ROBERT LUDLUM
Dokument Matlocka
O autorze
Robert Ludlum urodził się w Nowym Jorku w 1927 roku. Nim olśnił świat talentem literackim pracował jako aktor, a później producent teatralny. Najwyraźniej to zajęcie roznieciło jego wyobraźnię i wyczuliło zmysł dramaturgiczny. Doświadczenia teatralne sprawiły, że w świecie fikcji porusza się z iście fenomenalną pewnością i swobodą. Połączenie talentu narracyjnego i umiejętności snucia zawiłej acz precyzyjnej intrygi zaowocowało spektakularnym debiutem. Takie powieści jak “Tożsamość Bourne'a” i “Mozaika Parsifala” wyniosły Ludluma od razu na czołowe miejsca list światowych bestsellerów.
Od jego książek nie można się oderwać: pełne dynamicznej akcji, przemocy i brutalności fascynują zawrotnym tempem; doskonała konstrukcja dramaturgiczna, precyzyjne dawkowanie napięcia wciąga czytelnika bez reszty. Pisarstwo Ludluma jest tak sugestywne, że w pewnym momencie tracimy orientację co jest fikcją, a co rzeczywistością; wpadamy w hipnotyczny trans. Dlatego za nic w świecie nie wejdziemy do ciemnego pokoju i podejrzliwie przyglądamy się otaczającym nas ludziom, zewsząd oczekując zasadzki. W tym chyba tkwi sedno fenomenalnej poczytności książek Ludluma. Kreowany przez pisarza świat walki dobra ze złem jest tak wiarygodny, tak namacalnie realny, że zaczynamy w nim żyć doświadczając najbardziej nieprawdopodobnych i karkołomnych przygód.
Do dziś Ludlum napisał 17 powieści: (w tym dwie pod pseudonimem Jonathan Ryder: “Halidon” i “Trevayne”). Zostały one wydane w ponad trzydziestu krajach w łącznym nakładzie 200 mln egzemplarzy.
Dla Pat i Billa
Jak mówi stare hinduskie przysłowie:
“Kiedy olbrzymy rzucają cień, nadzieja w tym, że cię osłoni”.
Para Macellich to olbrzymy!
1
Loring wyszedł bocznymi drzwiami z departamentu sprawiedliwości i zaczął się rozglądać za taksówką. Było wiosenne piątkowe popołudnie, dochodziła już niemal piąta trzydzieści i ruch na ulicach Waszyngtonu osiągnął szczyt. Loring z nikłą nadzieją stanął przy krawężniku machając lewą ręką. Miał już zrezygnować, kiedy zatrzymała się przed nim taksówka, złapana przez kogoś innego parę metrów wcześniej.
- Jedzie pan w kierunku wschodnim? Niech pan wsiada, ten pasażer nie ma nic przeciwko temu.
Loring był zawsze zażenowany w takich sytuacjach. Mimo woli podkurczył prawe ramię, chowając dłoń jak najgłębiej w rękaw, żeby osłonić cienki czarny łańcuszek okalający nadgarstek, zapięty na rączce teczki.
- Dziękuję bardzo, ale przy następnej przecznicy skręcam na południe.
Odczekał, aż taksówka włączy się z powrotem do ruchu i znów zaczął beznadziejnie machać.
Kiedy indziej zmobilizowałby wszystkie siły i ruszył do akcji. Rozglądałby się w obu kierunkach, wypatrując wysiadających pasażerów lub nikłego światełka na dachu taksówki, sygnalizującego, że jest do wzięcia, jeśli zdoła ją dopaść przed innymi.
Dzisiaj jednak Ralph Loring nie miał ochoty na biegi z przeszkodami. Nie potrafił się otrząsnąć z przygnębienia. Właśnie był świadkiem skazania człowieka na śmierć. Człowieka, którego nie znał osobiście, ale o którym bardzo dużo wiedział. Pewnego nieznajomego, lat trzydzieści trzy, który mieszkał i pracował w odległym o sześćset czterdzieści kilometrów miasteczku w Nowej Anglii i nie miał pojęcia ani o jego, Loringa, istnieniu, ani tym bardziej o zainteresowaniu, jakie budził w departamencie sprawiedliwości.
Myśli Loringa wracały do dużej sali konferencyjnej z ogromnym prostokątnym stołem i siedzących przy nim ludzi, którzy wydali wyrok.
Sam ostro się temu sprzeciwił. To wszystko, co mógł zrobić dla nieznanego człowieka, którego z taką precyzją wmanewrowano w sytuację bez wyjścia.
- Pozwolę sobie panu przypomnieć, panie Loring - powiedział zastępca prokuratora generalnego, który niegdyś sprawował funkcję sędziego w marynarce wojennej - że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Pewna liczba ofiar jest nieunikniona.
- Ale tutaj okoliczności są inne. Ten człowiek jest niewyszkolony. Nie wie, kto jest wrogiem ani gdzie go szukać. Skąd mógłby wiedzieć? Sami tego nie wiemy.
- O to właśnie chodzi. - Tym razem zabrał głos inny zastępca prokuratora, ten z kolei zwerbowany z biura prawnego jakiejś korporacji, rozmiłowany w posiedzeniach i, jak Loring podejrzewał, niezdolny do podjęcia samodzielnej decyzji. - Nasz obiekt jest wysoce mobilny. Niech pan spojrzy na charakterystykę psychologiczną: “nie bez wad, ale w najwyższym stopniu mobilny.” Dokładnie tak. Stanowi jedyny logiczny wybór.
- “Nie bez wad, ale mobilny!” Co to, do diabła, ma znaczyć? Może teraz ja pozwolę sobie przypomnieć szanownym zgromadzonym, że pracuję w branży od piętnastu lat. Charakterystyki psychologiczne to tylko ogólne wskazówki, sądy, które mogą się potwierdzić albo nie. Byłbym równie skłonny wmieszać w sprawę infiltracji obcego człowieka, co wziąć na siebie odpowiedzialność za obliczenia matematyczne NASA.
Odpowiedział mu przewodniczący konferencji, zawodowy wyższy urzędnik.
- Rozumiem pana obiekcje, w normalnych okolicznościach przyznałbym panu rację. Jednakże to nie są normalne okoliczności. Mamy zaledwie trzy tygodnie. Kwestia czasu przeważa nad zwykłymi w takich razach środkami ostrożności.
- To ryzyko, które musimy podjąć - oznajmił były sędzia.
- Pan go nie podejmuje - zareplikował Loring.
- Czy chce pan zrezygnować z tego zadania? - zapytał przewodniczący bez ogródek.
- Nie, wezmę to na siebie. Ale niechętnie. I chcę to oficjalnie zaznaczyć.
- Jeszcze jedno, zanim się rozejdziemy, panowie. - Radca prawny nachylił się nad stołem. - To polecenie z góry. Wszyscy wiemy, że za tym człowiekiem przemawia jego silna motywacja. Wynika to jasno z charakterystyki. Z naszych akt musi równie jasno wynikać, że wszelka zaoferowana nam pomoc nastąpiła z jego strony dobrowolnie i na ochotnika. Jesteśmy w delikatnej sytuacji. Nie możemy, powtarzam, nie możemy brać na siebie za to odpowiedzialności. Najlepiej by było, gdyby z akt wynikało, że to on sam się do nas zgłosił.
Ralph Loring odwrócił się z niesmakiem.
Ruch na jezdni osiągnął apogeum. Loring właśnie miał zamiar ruszyć pieszo przez dwadzieścia parę przecznic do swojego mieszkania, kiedy przy krawężniku zatrzymało się białe volvo.
- Wsiadaj! Wyglądasz głupio wymachując tak ręką.
- Ach, to ty. Wielkie dzięki. - Loring otworzył drzwi i wsunął się na przednie siedzenie, kładąc teczkę na kolanach. Tu nie musiał ukrywać cienkiego czarnego łańcuszka okalającego nadgarstek. Cranston był kolegą po fachu, specjalistą od zagranicznych tras przerzutowych. Wykonał większość prac przygotowawczych do operacji, którą teraz przejął Loring.
- Długo trwała ta wasza konferencja. Osiągnąłeś coś?
- Zielone światło.
- Najwyższy czas.
- To zasługa dwóch zastępców prokuratora generalnego i ponaglającej notatki z Białego Domu.
- Nareszcie. Dziś rano do wydziału geograficznego dotarły ostatnie meldunki grupy śródziemnomorskiej. Potwierdzają masowy charakter zmiany szlaków dostaw. Pola pod Ankarą i w Konya na północy, ośrodki w Sidi Barrani i Rashid, a nawet w Algierii systematycznie ograniczają produkcję. Bardzo nam to komplikuje życie.
- Czego wy, do diabła, chcecie? Myślałem, że waszym celem jest wykurzenie ich. Niczym was nie można zadowolić.
- Ty też nie byłbyś zachwycony. Możemy kontrolować trasy, które znamy, ale co, na litość boską, wiemy o takich miejscach jak Porto Belocruz, Pilcomayo i dziesiątki trudnych do wymówienia miejscowości w Paragwaju, Brazylii, Gujanie? To całkiem nowa działka, Ralph.
- Wezwijcie do pomocy specjalistów od Ameryki Południowej. W CIA się od nich roi.
- Nie ma mowy. Nie wolno nam nawet poprosić ich o mapy.
- To idiotyzm.
- To szpiegostwo. Musimy być czyści. Musimy się ściśle trzymać przepisów. Myślałem, że wiesz.
- Wiem - odpowiedział Loring znużonym tonem. - Ale to idiotyzm.
- Martw się o Nową Anglię w Stanach Zjednoczonych. Zostaw nam pampasy, czy jak im tam.
- Nowa Anglia to cholerny osobny mikroświatek. To mnie właśnie przeraża. Co się stało z tymi wszystkimi poetyckimi opisami jankeskiego ducha, wiejskich płotów i oplecionych bluszczem ceglanych domków?
- Nowa poezja. Daj sobie z tym spokój.
- Dzięki za głębokie i szczere zrozumienie.
- Widzę, że jesteś zniechęcony.
- Mamy za mało czasu.
- Zawsze mamy za mało czasu.
Cranston skręcił na szybsze pasmo tylko po to, aby zaraz się przekonać, że jest zakorkowane przy najbliższej przecznicy. Z westchnieniem przesunął dźwignię automatycznej skrzyni biegów na pozycję neutralną i wzruszył ramionami. Spojrzał na Loringa, który siedział ze wzrokiem wbitym posępnie w przednią szybę.
- Przynajmniej masz zielone światło. To już coś.
- Jasne. I do tego zielonego współpracownika.
- Ach, rozumiem. Czy to on? - Cranston wskazał głową teczkę Loringa.
- Tak. Od dnia, kiedy się urodził.
- Jak się nazywa?
- Matlock. James B. Matlock II. “B” to Barbour; pochodzi z bardzo starej rodziny, a właściwie z dwóch bardzo starych rodzin. Jest doktorem filozofii i wybitnym autorytetem w dziedzinie politycznych i społecznych nurtów w literaturze elżbietańskiej.
- Wielki Boże! I to mają być jego kwalifikacje? Gdzie i komu ma zacząć zadawać pytania? Na herbatce dla emerytowanych profesorów wydziału?
- Nie, jeśli chodzi o wiek, jest w porządku. Jego kwalifikacje mieszczą się w tym, co służba bezpieczeństwa określa mianem: “nie bez wad, ale w najwyższym stopniu mobilny.” Czy to nie pyszne określenie?
- Nowatorskie. Co to ma znaczyć?
- Ma określać mężczyznę, który coś tam nabroił. Może nie spisał się w wojsku albo rozwiódł z żoną, zapewne to pierwsze, ale mimo tego niewybaczalnego błędu da się lubić.
- Ja już go lubię.
- Ja też. To właśnie mój problem.
Obaj mężczyźni zamilkli. Cranston pracował w branży dość długo, by wiedzieć, kiedy kolega musi pewne sprawy przemyśleć sam. I sam dojść do konkretnych wniosków czy postanowień. W większości przypadków nie było to trudne.
Ralph Loring myślał o człowieku, którego życie miał opisane w teczce do ostatniego szczegółu. Wyłowione z wielu banków danych. Jego nazwisko brzmiało James Barbour Matlock, ale osoba za tym nazwiskiem nie chciała się jakoś wykrystalizować. I to go niepokoiło - życie Matlocka obfitowało w dziwne, często nieprzewidziane zwroty.
Był jedynym pozostałym przy życiu synem bardzo bogatych rodziców, którzy w podeszłym wieku dożywali swych dni w Scarsdale, w stanie Nowy Jork. Odebrał należną jego sferom edukację w Andover i Amherst, która miała zapewnić mu odpowiednio płatne zajęcie na Manhattanie - w bankowości, maklerstwie albo reklamie. Nic w jego szkolnych czy studenckich czasach nie wskazywało na możliwość odstępstwa od tego schematu. Przeciwnie, jego małżeństwo z dziewczyną z prominenckich sfer Greenwich zdawało się potwierdzać tak obrany kierunek.
A potem z Jamesem Barbourem Matlockiem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. których Loring nie potrafił zrozumieć. Najpierw kwestia wojska.
Było to we wczesnych latach sześćdziesiątych i przez proste wyrażenie zgody na przedłużenie służby o sześć miesięcy, Matlock mógł jako oficer służb pomocniczych siedzieć sobie gdzieś wygodnie za biurkiem - przy rodzinnych koneksjach byłoby to zapewne w Waszyngtonie lub Nowym Jorku. Tymczasem jego przebieg służby wojskowej przedstawiał się żałośnie: całym szeregiem naruszeń przepisów i niesubordynacji zapewnił sobie najmniej pożądany przydział - Wietnam z rosnącą tam eskalacją działań wojennych. W delcie Mekongu jego zachowanie dwukrotnie zawiodło go przed sąd wojenny.
Mimo wszystko za tym postępowaniem nie kryły się żadne widoczne racje ideologiczne, raczej brak przystosowania.
Jego powrót do życia cywilnego nadal cechowały konflikty, najpierw z rodzicami, potem z żoną. Z nie wyjaśnionych przyczyn James Barbour Matlock, którego postępy akademickie były przyzwoite ale niczym się nie wyróżniające, wynajął nagle małe mieszkanie w Morningside Heights i zapisał się na Uniwersytet Columbia.
Jego małżeństwo przetrwało jeszcze trzy i pół miesiąca, po czym po cichym rozwodzie żona zniknęła na zawsze z życia Matlocka.
Na następne kilka lat składały się monotonne notatki wywiadowcze. Matlock-buntownik przekształcał się w Matlocka-naukowca. Pracował dzień i noc, zdobywając tytuł magistra w czternaście miesięcy, a doktorat w dwa lata później. Pogodził się jakoś z rodzicami i dostał posadę na wydziale anglistyki Uniwersytetu Carlyle w Connecticut. Od tej pory opublikował kilka książek i artykułów i zdobył godną pozazdroszczenia pozycję w środowisku akademickim. Był zdecydowanie popularny”mobilny w najwyższym stopniu” (co za idiotyczne wyrażenie); dobrze mu się powodziło i najwyraźniej zmienił swój wrogi stosunek do świata, który cechował go we wcześniejszych latach. Swoją drogą, nie miał chyba zbyt wielu powodów do niezadowolenia, pomyślał Loring. Jego życie toczyło się równym, spokojnym rytmem i było w pełni satysfakcjonujące, zwłaszcza że miał też dziewczynę. James Barbour Matlock II był obecnie zaangażowany w dyskretny romans z absolwentką uczelni, Patrycją Ballantyne. Mieszkali osobno, ale według posiadanych informacji byli kochankami. Niemniej, o ile się można było zorientować, nie myśleli o małżeństwie. Dziewczyna kończyła studia doktoranckie na archeologii i czekało już na nią parę stypendiów fundowanych. Stypendiów, które zawiodą ją do odległych krajów i przyszłych odkryć. Dane Patrycji Ballantyne wskazywały, że nie szykuje się ona do małżeństwa.
Ale co z Matlockiem, zastanawiał się Ralph Loring. Co mówią o nim fakty? Jak uzasadniają jego wybór?
Nie uzasadniały. Nie mogły uzasadniać. Tylko wyszkolony zawodowiec mógł podołać wymogom obecnej sytuacji. Cała sprawa była zbyt skomplikowana, zbyt usiana pułapkami dla kogoś, kto jest amatorem. Gorzka ironia polegała na tym, że popełniając błędy i wpadając w pułapkę, Matlock osiągnie szybko o wiele więcej niż jakikolwiek zawodowiec.
I straci przy tym życie.
- Dlaczego uważacie, że on się zgodzi?
Cranston zbliżał się już do mieszkania Loringa i ciekawość nie dawała mu spokoju.
- Co? Przepraszam, o co pytałeś?
- Z jakiego powodu miałby się zgodzić? Co za tym stoi?
- Młodszy brat. Dziesięć lat młodszy, dokładnie mówiąc. Jego rodzice są już starzy. Bardzo bogaci, całkiem oderwani od życia. Matlock obarcza siebie całą odpowiedzialnością.
- Odpowiedzialnością? Za co?
- Za śmierć brata. Zmarł trzy lata temu na skutek przedawkowania heroiny.
Ralph Loring jechał wolno wynajętym samochodem szeroką, trzypasmową ulicą obok dużych starych domostw z wypielęgnowanymi trawnikami. Było wśród nich też parę klubów studenckich, ale o wiele mniej niż przed dekadą. Socjalna ekskluzywność lat pięćdziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych ulegała zmianie. Kilka z wielkich budynków miało teraz inne nazwy.
“The House”, “Aquarius” (naturalnie), “Afro-Commons”, “Warwick”, “Lumumba Hall”.
Uniwersytet Carlyle w Connecticut był jednym z tych niezbyt dużych, “prestiżowych” ośrodków akademickich, rozsianych po krajobrazie Nowej Anglii. Władze administracyjne pod światłym kierownictwem rektora Adriana Sealfonta rekonstruowały uczelnię, starając się przystosować ją do drugiej połowy dwudziestego wieku. Nieuniknione protesty, gromadne zapuszczanie bród i murzyńscy studenci występowali obok statecznej zamożności, klubowych marynarek i regat sponsorowanych przez byłych wychowanków. Hard rock i spokojne wieczorki tańcujące uczyły się pokojowej koegzystencji.
Patrząc na ciche budynki w jasnym wiosennym słońcu, Loring pomyślał, że trudno uwierzyć, aby ta społeczność mogła mieć jakieś głębsze problemy.
A już z pewnością nie ten, który go tu przywiódł.
A jednak.
Carlyle było bombą zegarową, która gdy wybuchnie, pociągnie za sobą nie byle jakie ofiary. A że wybuch był nieunikniony, o tym wiedział. Wypadki, które go poprzedzą, pozostawały wielką niewiadomą. To on, Loring, miał starać się temu zapobiec. Kluczem do wszystkiego był James Barbour Matlock, wykładowca literatury, doktor filozofii.
Loring przejechał obok eleganckiego piętrowego budynku, w którym mieściły się cztery mieszkania, każde z osobnym wejściem. Był to jeden z lepszych uczelnianych domów mieszkalnych, zajmowany zazwyczaj przez obiecujących młodych pracowników, zanim osiągnęli status, przy którym należało posiadać własny dom. Mieszkanie Matlocka znajdowało się na parterze, od zachodniej strony.
Loring objechał budynek i zaparkował nieco na ukos, po drugiej stronie ulicy. Nie mógł stać tu zbyt długo; kręcił się w fotelu, obserwując samochody i niedzielnych przechodniów, zadowolony, że nikt go nie śledzi. To najważniejsze. W niedzielę, według informacji zebranych o Matlocku, młody wykładowca zwykle czytał do południa gazety, a potem jechał na północny kraniec Carlyle, gdzie w jednej z kawalerek zarezerwowanych dla absolwentów mieszkała Patrycja Ballantyne. To znaczy, jechał do niej, jeśli nie spędziła z nim akurat poprzedniej nocy. Potem przeważnie udawali się gdzieś razem na lunch i wracali do mieszkania Matlocka albo jechali na południe do Hartford lub New Haven. Były oczywiście odstępstwa od tego schematu. Często dziewczyna i Matlock spędzali gdzieś razem weekend, meldując się w recepcji jako mąż i żona. Nie tym razem jednak. Inwigilacja to potwierdziła.
Loring spojrzał na zegarek. Była dwunasta czterdzieści, a Matlock nadal tkwił w mieszkaniu. Zaczynało brakować czasu. Za kilka minut Loringa oczekiwano na Crescent Street pod numerem 217, gdzie miał po raz drugi zmienić samochód.
Wiedział, że ostatecznie nie musi wcześniej oglądać Matlocka na własne oczy. W końcu dokładnie przeczytał zgromadzone o nim dane, obejrzał dziesiątki fotografii, a nawet rozmawiał przez chwilę z doktorem Sealfontem, rektorem Carlyle. Niemniej każdy agent ma swoje własne metody działania, a do jego metod należała obserwacja obiektu przez parę godzin, zanim nawiązał z nim kontakt. Koledzy z departamentu sprawiedliwości uważali, że daje mu to poczucie siły. Loring wiedział tylko, że daje mu to poczucie pewności.
Drzwi frontowe otworzyły się i w słońcu stanął wysoki mężczyzna. Był ubrany w spodnie khaki, mokasyny i brązowy golf. Loring dojrzał, że ma przystojną twarz o ostrych rysach i dość długie jasne włosy. Matlock sprawdził, czy dobrze zamknął drzwi, włożył okulary przeciwsłoneczne i poszedł chodnikiem za róg, najpewniej na parking. W chwilę później wyjechał na ulicę sportowym triumphem.
Agent pomyślał, że obiekt jego zainteresowania wiedzie życie, jakiego tylko pozazdrościć. Ma przyzwoite dochody, żadnej odpowiedzialności, pracę, którą lubi i na dodatek udany związek z atrakcyjną dziewczyną. I zadał sobie pytanie, jak to będzie wyglądać za trzy tygodnie. Bo świat Jamesa Barboura Matlocka był na granicy przepaści.
2
Matlock docisnął pedał gazu i nisko zawieszony triumph zadygotał, kiedy wskazówka szybkościomierza podskoczyła raptownie do niemal stu kilometrów na godzinę. Przy czym nawet się nie spieszył - Pat Ballantyne nigdzie nie wychodziła - ale po prostu był zły. No, może nie zły, tylko zirytowany. Zawsze był zirytowany po telefonie z domu. Czas nic tu nie zmieni. Ani pieniądze, nawet jeśli kiedykolwiek zarabiałby sumy, które ojciec uznałby za godne wzmianki. Głównym powodem jego irytacji była właśnie ta cholerna protekcjonalność. W miarę jak ojciec i matka się starzeli, było coraz gorzej. Zamiast pogodzić się z zaistniałą sytuacją, coraz bardziej ją rozpamiętywali. Nalegali, żeby spędził z nimi wiosenną przerwę semestralną w Scarsdale i jeździł codziennie wraz z ojcem do miasta. Do banków, do prawników. Aby się przygotować na to, co nieuniknione, kiedy już nadejdzie.
-...Będziesz musiał wiele się nauczyć, synu - mówił ojciec grobowym tonem. - Sam wiesz, że masz niewielkie doświadczenie
-...Jesteś wszystkim, co nam zostało, kochanie - dodawała matka łamiącym się z bólu głosem.
Matlock wiedział, że rozkoszują się swoim przyszłym, męczeńskim zejściem z tego świata. Zaznaczyli już na nim swoją obecność - przynajmniej jego ojciec. Najśmieszniejsze, że rodzice byli silni jak woły i zdrowi jak ryby. Z pewnością przeżyją go o całe lata.
Prawda była taka, że ze swej strony o wiele bardziej pragnęli być z nim, niż on w domu z nimi. Tak było od trzech lat, od śmierci Davida na Cape Cod. Może, pomyślał Matlock podjeżdżając pod dom Pat, źródło irytacji leżało w jego własnym poczuciu winy. Nigdy nie przebaczył sobie śmierci Davida. I nigdy nie przebaczy.
Nie chciał być w Scarsdale w czasie przerwy semestralnej. Nie chciał wspomnień. Miał teraz kogoś, kto mu pomagał zapomnieć o tych strasznych latach - o śmierci, braku miłości, niezdecydowaniu. Obiecał zabrać Pat na Wyspy Dziewicze.
Nazwa gospody wiejskiej brzmiała: “Kot z Cheshire”, co samo przez się wskazywało, że jest prowadzona w stylu angielskiego pubu. Jedzenie było tu przyzwoite a trunki niedrogie, dzięki czemu restauracja szybko stała się popularnym miejscem spotkań za miastem. Skończyli właśnie drugą “Krwawą Mary” i zamówili rosbef i pieczeń w cieście. W obszernej jadalni siedziało jeszcze kilka par i dwie czy trzy rodziny. Miejsce w rogu zajął samotny mężczyzna, który czytał “The New York Timesa”, złożywszy gazetę pionowo wzdłuż, jak czynią to pasażerowie kolejki podmiejskiej.
- To zapewne jeden z tych rozsierdzonych ojców czekających na syna, który ma właśnie wylecieć z uczelni. Znam ten typ. Co rano pełno ich w pociągu ze Scarsdale.
- Jest zbyt na luzie.
- Uczą się ukrywać napięcie. Tylko ich lekarze wiedzą, ile się nałykają środków uspokajających.
- Zawsze można coś po nich poznać. A ten siedzi sobie jakby nigdy nic. Wygląda na całkiem zadowolonego z siebie. Mylisz się.
- Po prostu nie znasz Scarsdale. Zadowolenie z siebie jest tam obowiązkiem obywatelskim. Bez tego nie ma co marzyć o kupnie domu.
- Skoro już o tym mowa, to co zrobisz? Myślę, że powinniśmy zrezygnować z wyjazdu na Wyspy Dziewicze.
- A ja nie. Mieliśmy ciężką zimę, należy nam się trochę słońca. Tak czy owak, to nie ma żadnego sensu. Nie mam najmniejszej ochoty uczyć się niczego z manipulacji pieniężnych firmy ojca. To czysta strata czasu. W razie zupełnie nieprawdopodobnego przypadku, że oni kiedyś umrą, kto inny się tym zajmie.
- Zgodziliśmy się przecież, że to tylko wybieg. Chcą mieć cię przez chwilę przy sobie. Uważam to za wzruszające, że robią to w ten sposób.
- Nie ma w tym nic wzruszającego, to oczywista próba przekupstwa ze strony ojca... Popatrz, nasz przyjezdny rezygnuje. Mężczyzna z gazetą skończył drinka i tłumaczył kelnerce, że nie zamawia lunchu.
- Dwa do jednego, że wyobraził sobie fryzurę swego syna i jego skórzaną kurtkę, a może także bose stopy, i skrewił.
- Wydaje mi się, że życzysz tego temu biednemu człowiekowi.
- Wcale nie. Mam dobre serce. Nie cierpię zacietrzewienia, które idzie w parze z buntem. Czuję się wtedy zdeprymowany.
- Bardzo zabawny z was osobnik, szeregowcu Matlock - powiedziała Pat, robiąc aluzję do jego niesławnej kariery w wojsku. - Kiedy zjemy, jedźmy do Hartford. Jest jakiś nowy dobry film.
- Och, przepraszam, zapomniałem ci powiedzieć. Dzisiaj nie możemy. Sealfont wezwał mnie rano na popołudniową konferencję. Powiedział, że to ważne.
- O co chodzi?
- Nie bardzo wiem. Może są jakieś kłopoty z murzyńskimi studentami. Ten facet, którego zwerbowałem z Howard, to prawdziwy okaz. Myślę, że jest trochę bardziej na prawo od Ludwika XIV
Uśmiechnęła się.
- Jesteś naprawdę okropny.
Matlock wziął ją za rękę.
Rezydencja rektora Adriana Sealfonta robiła odpowiednio imponujące wrażenie. Był to duży, biały, kolonialny budynek z szerokimi, marmurowymi schodami wiodącymi do podwójnych, rzeźbionych drzwi. Wzdłuż frontu na całą szerokość stały kolumny jońskie. O zmierzchu na trawniku zapalano reflektory.
Matlock wszedł po schodach i nacisnął dzwonek. Trzydzieści sekund później został wpuszczony przez pokojówkę i poprowadzony przez hol na tył domu, do ogromnej biblioteki.
Adrian Sealfont stał na środku pokoju z dwoma innymi mężczyznami. Matlock, jak zawsze, spojrzał na niego z podziwem. Wysoki na ponad metr osiemdziesiąt, szczupły, o orlich rysach, rektor emanował ciepłem i serdecznością. Miał w sobie ujmującą skromność, pod którą krył się prawdziwie świetny umysł, doceniany przez tych, którzy mieli szczęście bliżej go znać. Matlock darzył go szczerą sympatią.
- Witaj, James. - Sealfont wyciągnął do niego rękę. - Panie Loring, mogę przedstawić doktora Matlocka?
- Dzień dobry panu. Cześć, Sam. - To ostatnie Matlock skierował do trzeciego mężczyzny, Samuela Kressela, prorektora do spraw studenckich w Carlyle.
- Jak się masz, Jim.
- Już pana chyba gdzieś widziałem, prawda? - zapytał Matlock patrząc na Loringa. - Usiłuję sobie przypomnieć, gdzie.
...
benaa