J.R.R. Tolkien - Władca Pierścieni - 3 - Powrót Króla - 2.doc

(746 KB) Pobierz
Księga szósta

Rozdział 1

Wieża nad Kirith Ungol

 

S

am z trudem dźwignął się z ziemi. W pierwszym momencie nie mógł się zorientować, gdzie jest, ale po chwili przypomniał sobie wszystko, całą beznadziejną i rozpaczliwą prawdę. Znajdował się przed dolną Bramą orkowej fortecy; spiżowe drzwi były zamknięte. Musiał zemdleć, gdy próbował je otworzyć naporem własnego ciała, ale nie wiedział, jak długo leżał nieprzytomny. Przedtem był rozgorączkowany, zdesperowany i wściekły, teraz dygotał z zimna. Przyczołgał się pod drzwi i przytknął do nich ucho.

              Z daleka dochodziła wrzawa i zmieszane głosy orków, lecz coraz niklejsze, oddalające się, aż wreszcie ucichły zupełnie. Głowa bolała Sama, przed oczyma migotały w ciemności skry, starał się jednak pozbierać myśli. Jedno zdawało się bądź co bądź jasne: że przez te drzwi nie dostanie się do fortecy orków. Musiałby czekać na ich otwarcie kto wie ile dni, a na to nie mógł sobie pozwolić, każda chwila była rozpaczliwie cenna. Nie miał już wątpliwości, co jest jego pierwszym obowiązkiem; wiedział, że musi ocalić Froda, choćby mu przyszło tę próbę przypłacić własnym życiem.

„Najbardziej prawdopodobne, że zginę, to zresztą najłatwiejsze” – powiedział sobie markotnie, chowając Żądło do pochwy i odwracając się od spiżowych drzwi. Z wolna wlókł się w górę ciemnym tunelem nie odważając się użyć światła elfów. Idąc usiłował w głowie uporządkować wszystkie zdarzenia od początku wędrówki z Rozstaja Dróg. Nie mógł się zorientować w porze dnia; przypuszczał, że jest noc, ale nawet rachunek dni mylił mu się teraz. W tym kraju ciemności gubiło się dni, tak jak gubił się każdy, kto tutaj zabłądził.

„Ciekawe, czy też przyjaciele w ogóle o nas pamiętają – myślał – i co się z nimi dzieje tam, w ich świecie?” Niezdecydowanym gestem wskazał przed siebie, nie wiedząc, że kierując się znów do tunelu Szeloby jest zwrócony twarzą ku południowi, nie ku zachodowi, jak sądził. Na jasnym świecie słońce stało blisko zenitu i był dzień czternastego marca według Kalendarza Shire’u; Aragorn właśnie płynął na czele czarnej floty z Pelargiru, Merry z Rohirrimami cwałował przez Dolinę Kamiennych Wozów, a w Minas Tirith szerzyły się pożary i Pippin z przerażeniem śledził coraz wyraźniejszy obłęd w oczach Denethora. Ale wśród wszystkich trosk i niebezpieczeństw myśli przyjaciół wciąż zwracały się do Froda i Sama. Nie byli zapomniani, ale znaleźli się poza zasięgiem bratniej pomocy, a najżyczliwsza myśl nie mogła poratować w tym momencie Sama, syna Hamfasta. Był zdany wyłącznie na siebie.

              Dotarł wreszcie do kamiennych drzwi zagradzających wejście orkowego korytarza, a nie mogąc wykryć zamka ani skobla, przelazł tak jak poprzednio górą i zgrabnie zsunął się znów na ziemię. Ostrożnie przekradł się obok wylotu tunelu Szeloby, gdzie w zimnym przeciągu powiewały szczątki podartej ogromnej sieci pajęczej. Po cuchnącym cieple w głębszym korytarzu, tutaj owiał Sama przejmujący chłód, lecz to orzeźwiło go nieco. Chyłkiem wypełznął na otwartą ścieżkę.

              Panowała tu złowroga cisza. Nie było jaśniej, niż zazwyczaj bywa o zmierzchu chmurnego dnia. Ogromne kłęby pary wzbijające się znad Mordoru płynęły nisko nad jego głową w stronę zachodu, tworząc pułap z dymu i chmur oświetlony od spodu posępnym krwawym blaskiem.

              Sam podniósł wzrok na Wieżę orków i nagle z jej wąskich okien błysnęły światła jak małe czerwone oczy. Mógł to być jakiś sygnał. Strach przed orkami, na czas pewien przytłumiony gniewem i rozpaczą, znowu ogarnął hobbita. Nie widział innej rady, musiał szukać głównego wejścia do strasznej Wieży, lecz kolana uginały się pod nim i dygotał z przerażenia. Odwracając oczy w dół od Wieży i sterczących nad wąwozem urwisk, zmusił oporne nogi do posłuszeństwa i nasłuchując pilnie, wpatrzony w gęsty mrok skupiony pod skalnymi ścianami po obu stronach drogi, z wolna zawrócił, minął miejsce, gdzie przedtem leżał Frodo i gdzie jeszcze przetrwał wstrętny smród Szeloby, poszedł dalej, pod górę, aż dotarł znów do tej samej wnęki, w której ukrył się przed orkami kładąc na palec Pierścień i skąd obserwował przemarsz oddziału Szagrata. Przystanął, usiadł; na razie nie mógł zdobyć się na dalszą wędrówkę. Rozumiał, że jeśli przejdzie szczyt przełęczy, następny krok zaprowadzi go już naprawdę do Mordoru i że będzie to krok nieodwołalny. Nie mógłby marzyć o odwrocie. Bez wyraźnego celu wsunął znowu Pierścień na palec. Natychmiast poczuł ogromny ciężar tego brzemienia i jeszcze silniej, jeszcze bardziej paląco niż przedtem złośliwość Oka Mordoru; szukało skarbu, usiłowało przeniknąć ciemności, które Nieprzyjaciel dla własnej osłony zesłał, lecz które mu teraz przeszkadzały, potęgując jego niepokój i wątpliwości.

              I znowu Sam stwierdził, że nagle słuch mu się wyostrzył, lecz wszystkie przedmioty świata przedstawiają się jego oczom blado i niewyraźnie. Widział ściany skalne jak przez mgłę, za to z wielkiej odległości słyszał bełkot nieszczęsnej Szeloby, a jak gdyby tuż obok ostre, wyraźne krzyki i szczęk metalu. Zerwał się i przylgnął płasko do skały przy ścieżce. Na szczęście miał Pierścień na palcu, bo nadciągała nowa banda orków. Tak mu się przynajmniej w pierwszej chwili zdawało. Potem jednak zrozumiał omyłkę; wyczulony słuch wprowadził go w błąd. Wrzaski orków pochodziły z wnętrza Wieży, której najwyższy róg sterczał wprost nad nim, po lewej stronie skalnej wnęki.

              Drżał, walczył z sobą, żeby zmusić się do działania. Z pewnością w Wieży rozgrywały się jakieś okropne rzeczy. Może wbrew rozkazom orkowie ulegli wrodzonemu okrucieństwu i torturują Froda, może rozszarpują go na sztuki. Sam wytężył słuch; odzyskał odrobinę nadziei. Niewątpliwie w Wieży toczyła się walka, orkowie bili się z sobą, doszło do bójki między Szagratem i Gorbagiem. Nadzieja, jaką ten domysł natchnął hobbita, była bardzo znikoma, a jednak wystarczyła, żeby go zagrzać do czynu. W niezgodzie orków upatrywał pewną szansę. Nad wszystkimi myślami zatryumfowała miłość do Froda i zapominając o niebezpieczeństwach Sam krzyknął w głos: „Idę, panie Frodo!” Pędem wbiegł na przełęcz i przekroczył ją. Droga skręcała w lewo i opadała stromo w dół. Sam był w Mordorze.

              Zdjął Pierścień; zrobił to za podszeptem jakiegoś bardzo głęboko ukrytego przeczucia groźby, ale zdawało mu się, że po prostu chce widzieć jaśniej. „Lepiej nawet najgorszej prawdzie patrzeć w oczy – mruknął do siebie. – Nic nie warte takie błądzenie we mgle”.

              Surowy, okrutny i przykry widok ukazał się oczom hobbita. Spod jego stóp najwyższa grań Efel Duath opadała stromo w ciemność jaru, za którym wznosiła się grań następna, znacznie niższa, poszarpana i najeżona turniami sterczącymi niby czarne kły na tle bastionu Mordoru. Dalej, bardzo jeszcze daleko, lecz niemal na wprost, za rozlanym jeziorem ciemności przetkanej rozbłyskującymi tu i ówdzie płomieniami żarzyła się ogromna łuna; strzelały z niej wielkie słupy dymu ciemnoczerwone u podstawy, a czarne w górze, tam gdzie łączyły się w skłębiony baldachim rozpięty nad całą tą przeklętą krainą.

              Sam widział przed sobą Orodruinę, Górę Ognia. Wieczne, niewyczerpane ogniska, zagrzebane głęboko pod stożkiem popiołów, rozpalały się wciąż na nowo, wzbierały i z łoskotem wyrzucały potoki spienionej skały przez pęknięcia i szczeliny ziejące na zboczach. Jedne z nich spływały ku Barad-Durowi szerokimi kanałami, inne wiły się torując sobie drogę przez kamienistą równinę, aż wreszcie ochłodzone zastygały w dziwne kształty, niby potworne smoki wyplute z głębi udręczonej ziemi. W takim to momencie ujrzał Sam Górę Przeznaczenia, a jej złowrogi blask, przesłonięty wysokim grzbietem Efel Duath przed wzrokiem tych, co wspinali się ścieżką od zachodu, teraz ukazał się hobbitowi wśród nagich skalnych ścian, jak gdyby skąpanych we krwi.

              Sam olśniony tym światłem osłupiał ze zgrozy, bowiem po swej lewej ręce zobaczył w całej okazałości Wieżę Kirith Ungol. Sterczący róg, który przedtem widział z tamtej strony przełęczy, był tylko jej szczytową iglicą. Wschodnia ściana wznosiła się trzema kondygnacjami nad półką skalną, wysuniętą ze zbocza daleko w dole; od tyłu wsparta o potężną skałę, wyrastała z niej obronnymi bastionami, które spiętrzone jeden nad drugim zwężały się ku górze i zwracały na północo-wschód oraz na południo-wschód olbrzymie mury, wygładzone przez dobrze w swej sztuce wyćwiczonych kamieniarzy. Wokół dolnej kondygnacji o dwieście stóp poniżej miejsca, gdzie stał Sam, wznosił się groźny mur opasujący wąski dziedziniec. Od południo-wschodu otwierała się brama, a prowadziła ku niej szeroka droga, której zewnętrzny parapet biegł skrajem przepaści, a która dalej skręcała na południe i zygzakami schodziła w mroczną dolinę, gdzie łączyła się z drogą zstępującą z Przełęczy Morgul, potem zaś ciągnęła się dnem żlebu w stoku Morgai aż w Dolinę Gorgoroth i tędy do Barad-Duru. Wąska górska droga, na której stał Sam, zniżała się gwałtownie schodami i stromą ścieżką ku głównej drodze i spotykała z nią w cieniu groźnych murów opodal Bramy Wieżowej.

              Sam doznał niemal wstrząsu, gdy nagle zrozumiał, że tę twierdzę zbudowano nie po to, by do niej nie dopuścić przeciwników, lecz by ich w niej zatrzymać. Była dziełem ludzi z Gondoru, ich wysuniętą najdalej na wschód placówką służącą obronie Ithilien; wzniesiono ją, gdy po zawarciu ostatniego Przymierza wszystkie plemiona Westernesse wspólnie trzymały straż nad złowrogim krajem Saurona, którego poplecznicy jeszcze się tutaj czaili wśród gór. Lecz podobnie jak w dwóch Zębatych Wieżach, Narchost i Karchost, czujność tutaj zawiodła, zdrada wydała Wieżę Wodzowi Upiorów Pierścienia i odtąd przez długie wieki pozostawała ta forteca we władaniu sił ciemności. Sauron po powrocie do Mordoru uznał, że będzie mu bardzo użyteczna, miał bowiem niewiele oddanych mu sług, mnóstwo natomiast niewolników trzymanych postrachem; toteż głównym celem twierdzy było teraz tak jak ongi zapobieganie ucieczkom z Mordoru. Na wszelki jednak wypadek, gdyby znalazł się śmiałek, który zdołałby zakraść się w granice tej krainy, czuwała tu ostatnia, bezsenna straż, aby ująć zuchwalca, jeśliby nawet wymknął się wszystkim innym granicznym posterunkom i uszedł z życiem z tunelu Szeloby.

              Z rozpaczliwą jasnością Sam uświadomił sobie, jak beznadziejne byłyby próby prześliźnięcia się pod murem strzeżonym przez tyle par oczu i pod Bramą, gdzie z pewnością czuwały warty. Gdyby wbrew prawdopodobieństwu tego dokonał, nie zaszedłby daleko; nawet czarne cienie zalegające wszędzie tam, gdzie nie sięgał czerwony blask łuny, nie ukryłyby go przed orkami, lepiej widzącymi w nocy niż w dzień. A przecież obowiązek narzucał mu jeszcze trudniejsze zadanie, kazał nie unikać Bramy, nie uciekać od Wieży jak najdalej, lecz wejść samotnie do jej wnętrza.

 

W

spomniał o Pierścieniu, ale w tej myśli zamiast pociechy znalazł strach i nowe zagrożenie. Odkąd zobaczył płonącą w oddali Górę Przeznaczenia, Pierścień zaciążył mu z nową siłą. W miarę zbliżania się do wielkich ognisk, w których ongi, w zamierzchłej przeszłości, został wykuty i ukształtowany. Pierścień wzmagał swoją władzę i przewrotność tak, że opanować go mogłaby tylko bardzo potężna wola. Sam nie miał go na palcu, lecz na łańcuszku założonym na szyję; mimo to czuł się jak gdyby sztucznie powiększony, spowity we własny rozdęty cień, i stał niby ogromny, groźny siłacz na murach Mordoru. Czuł, że ma teraz do wyboru tylko dwie drogi: albo sprzeciwi się pokusie Pierścienia, chociaż oznaczało to znoszenie okrutnej męczarni, albo przywłaszczy go sobie i wyzwie potęgę zaczajoną w ponurej fortecy w dolinie ciemności. Pierścień kusił go, kruszył jego wolę, zaćmiewał umysł. W głowie roiły się hobbitowi fantastyczne wizje; widział już siebie, Sama Potężnego, Bohatera Historii, kroczącego z płomiennym mieczem przez mroczny kraj na czele armii, która zgromadziła się na jedno jego skinienie, maszerującego na podbój Barad-Duru. A gdyby zwyciężył, wszystkie chmury rozpierzchłyby się, zajaśniałoby słońce, na rozkaz tryumfatora Dolina Gorgoroth zmieniłaby się w kwitnący ogród pełen drzew owocujących obficie. Wystarczyłoby wsunąć Pierścień na palec i przejąć go na własność, a spełniłoby się fantastyczne marzenie.

              W tej godzinie próby najwięcej pomogła mu miłość do Froda, ale poza tym tkwiący w jego naturze, mocno zakorzeniony, wciąż żywy i niezwyciężony zdrowy hobbicki rozsądek. Sam w głębi serca wiedział, że nie dorósł do udźwignięcia takiego brzemienia, nawet wiedział, że nie dorósł do udźwignięcia takiego brzemienia, nawet gdyby uwodzicielskie wizje nie były tylko złudą podsuniętą umyślnie i zdradziecko, aby go zmamić. Zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy potrzebuje do szczęścia i powinien pragnąć jedynie małego ogródka, w którym by mógł gospodarować swobodnie, nie zaś olbrzymiego królestwa; rozumiał, że jego zadaniem jest praca własnych rąk, a nie rozporządzanie trudem rąk cudzych.

"Zresztą wszystko to jest oszustwo - powiedział sobie. - Tamten wytropiłby mnie i zgniótł, zanimbym zdążył krzyknąć. Tutaj, w Mordorze, znalazłby mnie w okamgnieniu, gdybym teraz włożył Pierścień na palec. No cóż, trzeba przyznać, że moje położenie jest beznadziejne jak przymrozek na wiosnę. Właśnie teraz, kiedy najbardziej przydałaby mi się niewidzialność, nie wolno mi użyć Pierścienia! A jeżeli nawet zdołam posunąć się dalej w głąb kraju, Pierścień nie tylko nic mi nie pomoże, ale na dobitkę z każdym krokiem gorzej będzie mi ciążył i okrutniej będzie mnie dręczył. Co robić?"

Naprawdę jednak nie miał wątpliwości. Wiedział, że musi zejść do Bramy nie ociągając się dłużej. Wzruszył ramionami, jakby otrząsając z siebie cień i przywidzenia, i z wolna ruszył w dół. Miał wrażenie, że z każdym krokiem maleje. Wkrótce już czuł się znowu bardzo małym i przestraszonym hobbitem. Znalazł się tuż pod ścianą Wieży i wrzaski oraz zgiełk bójki słyszał wyraźnie nawet bez pomocy Pierścienia. teraz zgiełk dochodził z bliska, z dziedzińca, zza zewnętrznego muru.

 

S

am był w połowie zbiegającej stromo  w dół ścieżki, kiedy z ciemnej Bramy wypadło dwóch orków. Pędzili jednak nie w jego stronę; zmierzali ku głównej drodze; niespodzianie jeden, potem drugi potknął się, padł i znieruchomiał. Sam nie widział strzał, ale odgadł, że to orkowie ukryci na murze lub w cieniu Bramy strzelili za własnymi kamratami. szedł dalej tuląc się do ściany lewym ramieniem. Jedno spojrzenie w górę przekonało go, że o wspięciu się na mur nie ma mowy. Gładki kamień bez szczelin i pęknięć wznosił się na trzydzieści stóp ku przewieszonym skośnie blankom. Nie było innej drogi do wnętrza niż przez Bramę.

              Pełznąc wytrwale naprzód, sam zastanawiał się, ilu orków siedzi w Wieży, ilu ma pod swoją komendą Szagrat, a ilu Gorbag i o co się dwaj dowódcy pokłócili - jeśli rzeczywiście, jak przypuszczał, wybuchła miedzy nimi kłótnia. Oddział Szagrata liczył około czterdziestu żołnierzy, a Gorbaga dwakroć więcej, ale Szagrat prowadził oczywiście na patrol tylko część załogi twierdzy. Niemal pewny był, że posprzeczali się o Froda i łupy. Tknięty nagłą myślą Sam aż zatrzymał się na chwilę; zrozumiał wszystko jasno, jakby cała scena rozegrała się na jego oczach. Kolczuga z mithrilu! Frodo przecież miał ją na sobie, musieli ją znaleźć. Z tego zaś, co Sam podsłuchał, wynikało, że Gorbag bardzo chciał tę kolczugę zagarnąć. Jedyną obroną Froda były rozkazy z Czarnej Wieży, jeśli dowódca orków je złamie, Frodo może zginąć w każdej chwili.

„Prędzej, nikczemny leniu!” - przynaglił sam siebie i dobywając Żądła pobiegł do otwartej Bramy. Lecz gdy miał już przejść pod ciemnym łukiem wielkiego sklepienia, poczuł wstrząs, jakby się natknął na pajęczą zasłonę Szeloby, tym razem jednak niewidzialną. Nie widział przeszkody, która zagradzała mu drogę, silniejsza od jego woli, niepokonana. Rozejrzał się i w mroku Bramy zobaczył dwóch Wartowników.

              Niby olbrzymie posągi siedzieli na wysokich tronach. Każdy miał trzy zrośnięte tułowia i trzy głowy, zwrócone ku wnętrzu dziedzińca, ku środkowi Bramy i ku drodze. Były to głowy sępów, a złożone na kolanach ręce miały palce na kształt szponów. Jakby wyrzeźbieni z ogromnego bloku skalnego Wartownicy siedzieli nieruchomo, a jednak czuwali; tkwiła w nich jakaś straszliwa, czujna siła, poznająca nieprzyjaciół. Widzialna czy niewidzialna istota nie mogła przemknąć obok nich nie dostrzeżona. Nie pozwalali ani wejść, ani uciec nikomu.

              Wytężając wolę Sam raz jeszcze rzucił się naprzód i znów stanął chwiejąc się na nogach, jakby odepchnięty potężnym ciosem, który go trafił w pierś i głowę. Nie mogąc nic innego wymyślić, w porywie odwagi wyciągnął zza kurtki flakonik Galadrieli i podniósł go w górę. Białe światło rozbłysło natychmiast, rozpraszając mroki pod Bramą. Potworni Wartownicy, zimni i niewzruszeni, ukazali się teraz w całej okropności. Lśnienie ich czarnych kamiennych oczu miało w sobie tak straszny ładunek wrogiej siły, że Sam na moment skulił się z przerażenia: lecz zdawał sobie sprawę, że z każdą chwilą wola potworów słabnie i załamuje się w lęku.

              Jednym susem przemknął między nimi, ale gdy jeszcze w pędzie chował znów flakonik za pazuchę, odczuł wyraźnie, że Wartownicy znów się ocknęli i jakby stalowa sztaba zapadła za jego plecami w Bramie. Z potwornych głów dobył się wysoki, świdrujący w uszach krzyk, który echo rozniosło wśród murów Wieży przed nim. Gdzieś w górze odpowiedziało na sygnał pojedyncze ochrypłe uderzenie dzwonu.

 

 

„J

uż po mnie! - pomyślał Sam. - Jakbym zadzwonił do frontowych drzwi”.

- No, wychodź tam który! - krzyknął. - Zamelduj kapitanowi Szagratowi, że wielki wojownik, elf, przyszedł z wizytą i ma w garści miecz elfów!

Nie doczekał się odpowiedzi. Biegł dalej. Żądło lśniło błękitnie w jego ręku. Dziedziniec tonął w mroku, mimo to Sam zauważył gęsto rozrzucone na kamiennym bruku trupy. Niemal potknął się o ciała dwóch orków - łuczników, z których pleców sterczały sztylety. Im dalej, tym było ich więcej; jedni leżeli samotnie, tak jak padli od ciosu lub strzały, inni parami, spleceni z sobą w walce, jeszcze inni gromadnie, zastygli w dzikich gestach, wzajemnie dusząc się, gryząc, dźgając nożami. kamienie stały się śliskie od rozlanej ciemnej posoki.

              Sam rozróżniał na odzieży martwych orków dwa godła, Znak Czerwonego Oka i Znak Księżyca, zniekształconego ohydną trupią maską; nie zatrzymywał się jednak, aby zbadać rzecz z bliska. W głębi dziedzińca u stóp Wieży drzwi były uchylone i z wnętrza sączyło się czerwone światło. W progu leżał trup ogromnego orka. Sam przeskoczył przez niego i stanął rozglądając się bezradnie. Od drzwi ku stokom góry biegł szeroki, dzwoniący echem korytarz. Oświetlały go mętnie migocące pochodnie, zatknięte w specjalnych podstawkach na ścianach, lecz głąb korytarza niknęła w ciemności. Po obu stronach hobbit dostrzegał mnóstwo drzwi; nigdzie nie było żywej duszy, tylko kilka trupów poniewierało się po ziemi. Z tego, co zasłyszał, sam wiedział, że Frodo - żywy czy umarły - najprawdopodobniej zamknięty jest w górnej komorze na szczycie wysokiej Wieży, mógłby jednak szukać przez cały dzień, zanimby odkrył właściwą drogę.

- Wejście musi być chyba gdzieś w głębi - powiedział sobie Sam. - Cała Wieża spiętrza się jakby na tyłach. W każdym razie najlepiej kierować się światłami.

Posuwał się naprzód korytarzem, ale bardzo wolno; z każdą chwilą musiał przezwyciężać większy opór. Znowu ogarnął go strach. W głuchej ciszy jego kroki wyolbrzymione echem rozlegały się głośno, można by pomyśleć, że to jakiś olbrzym klepie płaską dłonią kamienie. Trupy, pustka, wilgotne ściany jak gdyby ociekające krwią, strach przed nagłą śmiercią, może przyczajoną za najbliższymi drzwiami lub w ciemnym zakamarku, świadomość, że za plecami w Bramie czuwa i czeka tajemnicza zła siła - za wiele tego było na jednego hobbita. Wolał stoczyć walkę - byle nie z całą zgrają nieprzyjaciół naraz - niż cierpieć tę okropną, ponurą niepewność. Starał się skupiać myśl na przyjacielu, udręczonym, a może martwym i leżącym gdzieś wśród tych groźnych murów. Szedł wytrwale dalej. Już za nim została oświetlona łuczywami część korytarza, już prawie dotarł do wielkich sklepionych drzwi w głębi, które, jak się domyślał, stanowiły wewnętrzny wylot podziemnej bramy, gdy nagle z góry dobiegł do jego uszu przeraźliwy, zduszony krzyk. Sam stanął jak wryty. Usłyszał tupot zbliżających się kroków. Ktoś pędził w dół po schodach, które musiały być blisko, bo tupot rozlegał się tuż nad głową hobbita.

              Wola była w nim zbyt słaba i nie działała dość szybko, żeby powstrzymać rękę, która sięgnęła do łańcuszka i szukała Pierścienia. Sam jednak nie włożył go na palec; w momencie gdy już zamykał na nim dłoń, zobaczył biegnącego przeciwnika. Ork wyskoczył z ciemnego otworu ziejącego w prawej ścianie i biegł prosto na niego; Sam słyszał zdyszany oddech i widział błysk w przekrwionych oczach. Ork zatrzymał się osłupiały. Ujrzał bowiem nie małego wystraszonego hobbita, z trudem utrzymującego miecz w drżącej ręce, lecz wielką milczącą postać, spowitą w szary cień, rysującą się groźnie na tle migotliwego światła pochodni; postać ta wznosiła broń, której blask zadawał ból oczom orka, drugą zaś rękę zaciskała na piersi, kryjąc jakiś tajemniczy oręż, źródło wielkiej i zabójczej mocy.

              Ork skulił się, wrzasnął z przerażenia, zawrócił i uciekł tam, skąd przyszedł. Nigdy jeszcze żaden pies na widok umykającej zwierzyny nie wpadł w taki bojowy szał, jak Sam wobec tego nieoczekiwanego zwycięstwa. Z krzykiem puścił się w pogoń.

- Tak! - wołał. - Elf, niezwyciężony wojownik, wtargnął do waszej twierdzy. Naprzód! Pokaż mi drogę na szczyt Wieży, jeśli nie chcesz, żebym cię ze skóry obłupił, łajdaku!

Ale ork był na własnym znanym terenie, przy tym zwinny i dobrze odżywiony, Sam natomiast nie znał tego miejsca, był głodny i wyczerpany. Schody wiły się stromo, stopnie miały bardzo wysokie; wkrótce hobbit zasapał się na nich. Ork zniknął mu z oczu, tupot jego nóg dochodził coraz cichszy, z coraz wyższych pięter. Jeszcze od czasu do czasu echo niosło wśród murów jego przenikliwe wrzaski. Potem wszystko ucichło.

              Sam brnął dalej. czuł, że jest na właściwej drodze, i nabrał otuchy. Odtrącił ręką Pierścień, zacisnął pasa, "Dobra nasza - rzekł sobie. - Jeżeli wszyscy orkowie tak nie lubią mnie i mego Żądła, może cała sprawa lepiej się zakończy, niż przewidywałem. Jak się zdaje, Szagrat, Gorbag i ich kamraci odwalili za mnie lwią część roboty. Z wyjątkiem tego spłoszonego szczura, nie ma chyba już w fortecy żywej duszy".

              Ledwie to wymówił, zdrętwiał i stanął, jakby głową wyrżnął o kamienną ścianę. Uprzytomnił sobie nagle sens ostatniego zdania. Nie ma już żywej duszy! Czyj to przedśmiertny jęk słyszał przed chwilą? „Frodo! Frodo! - zaszlochał Sam. - Mój pan kochany! Jeśli ciebie zabili, co zrobię? Idę, idę na szczyt Wieży, muszę się dowiedzieć całej prawdy, choćby najgorszej”.

 

W

spinał się coraz wyżej. Otaczały go ciemności, tylko z rzadka rozproszone światłem łuczywa na zakręcie lub przy wejściu na następne piętra Wieży. Próbował liczyć schody, lecz po dwustu stracił rachunek. Posuwał się teraz ostrożnie, bo miał wrażenie, że gdzieś w górze słychać głosy, jakby rozmowę. Znaczyłoby to, że nie jeden szczur pozostał żywy w twierdzy.

              W chwili gdy już desperował, nie mogąc tchu złapać i udźwignąć zmęczonych nóg, schody skończyły się niespodzianie. Sam przystanął. Rozmowa dochodziła teraz wyraźnie do jego uszu. Rozejrzał się wkoło. Stał na płaskim dachu trzeciej, najwyższej kondygnacji Wieży, na otwartym tarasie, szerokości około dwudziestu kroków, skąd dwoje niskich drzwi prowadziło na wschód i zachód. Na wschodzie widział Sam ciągnącą się w dole rozległą, ciemną równinę Mordoru i w oddali buchającą ogniem górę. Właśnie znów zakipiała w swych przepaścistych głębiach, bo nowe ogniste potoki wylały się z jej wnętrza tak rozżarzone, że łuna dosięgała nawet na tę odległość i oblewała czerwonym blaskiem szczyt Wieży. Widok na zachód przesłaniał cokół potężnej iglicy sterczącej na tyłach górnego tarasu; jej zagięty róg wznosił się nad grzbietami okolicznych gór, a z wąskiego okna sączyło się światło. Drzwi do niej znajdowały się nie dalej niż o dziesięć kroków od miejsca, gdzie stał Sam; były ciemne, lecz otwarte, i zza nich dobiegały głosy.

              Zrazu Sam nie słuchał rozmowy, lecz wysunąwszy się z wschodnich drzwi wyjrzał na taras. Od jednego rzutu oka stwierdził, że tutaj  rozegrała się najzawziętsza walka. Taras usłany był trupami orków, odrąbanymi głowami, rękami, nogami. Zaduch śmierci unosił się nad tym pobojowiskiem. Nagle Sam uskoczył pod osłonę kopuły, spłoszony chrapliwym warknięciem, po którym zaraz rozległ się łoskot i wrzask. Hobbit poznał podniesiony, gniewny głos, ostry, brutalny i zimny głos Szagrata, komendanta Wieży.

- A więc powiadasz, Snago, że nie wrócisz na dół? Podły tchórzu! Jeżeli ci się zdaje, że już mi nie starczy sił, żeby się z tobą rozprawić, to mylisz się grubo. Chodź no bliżej. Wyłupie ci oczy, tak jak przed chwilą Radbugowi. A jak przybiegną inni, każę im rzucić cię na pastwę Szeloby.

- Nikt nie przyjdzie, a w każdym razie ty już tego nie dożyjesz – odparł zuchwale Snaga. – Czy ci nie mówiłem, że łajdak Gorbag pierwszy dopadł Bramy i żaden z naszych przez nią się nie wydostał? Lagduf i Muzgasz wyskoczyli, ale zaraz za progiem padli od strzał. Widziałem wszystko z okna dokładnie. Ci dwaj byli ostatni z naszych.

- A więc musisz iść. Ja muszę zostać. Zresztą jestem ranny. Żeby Czarna Otchłań pożarła tego przeklętego buntownika Gorbaga! - Szagrat bluznął potokiem najplugawszych wyzwisk i klątw. - Dałem mu więcej, niż sam wziąłem, a ten łotr dźgnął mnie nożem, zanim zdążyłem go udusić. Musisz iść, jeśli nie chcesz, żebym cię tu na śmierć zagryzł. Trzeba przekazać zaraz wiadomość do Lugburza, inaczej obu nas czeka Czarna Otchłań. Tak, tak, ciebie też! Nie wymigasz się, jeśli będziesz tu dłużej tkwił, tchórzu.

- Nie zejdę po raz drugi po tych schodach - warknął Snaga - choćby mi dziesięciu dowódców rozkazywało. Rzuć ten nóż, bo ci wpakuję strzałę w brzuch. Niedługo będziesz komendantem, jak się w Lugburzu dowiedzą, co tu się działo. Ja zrobiłem swoje, biłem się z tymi morgulskimi szczurami w obronie Wieży, ale wy, obaj dowódcy, ładnego piwa nawarzyliście kłócąc się o łupy.

- Nie pyskuj! - ofuknął go Szagrat. - Trzymałem się rozkazów. To Gorbag zaczął bójkę, bo chciał przywłaszczyć sobie tę piękną kolczugę.

- Aleś ty go rozjątrzył dmąc się i chełpiąc. On zresztą okazał się mądrzejszy od ciebie. Powtarzał ci parę razy, że najgroźniejszy szpieg pozostał na wolności, a tyś nie chciał uwierzyć. Gorbag miał rację. Kręci się tutaj wielki wojownik, przeklęty elf czy też tark. Powiadam ci, że idzie tu na górę. Słyszałeś przecież dzwon. Przeszedł między Wartownikami, a to mogło się udać tylko tarkowi. Jest na schodach. I dopóki z nich nie zejdzie, ja nie pójdę na dół. Choćbyś był nie orkiem, ale Nazgulem, nie pójdę.

- Tak gadasz?! - wrzasnął Szagrat. - To zrobisz, tamtego nie zrobisz? A jak ten wojownik zjawi się tutaj, umkniesz i zostawisz mnie samego? Niedoczekanie twoje! Przedtem ci flaki wypruję.

Z wieżyczki wyskoczył mniejszy ork, za nim Szagrat, rosły ork z długimi rękami, które sięgały do ziemi, gdy biegł zgarbiony. Lecz jedno ramię zwisało mu bezwładnie i krwawiło, pod drugim zaś trzymał spory tobołek, owinięty w czarną płachtę. Sam przykucnął za drzwiami; dostrzegł w przelocie oświetloną czerwoną łuną wstrętną, wykrzywioną z wściekłości twarz, pooraną jakby pazurami i umazaną krwią; pomiędzy wyszczerzonymi kłami pieniła się ślina, z gardła dobywał się zwierzęcy ryk.

              O ile Sam ze swego ukrycia mógł obserwować tę scenę, Szagrat ścigał Snagę wokół tarasu, aż w końcu mniejszy ork wymigując się z łap większego dał nura z powrotem do wnętrza wieżyczki i zniknął. Szagrat nie pobiegł za nim. Przez wschodnie drzwi Sam zobaczył go stojącego przy parapecie, zasapanego, bezsilnie poruszającego lewą dłonią. Ork odłożył tobołek na podłogę, prawą ręką wyciągnął długi czerwony sztylet i splunął na ostrze. Wychylając się przez parapet spoglądał w dół na dziedziniec przed Bramą. Dwakroć krzyknął, lecz nikt mu nie odpowiedział. Gdy Szagrat stał tak pochylony, odwrócony plecami do tarasu, Sam ku swemu zdumieniu spostrzegł, że jeden z rzekomych trupów porusza się, czołga, wysuwa chciwe szpony i chwyta czarne zawiniątko, a potem dźwiga się na chwiejne nogi. Miał w ręku dzidę o szerokim ostrzu i krótkim złamanym trzonku. Zamierzył się, żeby przebić nią plecy Szagrata, lecz w tym momencie syknął z bólu czy może z nienawiści. Szagrat, zwinny jak jaszczurka, uchylił się błyskawicznie, okręcił się na pięcie i wbił sztylet w gardło napastnika.

- Masz za swoje, Gorbagu! - krzyknął. - A więc jeszcze nie zdechłeś? No, teraz wykończyłem cię wreszcie.

Skoczył na pierś trupa i z furią tratował, miażdżył martwe już ciało, przysiadając co chwila, by raz jeszcze dźgnąć je nożem. W końcu nasycił się zemstą, odrzucił wstecz głowę i straszliwym, ochrypłym głosem wrzasnął tryumfalnie. Oblizał ostrze sztyletu, chwycił go w zęby, porwał zawiniątko i puścił się pędem w stronę drzwi prowadzących na schody.

              Sam nie miał czasu, żeby się zastanawiać. Mógł był wymknąć się przez drugie drzwi, lecz prawie na pewno ork by go spostrzegł i niedługo trwałaby zabawa w chowanego między hobbitem a dwoma okrutnymi orkami. Sam zrobił więc to, co miał najlepszego do zrobienia. Z głośnym krzykiem wyskoczył z ukrycia, by zastąpić Szagratowi drogę. Nie trzymał już ręki na Pierścieniu, ale miał na piersi tę ukrytą broń, ujarzmiającą postrachem niewolników Mordoru, a z wzniesionego w prawej ręce miecza bił blask i ranił oczy orka jak bezlitosne światło gwiazd ze straszliwego kraju elfów, którego wspomnienie wystarczało, żeby zmrozić krew w żyłach nikczemnych sług ciemności. Szagrat nie mógł przyjąć walki nie porzucając cennego łupu. Zatrzymał się warcząc złowrogo i szczerząc kły. Potem znów z właściwą orkom zwinnością dał susa w bok, a gdy Sam skoczył naprzód do ataku, Szagrat użył ciężkiego tobołka za tarczę i za oręż zarazem, ciskając go z rozmachem w twarz przeciwnika. Sam zachwiał się i nim odzyskał równowagę, Szagrat przemknął obok niego i zbiegł po schodach w dół. Sam klnąc puścił się w pogoń, ale po paru krokach dał za wygraną. Przede wszystkim musiał ratować Froda; przypomniał sobie, że drugi ork wrócił do wieżyczki. Raz jeszcze trzeba było wybierać, a Sam nie miał ani chwili do namysłu. Jeśli pozwoli uciec Szagratowi, dowódca orków sprowadzi kamratów i wróci na czele całej zgrai. Jeśli go będzie gonił, mniejszy ork może tymczasem dokonać straszliwej zbrodni. Zresztą Sam nie mógł być pewny, czy zdoła dogonić Szagrata i czy nie polegnie w walce z nim. Zawrócił więc na górę. „Może znów robię błąd - westchnął - ale cokolwiek potem się stanie, teraz powinienem jak najszybciej odnaleźć Froda”.

              Szagrat więc bez przeszkód zbiegł po schodach, przemknął przez dziedziniec i wypadł za Bram, tuląc pod pachą czarne zawiniątko. Gdyby Sam to widział, gdyby mógł wiedzieć, jakie skutki wynikną z ucieczki Szagrata, pewnie by zadrżał. lecz Sam był zajęty wyłącznie swoim bezpośrednim zadaniem na tym ostatnim etapie drogi do uwięzionego przyjaciela. Ostrożnie podszedł do drzwi wieżyczki i przekroczył ich próg. Było ciemno, lecz z prawej strony zauważył mętne światło płynące z wylotu wąskiej klatki schodowej; kręte schody biegły wokół ścian ku szczytowi wieżyczki. Wysoko w górze migotał płomień łuczywa.

              Sam zaczął się wspinać jak umiał najciszej. Dotarł do pochodni, dopalającej się nad drzwiami z lewej strony, naprzeciw wąskiego jak strzelnica okna zwróconego na zachód: a więc to było jedno z tych czerwonych oczu, które wraz z Frodem zobaczyli z dołu, gdy wybiegli z tunelu. Szybko minął drzwi i pospieszył na następne piętro, drżąc ze strachu, że lada chwila wróg napadnie go znienacka od tyłu i zaciśnie palce na jego gardle. Następne okno wychodziło na wschód i znów naprzeciw niego płonęła pochodnia nad drzwiami prowadzącymi do korytarza, który przecinał wieżyczkę wzdłuż średnicy. Drzwi były otwarte, korytarz ciemny, rozjaśniony tylko odblaskiem łuczywa i czerwonej łuny świecącej przez szczelinę okna. Schody tutaj się kończyły. Sam ostrożnie wśliznął się na korytarz. Po obu stronach zobaczył niskie drzwi, zamknięte i zaryglowane. Panowała tu głucha cisza. „Zapędziłem się w ślepą uliczkę - pomyślał Sam. - I po to wdarłem się na tyle pięter! Niemożliwe, żeby to był szczyt wieżyczki. Co teraz robić?”

              Wrócił na niższe piętro i spróbował pchnąć drzwi. Nie drgnęły nawet. Wbiegł znów wyżej. Pot kroplisty spływał mu po twarzy. Zdawał sobie sprawę, że każda minuta jest bezcenna, lecz tracił ich wiele na daremnych wciąż próbach. Już mu było obojętne, co zrobi Szagrat, Snaga i wszyscy orkowie, ilu ich ziemia nosiła. Pragnął tylko jednego: odnaleźć swego pana, spojrzeć w jego twarz, dotknąć jego ręki.

              W końcu zmęczony, z poczuciem ostatecznej porażki, siadł na stopniu poniżej korytarza i ukrył twarz w dłoniach. Otaczała go cisza, złowróżbna cisza. Pochodnia, która już się dopalała w chwili, gdy tu przyszedł, syknęła i zgasła. Ciemności jak fala przypływu zalały hobbita. I nagle, ku własnemu zdumieniu, siedząc tak bezradnie u kresu długiej daremnej wędrówki, przytłoczony smutkiem - Sam zaczął śpiewać, posłuszny jakiemuś niezrozumiałemu podszeptowi z głębi serca.

              Głos brzmiał słabo i drżącą w zimnej, ciemnej Wieży; był to głos zabłąkanego i znużonego hobbita, żaden obdarzony uszami ork nie mógłby się pomylić i wziąć tego śpiewu za hymn wspaniałego Księcia Elfów. Sam nucił stare dziecinne piosenki Shire'u i urywki wierszy układanych przez Bilba, które mu nasuwały wspomnienie dalekiej ojczyzny. Niespodzianie wstąpiły w niego nowe siły i głos zmężniał, a słowa nieproszone cisnęły się na usta w rytm prostej melodii:

 

W zachodnich krajach, w słońcu wiosny

kwiaty się budzą, kwitną drzewa,

ruszają wody, śpiew radosny

ptaków, być może, tam rozbrzmiewa.

Lub może tam, bezchmurną nocą

buki wiatrami kołysane,

Elficznych gwiazd klejnoty rodzą

w gałęzie ich wczesane.

 

Tutaj, u kresu mej podróży,

spoczywam pogrążony w mroku

z dala od wież dumnych i dużych,

z dala od gór wysokich;

tam nad cieniami słońca blask

i gwiazd tam milion lśni:

lecz ja nie żegnam światła gwiazd,

ani słonecznych dni.

 

- „Z dala od wież dumnych i dużych” - powtórzył i urwał. Wydało mu się bowiem, że usłyszał nikły głos odpowiadający śpiewem na śpiew. Ale na próżno teraz wytężał słuch. Owszem, słyszał coś, lecz wcale nie śpiew: kroki, coraz bliższe. Ktoś cicho otworzył drzwi do korytarza na górze; skrzypnęły zawiasy. sam przyczaił się nadstawiając uszu. Drzwi zamknęły się z głuchym łoskotem i rozległ się chrapliwy głos orka:

- Hola! Słuchaj no, przeklęty szczurze, co tam siedzisz w pułapce! Przestań piszczeć, bo przyjdę i nauczę cię rozumu. Słyszałeś?

Nikt nie odpowiedział.

- Nie chcesz gadać, dobrze - warknął Snaga. - Zajrzę wobec tego do ciebie i sprawdzę, co tam wyprawiasz.

Znów skrzypnęły zawiasy i Sam wysuwając z kącika głowę nad ostatni stopień schodów zobaczył światełko migające w otwartych drzwiach i niewyraźną sylwetkę wychodzącego z nich orka. Niósł coś na ramieniu, jak gdyby drabinę. teraz Sam wszystko zrozumiał. Do izby na szczycie Wieży...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin