak. Kolejny dzień w robocie. Właściwie trzy dni.

Był piątkowy wieczór. Nie widzieli się od wtorku. Ich życie wyglądało tak od lat  zdołali przywyknąć i od dawna nauczyli się to akceptować. Meredith zbyt dobrze znała te dyżury, które trwały dwa albo i trzy dni, nagłe wypadki, wzywające Steve a do szpitala po paru godzinach w domu. Oboje szanowali swoją pracę. Poznali się i pobrali w czasach, gdy on był stażystą, a ona studentką. Minęło czternaście lat, a Steve mógłby przysiąc, że to tylko parę tygodni. Ciągle był zakochany w żonie, a małżeństwo służyło im obojgu - z kilku powodów. Z pewnością nie zdążyli się sobą znudzić, mieli na to za mało czasu. Oboje wykonywali zawody wymagające wiele czasu i wysiłku. Nie tęsknili za posiadaniem dzieci, choć od czasu do czasu rozmawiali o powiększeniu rodziny. Na razie nie wykluczali tej możliwości.

* Jak tam transakcja  - spytał Steve. Od dwóch miesięcy Meredith pracowała nad prospektem wstępnej oferty pewnej firmy, której udziały zamierzali zacząć sprzedawać. Była to wyjątkowo ważna transakcja dla biura Meredith, choć niezbyt prestiżowa. Meredith była o wiele bardziej zainteresowana firmami komputerowymi oraz szansami, jakie się z nimi wiązały, niż bardziej tradycyjnymi transakcjami w Bostonie i Nowym Jorku.

* Powoli zmierzamy do celu - powiedziała zmęczonym głosem. Poprzedniego dnia została w biurze aż do pomocy. Mogła to robić bez przeszkód, kiedy Steve był w szpitalu. Czekały jąjeszcze rozmowy z potencjalnymi inwestorami i parotygodniowy wyjazd. Steve miał nadzieję, że do tego czasu zdążą trochę ze sobą pobyć. Postanowił nawet wziąć parę wolnych dni. - Kiedy wrócisz do domu, kochanie  - spytała, tłumiąc ziewnięcie. Właśnie wróciła, a dochodziło wpół do jedenastej.

* Jak tylko podpiszę parę dokumentów. Jadłaś coś  - Znacznie bardziej interesowała go żona niż te formularze.

10

11

* Tak jakby. Parę godzin temu podrzucili mi jakąś kanapkę.

* Zrobię omlet. A może wolisz, żebym coś przywiózł  - Mimo intensywnie wypełnionych dni to on zajmował się gotowaniem. Lubił się przechwalać, że robi to lepiej od żony. Z pewnością sprawiało mu to więcej radości. Meredith nigdy nie miała ambicji, żeby stać się doskonałą gospodynią. Wolała zjeść w pracy kanapkę czy sałatkę niż wracać do domu i przygotowywać obiad z czterech dań.

* Omlet. Wspaniale - powtórzyła z uśmiechem. Nawet kiedy była bardzo zajęta, nieustannie tęskniła za Steve em. Ich małżeństwo opierało się na wzajemnym szacunku, a mimo wspólnie spędzonych czternastu lat byli dla siebie nieustająco atrakcyjni.

* Więc co się dziś stało  - Zawsze potrafiła się zorientować po jego głosie, że spotkało go coś złego. Znali się lepiej niż większość małżeństw  uczestniczyli w swoich triumfach i porażkach.

* Umarło mi dwoje dzieci. -W jego głosie odezwała się gorzka nuta. Nie mógł przestać myśleć o młodej czarnoskórej kobiecie, która pięć godzin temu straciła córkę. Zrobiłby wszystko, żeby zapobiec tej śmierci, ale był tylko człowiekiem. Nie potrafił czynić cudów. - Piętnastolatek postrzelony w ulicznej walce z rywalizującym gangiem. I mała dziewczynka. Przypadkowa ofiara strzelaniny między trzema chłopakami a policjantami w Harlemie. Dostała kulę w klatkę piersiową. Operowaliśmy ją, ale się nie udało. Musiałem powiadomić jej matkę... biedna kobieta, była zrozpaczona. A potem operowałem czternastolatkę, która wypadła z okna. Mam nadzieję, że ją jakoś poskładaliśmy.

Nieustanne cierpienie pacjentów Steve a, rozpacz, śmierć, łzy... Meredith zbyt dobrze znała cenę, jaką za to płacił.

* Kochanie, to straszne... Bardzo mi przykro. Może wrócisz do domu  Odpocznij, pora zrobić przerwę.

Steve nie był w domu od trzech dni. W jego głosie zabrzmiał gorzki ton.

* Tak, muszę odpocząć. Wrócę za jakieś dwadzieścia minut. Tylko nie kładź się czasem beze mnie.

* Nie obawiaj się, mam masę dokumentów do przeczytania.

* Schowaj je, nie chcę widzieć tego paskudztwa. Proszę zająć się mężem, pani Whitman. To zalecenie lekarza.

Nie mógł się już doczekać, kiedy ją znowu zobaczy. Przebywanie z Meredith to jak powrót na inną planetę. Była dla niego oazą spokoju, powiewem świeżego powietrza, dobrym i zdrowym, bezpiecznym schronieniem przed okrucieństwem i zbrodniami, z którymi spotykał się co-

dziennie. Tęsknił za jej widokiem. Nie chciał, kiedy wróci do domu, zastać ją przy pracy lub we śnie.

* Dobrze, panie doktorze. Tylko szybko wracaj.

Uśmiechnął się  widział ją wyraźnie, piękną, chłodną i zmysłową.

* Już lecę. Będę za parę minut.

Zawsze przeceniał swoje możliwości, ale była już do tego przyzwyczajona.

Jak się okazało, dotarł do domu prawie czterdzieści minut później. Lekarz dyżurny poprosił go w ostatniej chwili o konsultację w przypadku złamania biodra i miednicy u dziewięćdziesięciodwulet-niej staruszki, u czternastolatki zaś, która wypadła z okna, wystąpiły komplikacje. Steve zrobił, o co go proszono, ale czuł, że pora odpocząć. Był niemal nieprzytomny z wyczerpania. Podpisał dokumenty i wziął wolne na weekend. Nie zamierzał oglądać oddziału aż do poniedziałku. Miał go już po dziurki w nosie. Co za dużo, to niezdrowo. Kiedy wreszcie opuścił szpital, chwiał się jak pijany.

Złapał taksówkę i po chwili stał już pod drzwiami swojego mieszkania. Słyszał cichą muzykę i czuł zapach perfum Meredith. To jak wejście do raju po trzech dniach w piekle. Straszne chwile w szpitalu straciły znaczenie  liczył się tylko czas, jaki spędzał z żoną. To dla tego czasu warto było żyć. Ale oczywiście kochał także swoją pracę, tak jak Meredith kochała swoją.

* Merrie  - zawołał od progu. Nie było odpowiedzi. Znalazł jąpod prysznicem - wysoką, smukłą, jasnowłosą i niewiarygodnie piękną. W szkole dorabiała sobie pozowaniem do zdjęć. Oboje dostali stypendium naukowe. Byli wtedy bardzo młodzi i niedawno stracili rodziców. Rodzice Meredith zginęli w wypadku samochodowym na południu Francji podczas pierwszych prawdziwych wakacji, jakie sobie zrobili po dwudziestu latach. Jego rodzice zmarli na raka w ciągu pół roku. Od wielu lat Steve i Meredith byli swoją jedyną rodziną. Dlatego czuli się sobie jeszcze bardziej bliscy.

Zobaczyła go, uśmiechnęła się, wyłączyła wodę i chwyciła ręcznik. Z mokrych jasnych włosów kapały krople wody i spływały po nagich piersiach  zielone oczy były zamglone i ciepłe. Pocałował ją i przyciągnął do siebie, ociekającą wodą. Nie zważał na nic. Chciał ją przytulić i tyle.

* Boże, co ty ze mną robisz... przez ciebie nie rozumiem, po co w ogóle wychodzę z domu.

* Żeby ratować ludziom życie, ma się rozumieć - powiedziała i zarzuciła mu ręce na szyję. Czuła, że wypełnia ją nowa energia, jak po

13

dobrze przespanej nocy. Nie, nawet większa. Steve pocałował ją i mimo tych ponurych siedemdziesięciu sześciu godzin w szpitalu natychmiast poczuł przypływ podniecenia. Miała na niego magnetyczny wpływ -i to od pierwszej chwili, kiedy się spotkali.

* Na co masz ochotę  Na mnie czy na omlet  - spytał z przekornym uśmiechem. Zmarszczyła brwi i poważnie się zastanowiła.

* Trudny wybór... Robię się głodna.

* Ja też. Więc najpierw omlet, potem wskoczę pod prysznic i zaczniemy świętować fakt, że oboje spędzimy całą noc w domu. Zacząłem się bać, że już mnie stamtąd nie wypuszczą. Dzięki Bogu, mam wolny cały weekend. Prawie nie wierzę, że będziemy ze sobą aż dwa dni.

Ale w tej samej chwili jej spojrzenie spochmumiało.

* Zdaje się, że o czymś zapomniałeś. W niedzielę wyjeżdżam do Kalifornii.

Nie znosiła wyjeżdżać, kiedy Steve miał wolne. Bardzo rzadko zdarzała się im okazja, by wspólnie spędzić weekend. Nie pamiętała, kiedy ostatnio się to przytrafiło.

* Muszę się spotkać z Callanem ostatni raz przed pokazem. Chcę z nim jeszcze omówić szczegóły.

* Wiem, o nic się nie martw. Całkiem zapomniałem...

Usiłował nie zdradzić, jak bardzo czuje się zawiedziony. Popatrzył, jak Meredith wyciera włosy, potem wyszedł i usmażył obiecany omlet.

Pięć minut później Meredith stanęła obok niego. Wilgotne włosy opadały na biały kaszmir szlafroka, a kiedy Steve zerknął w jej dekolt, przekonał się, że pod spodem jest naga.

* Uważaj, bo spalę kolację - mruknął, wylewając na patelnię jajeczną masę, a potem nalał szklankę białego wina. Meredith nie odezwała się, ale nie mogła nie zauważyć, jak bardzo jest wyczerpany. Pod oczami pojawiły się mu ciemne sińce. - Dobrze jest wrócić do domu. -Uśmiechnął się i spojrzał na nią z nieskrywanym zachwytem. - Brakowało mi ciebie.

* A mnie ciebie - odparła, objęła go i pocałowała. Usiadła na wysokim stołku przy kuchennym stole. Ich mieszkanie było urządzone w wyrafinowanym nowojorskim stylu, bardziej pasującym do Meredith niż do Steve a. Z nich dwojga to ona nosiła się elegancko  każdy szczegół jej ubioru podkreślał aurę kompetencji i sukcesu. Steve był wymięty i zarośnięty - typowy przepracowany lekarz. Już dawno powinien odwiedzić fryzjera, w dodatku nie golił się od dwóch dni. Nie wyglądał na swoje czterdzieści dwa lata, a ponieważ ciągle chodził w szpitalnym

uniformie, większość ludzi nie potrafiła go sobie wyobrazić w normalnym stroju. W tej chwili poza szpitalnym ubraniem miał na sobie skarpetki nie do pary i drewniaki, w których czuł się najwygodniej. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby kiedykolwiek mógł włożyć garnitur i krawat, choć kiedy się to zdarzało, wyglądał szalenie atrakcyjnie. Przeważnie w czasie wolnym od pracy ubierał się w sprane dżinsy i podkoszulki. Był zbyt zajęty, żeby zaprzątać sobie głowę garderobą.

* Co będziemy robić jutro  Oczywiście pomijając sen i kochanie się aż do kolacji. - Zerknął na nią łobuzersko i postawił talerz z omletem na blacie z granitu. Cała kuchnia była utrzymana w biało-beżowej |  tonacji. Wyglądała jak fotografia z okładki.

* To, co powiedziałeś, brzmi bardzo zachęcająco. Muszę tylko wpaść L chwilę do biura i zabrać parę dokumentów, a potem je przeczytać. Są atrzebne na spotkanie w Kalifornii - dodała przepraszająco.

* Nie możesz ich przeczytać w samolocie

* Musiałabym lecieć do Tokio. Będę się spieszyć, obiecuję.

* Mam złe przeczucia. - Uśmiechnął się i nalał wino do kielisz-ców. Czuł się wspaniale - wreszcie nie odpowiadał za nic z wyjątkiem własnego życia. Chciał już tylko kochać się ze swoją żoną, a potem spać aż do południa. - Opowiedz mi coś jeszcze. Jak przyjęli wstępną ofertę

Dobrze wiedział, że praca znaczy dla niej bardzo wiele. Oczy Meredith rozbłysły.

* Zapowiada się fantastycznie. Nie mogę się już doczekać podróży. Mam przeczucie, że odniesiemy wielki sukces. Dziś rano rozmawiałam z Dowem. Niecierpliwi się jak dziecko. Jest miły, chyba by ci się spodobał. Stworzył swoją firmę z niczego i jest z niej ogromnie dumny, zresztą całkiem słusznie. Teraz zaczyna zdobywać rozgłos. Jego marzenia się spełniają. Miło jest mu pokazywać, jak to wszystko działa.

* Tylko nie pokazuj mu nic więcej. - Wskazał widelcem nagą kremową pierś, wychyloną z rozcięcia szlafroka. Podążyła za jego spojrzeniem i roześmiała się beztrosko.

* To sprawy wyłącznie zawodowe - oznajmiła bez wahania.

* Może dla ciebie. Mam nadzieję, że gość jest mały, tłusty i ma kochankę nimfomankę, która nie daje mu spokoju. Wysyłanie was razem w podróż jest bardzo ryzykowne... bardzo ryzykowne, kochanie, -Zmierzył ją wzrokiem pełnym nie gasnącego zachwytu. Jej uroda promieniała, z czego wszyscy mężczyźni musieli zdawać sobie sprawę. A ona była z nim od czternastu lat. Piękna, mądra, zabawna. Od czter-

14

15

nastu lat pożądał jej, zachwycała go i interesowała. Bez względu na zmęczenie zawsze był gotów iść z nią do łóżka. A ona potrafiła to docenić.

* Wierz mi, ci nudziarze myślą tylko o interesach - zapewniła go. -Callan Dow jest taki sam. Ta firma to ziszczenie jego marzeń. Miłość jego życia. Mogłabym wyglądać jak Godzilla, a on by tego nie zauważył. Poza tym - dodała z uśmiechem - kocham cię. Callan może i jest podobny do Toma Cruise a, ale to ty jesteś moim jedynym.

* Świetnie - mruknął z zadowoleniem, ale po chwili zerknął na nią niespokojnie. - Skoro już o tym wspomniałaś... rzeczywiście

* Co rzeczywiście

* Naprawdę wygląda jak Tom Cruise

* Ależ skąd. - Roześmiała się i dodała przekornie  - Raczej jak Gary Cooper. Albo Clark Gable.

* Bardzo śmieszne.

Mówiła prawdę, ale nie zamierzała ciągnąć tematu. Nie miał znaczenia.

* Dwa tygodnie to za długo. Będę tęsknił. Nie znoszę, kiedy wyjeżdżasz.

* Ja też. - Nie była to całkowita prawda, o czym wiedzieli oboje. Jeśli zadanie było wystarczająco interesujące, a towarzystwo sympatyczne, Meredith czuła się jak ryba w wodzie. Uwielbiała wszystko, co miało związek z jej pracą. - Dziesięć miast w dwa tygodnie. To ma być wypoczynek

* Przepadasz za tym, nie oszukuj. - Dopił wino i oparł się wygodnie, by przyjrzeć się jej z podziwem. Była spokojna, piękna i zmysłowa. A on czuł się rozpaczliwie brudny i zarośnięty. Musiał wyglądać jak potwór. Kiedy był w szpitalu, wygląd stanowił ostatnie z jego zmartwień. Zaczynał się liczyć w chwili, gdy znajdował się razem z żoną w domu, a nawet wtedy Steve bywał zbyt wyczerpany, żeby się przebrać.

* Czasami rzeczywiście lubię te pokazy. Nie zawsze. Kiedy są dobre, bywają zabawne. Zresztą to zależy od firmy. Ta jest w porządku. Akcje będą się sprzedawać jak świeże bułeczki.

Firma produkowała wyspecjalizowany diagnostyczny sprzęt medyczny  właściciel, Callan Dow, osobiście skonstruował niektóre modele. Jego ojciec był chirurgiem. Pracował w małym miasteczku i chciał, żeby również jego syn wykonywał ten zawód, ale Callan dał się uwieść biznesowi i nowoczesnym wynalazkom. Założył firmę, w której produkował instrumenty chirurgiczne wykorzystujące najnowszą technologię. Steven je znał i nie mógł ich nie podziwiać, ale akcje firmy nie wydawa-

16

ły mu się szczególnie interesujące, choć Meredith sądziła inaczej. Nawet ich domowym budżetem zajmowała się ona. W końcu była specjalistką, a on kompletnie się na tym nie znał.

Meredith włożyła talerze do zmywarki, Steve wziął prysznic. Po paru minutach zgasiła światło i poszła do sypialni. Było dobrze po północy, oboje padali ze zmęczenia... Po chwili Steve wśliznął się do łóżka, wziął żonę w ramiona i przyciągnął do siebie. Czuła, że jej pragnie, a ona to pragnienie odwzajemniała. Pocałowała go i cicho jęknęła, gdy zaczął j ą pieścić. Po chwili szpital i sprawy firmy odeszły w zapomnienie. Liczył się tylko ich mały prywatny świat.

Rozdział drugi

Steve obudził się w sobotni ranek i nie znalazł przy sobie Meredith. Poszła do biura, spodziewając się, że zdąży wrócić, zanim on się obudzi, ale kiedy weszła do mieszkania, mąż już siedział przy stole, okręcony ręcznikiem, odświeżony po prysznicu, i czytał gazetę. Spojrzał na nią, ubraną w białe spodnie i podkoszulek.

* Jesteś za młoda, żeby się zajmować bankowością- zauważył z uśmiechem. Postawiła aktówkę przy kanapie. Wyglądała promiennie  ta noc była równie wspaniała jak poprzednie, może nawet jeszcze wspanialsza. Ich życie seksualne zawsze było wyjątkowo satysfakcjonujące, z czego korzystali przy nielicznych okazjach, kiedy mogli ze sobą spędzić trochę czasu. Czasami Meredith zastanawiała się, czy ich nie gasnąca fascynacja ma coś wspólnego z faktem, że prawie się nie widywali. Może to dlatego byli siebie bardziej spragnieni niż większość małżonków z czternastoletnim stażem

* Masz ochotę wyjść do restauracji  - Ciągle panował upał, ale Steve czuł potrzebę, by pokazać się w jej towarzystwie. - Do „Zielonej Tawemy”

* Fantastycznie - odparła, choć sumienie lekko ją ukłuło. Musiała się przygotować do spotkania. Oczywiście miała na to jeszcze czas. Zresztą po trzech dniach nieustannej pracy Steve zasługiwał na chwilę rozrywki. Musiał sobie znaleźć jakąś ulgę po tym cierpieniu i rozpaczy, z jakimi stykał się na co dzień. Nie mogła mu tego odmówić.

Steve zarezerwował stolik i w południe wyszli z domu, trzymając się za ręce. Nie przypuszczali, że jest tak bardzo gorąco. Lato w Nowym

2 -             

k -

17

Jorku było dławiąco upalne i tak parne, że z trudem dawało się oddychać.

Do restauracji pojechali taksówką. Przy obiedzie Meredith znowu mówiła o transakcji, nad którą pracowała, a on słuchał z zainteresowaniem. Lubił, kiedy opowiadała o swojej pracy. Zapominała o całym świecie, ale jemu właśnie to się podobało. Była zadziwiająco skupiona na kwestii, nad którą aktualnie pracowała. Między innymi na tym polegał sekret jej powodzenia - a także na umiejętności wyjątkowo trafnej oceny sytuacji. Te cechy zyskały jej szacunek współpracowników, choć czasami czuła, że nie jest traktowana na równi z mężczyznami. Od czterech lat była współudziałowcem w firmie, ale bardzo często to jej przypadała czarna robota, całą chwałę zaś i zaszczyty zbierali koledzy. Ten stan rzeczy denerwował ją od lat, ale taka sama sytuacja panowała w większości firm na Wall Street. Mężczyźni nie wypuszczali z rąk władzy nad tym małym zamkniętym światem. Meredith dobrze wiedziała, że musi się poddać pewnym ograniczeniom. Zdecydowała się pracować w męskim świecie i zdobywać szczyty należące do mężczyzn, co nie zawsze budziło ich sympatię. A w dodatku, co j ą doprowadzało do furii, musiała odbyć tę podróż w towarzystwie jednego ze starszych stażem współpracowników. Początkowo żaden z nich nie chciał z nią pracować nad transakcją, ale kiedy stało się oczywiste, że okaże się ona sukcesem, wszyscy zapragnęli ją dla siebie zagarnąć. Przynajmniej Callan Dow widział, że powodzenie transakcji jest od samego początku wyłączną zasługą Meredith.

Przy kawie rozmawiali o szpitalnych problemach Steve a. Od pięciu lat był zastępcą ordynatora oddziału chirurgii urazowej i marzył o awansie. Harvey Lucas, jego zwierzchnik, od lat groził, że wyjedzie z miasta, ale jakoś do tego nie dochodziło. Zamierzał przenieść się na parę lat do Bostonu, ale ciągle nie mógł się zdecydować, a do czasu jego wyjazdu Steve miał związane ręce. Zatem na razie musiał się zadowolić stanowiskiem zastępcy. Nie zamierzał odchodzić ze szpitala  tutejszy oddział chirurgii urazowej nie miał sobie równych w całym mieście. Poza tym uważał Lucasa za swojego przyjaciela.

Po obiedzie wybrali się na spokojną przechadzkę po parku. Słuchali ulicznych zespołów jazzowych, przyglądali się dzieciom puszczającym zdalnie sterowane stateczki na stawie. Od czasu do czasu rozmawiali jeszcze o powiększeniu rodziny, ale z każdym rokiem ta perspektywa wydawała się bardziej odległa. Ostatnio Steve coraz częściej do tego wracał, ale Meredith ciągle nie czuła się gotowa. I, prawdę mówiąc, nie

wierzyła, żeby to kiedykolwiek nastąpiło. Miała trzydzieści siedem lat  zaczęła sądzić, że w ich życiu nigdy nie będzie miejsca dla dzieci. Oboje byli zbyt zajęci pracą. Zawsze się bała, że dziecko ich rozdzieli, choć Steve był przekonany, że raczej scementuje ich związek. Sama myśl o ciąży sprawiała, że Meredith czuła się zagrożona. Nie chciała być rozdarta między dzieckiem a pracą.

Nadal panował zabójczy żar. Oboje poczuli zmęczenie, wrócili do mieszkania i padli na kanapę.

* Co powiesz na kino wieczorem  Klimatyzowane  A przedtem zrobię kolację.

Steve, wypoczęty i szczęśliwy, wydawał się innym człowiekiem. Nie przypominał tego słaniającego się nieszczęśnika, który wczoraj prawie wczołgał się do mieszkania. Wystarczyło parę godzin w towarzystwie Meredith i jedna przespana noc, żeby go doprowadzić do porządku. Już teraz czuł się pełen energii.

* Nie mogę iść do kina. - Spojrzała na niego przepraszająco. - Muszę się spakować, a jeszcze nie zdążyłam przeczytać dokumentów.

* Szkoda. - Był zawiedziony, choć zdążył się już do tego przyzwyczaić. Meredith prawie zawsze przynosiła z pracy jakieś papierzyska. -O której wyjeżdżasz  - dodał, leżąc bezwładnie na kanapie. Miał na sobie spodnie khaki i błękitną koszulę, a na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin