Greene Jennifer - Noc myśliwego.rtf

(306 KB) Pobierz
JENNIFER GREENE

JENNIFER GREENE

NOC MYŚLIWEGO

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wszystko trwało w bezruchu. Blady świt oświetlał nagie drzewa, puste pola i białą jak prześcieradło pokrywę śnieżną. Słupek rtęci wskazywał zero stopni, ale silny wiatr sprawiał, że temperatura wydawała się dobre dwadzieścia stopni niższa. Z trudem można było oddychać. Każdy ruch sprawiał ból. Tanner czuł się piekielnie zmęczony i przemarznięty... i to wszystko z powodu sowy.

Przeklął w duchu, widząc, jak ptak po raz kolejny odskoczył pięć metrów dalej. Sowa świetnie wiedziała, że próbował ją podejść i nie miała zamiaru wpaść mu w ręce. Mimo ran potrafiła utrzymać taki dystans, że nie mógł jej dopaść. Rakiety śnieżne i ponad półmet­rowa warstwa świeżego puchu utrudniały mu szybkie ruchy.

Co za noc. Tanner przywykł do wyczerpania i mrozu, nie znosił natomiast upokorzeń. Już od czternastu godzin bezskutecznie próbował przechytrzyć wielkiego ptaka. Choć sowa nie mogła latać - na jej uszkodzonym skrzydle widać było plamy zmarzniętej krwi - i tak bez trudu z nim wygrywała. Gdyby nie była tak nieprawdopodobnie piękna, dawno dałby jej spokój.

Na jej czysto białej szacie widać było tylko parę karmelkowych cętek. Kulista głowa przylegała do równie kulistego tułowia, szyja ginęła w pierzu. Rozłożone skrzydła miały co najmniej półtora metra rozpiętości. Półtora metra śnieżnobiałej, królewskiej szaty z piór, półtora metra piękna, dumy i potęgi.

Spojrzała na niego ogromnymi, nieustraszonymi, żółtymi oczami. Czekała, aż spróbuje się zbliżyć, wyzywała go.

Zdołał wypłoszyć ją z ostatniego zagajnika na otwarte pole. Teraz nie miała gdzie się ukryć. Przyjęła to z obojętnością. Unosiła swą beczkowatą pierś w ciężkim oddechu. Była wyczerpana. Mimo to mrugnęła na niego szyderczo. Dzika i dumna, nie miała zamiaru poddać się żadnej słabości. Wolała zginąć, niż dać się schwytać.

A jednak musiał ją złapać, inaczej z pewnością by zdechła.

W oddali dostrzegł ogrodzone pastwisko i budynki gospodarcze - dwie stajnie oraz dom z przyległościami. Farma leżała przy granicy z Kanadą. Rzeka Rainy stanowiła naturalną linię graniczną. W pościgu za sową Tanner dwukrotnie ją przekroczył. Nie obawiał się, że zabłądzi, znał tę okolicę jak własną kieszeń. Polował teraz na prywatnym terenie, lecz niewiele się tym przejmował. Śnieg szybko zasypywał ślady, a o tej porze i przy tej temperaturze nie było wokół żywej duszy.

Nie mógł kontynuować pościgu w nieskończoność. Nie chodziło tylko o odmrożenie. W płucach czuł ból - wywołany oddychaniem mroźnym powietrzem. Coraz gorzej widział. Z trudem poruszał się na sztywniejących nogach, a prawe udo zaczynały chwytać skurcze. Tanner odczuwał już swe trzydzieści siedem lat.

Mięśnie wcześniej niż kiedyś odmawiały mu po­słuszeństwa. Wydawało mu się, że karabin na ramieniu waży tonę.

Mimo to ruszył naprzód, równie cicho i bezlitośnie, jak prześladowany przezeń drapieżnik. Zbliżył się. Straszył ptaka swym ludzkim zapachem.

Sowa cofnęła się jeszcze bardziej. Od rogu stajni dzieliło ją tylko jakieś pięć metrów. Jej ostry dziób, wyraźnie widoczny nawet z takiej odległości, nie budził w nim obaw.. Myślał raczej o ukrytych w śniegu szponach. Sowy nie używają w walce dziobów, ich bronią są szpony, zdolne do zabijania i rozdzierania. Chwycone nimi zwierzę ma mizerne szanse ucieczki. Od strony stajni doleciał powiew wiatru. Sowa zamarła. Wprawdzie Tanner nie poczuł jeszcze zapachu koni, ale ona na pewno je wyczuła. Konie i sowy żyją w pokoju, lecz mimo to instynktownie zareagowała na nieoczekiwany zapach, jak na nowe zagrożenie. Z wściekłością spojrzała na Tannera.

- Siedź spokojnie, kochana. Siedź spokojnie...

- Tanner, niczym kochanek, wyszeptywał czułe słowa, choć ledwo mógł poruszać zdrętwiałymi wargami. Nie przestając mówić, zdjął z ramienia karabin i oparł go o ścianę stajni. Włóczenie się po lasach północy bez broni byłoby głupota lecz w tej chwili karabin tylko krępował mu ruchy.

Na szczęście zapach koni zdezorientował sowę. Nie uciekała. Tanner zbliżył się o krok w jej kierunku, po chwili zaryzykował jeszcze jeden.

- No dobrze, kochana. Siedź spokojnie, jeszcze tylko chwilę. Przecież wcale się mnie nie boisz, prawda? Jesteś ranna, kochanie...

Gdy pokonał kolejne pół metra, sowa z determinacją nastroszyła się i rozłożyła szeroko skrzydła.

Wyszeptał jej, co myśli o durnych, upartych babach z mózgiem wielkości ziarnka grochu i wyraził wątp­liwość co do jej szlachetnego pochodzenia oraz moralności. Przeklinał w trzech językach równocześnie - po angielsku, hiszpańsku i francusku - cały czas używając najczulszego i najbardziej pociągającego tonu, na jaki potrafił się zdobyć.

Zaklęcia niewiele mu pomogły, ale nagle zza stajni wyszła jakaś kobieta. Nie dostrzegł jej przedtem. Usłyszał tylko śnieg skrzypiący pod butami i zauważył blady cień nadchodzący z odległego krańca stajni. Nie zwracał na nią uwagi, w tej chwili obchodziła go tylko sowa. Teraz miał szansę. Sowa zwróciła głowę W kierunku, z którego dochodził nowy zapach, i w tym parnym momencie Tanner rzucił się na nią.

Chwycił ją mocno pod skrzydła i uniósł do góry. Starał się trzymać jak najdelikatniej, lecz sowa skrzeczała z wściekłością i próbowała wydziobać mu oczy. Szpony przebiły rękawiczki i wbiły się w ciało. Usiłował trzymać ją tak, by nie uszkodzić zranionego skrzydła jeszcze bardziej, lecz wskutek tego nie mógł sobie z nią poradzić. Zdołała uwolnić jedną nogę i pazurami zaczęła drzeć w strzępy jego puchową Kurtkę. Z piskiem miotała się na wszystkie strony. Mimo swego ogromu wydawała się leciutka. Puste kości i masa pierza ważyły niewiele. Choć tak lekka, stawiała zdecydowany opór, zbyt duży jak na jedną parę rąk.

- Powiedz, jak ci pomóc! Usłyszał głos tej kobiety, lecz wciąż nie mógł jej dostrzec. Spokój w jej głosie uderzył go dopiero później. W tej chwili walczył z szamoczącym się, dzikim kłębem pierza.

- Zdejmij płaszcz! - krzyknął do niej ostrym tonem.

- Płaszcz?

- Szybciej! Zdejmij płaszcz i zarzuć jej na głowę. Tylko delikatnie. No szybciej, do cholery!

Zrobiła, co chciał, i jak chciał - „do cholery” - szybko. Sowa uspokoiła się natychmiast, ale serce Tannera w dalszym ciągu waliło jak oszalałe. Z trudem łapał oddech. W nagłej ciszy miał wreszcie okazję przyjrzeć się nieznajomej.

Wydawała się wysoka i koścista. Bez płaszcza trzęsła się z zimna. Mocno zacisnęła splecione ramiona. Miała na sobie różowy sweter z koronkowym koł­nierzem, całkowicie nie pasujący do roboczych dżinsów i wysokich do pół łydki butów. Pod swetrem wyraźnie rysowały się okrągłe piersi. Długie nogi robiły miłe wrażenie, lecz brakowało jej tyłka. Dobiegała pewnie trzydziestki. Na kremowej skórze nie pojawiły się jeszcze zmarszczki, ale twarz nie uderzała już pierwszą młodością. Ot, taka sobie, zdecydował Tanner.

Zupełnie zwyczajna. Wzdłuż pleców zwisał gruby, jasny warkocz. Ściągnięte do tyłu włosy w najmniej­szym stopniu nie łagodziły ostrych rysów twarzy. Jasne brwi wysokimi łukami przekreślały wypukłe czoło. Szerokie usta, kwadratowy podbródek. Twarz zdradzała inteligencję i charakter, lecz z pewnością trudno byłoby ją nazwać piękną. Tylko oczy uderzały pięknością. Migdałowy wykrój powiek i złotawozielony kolor oczu każdemu musiały na długo utkwić w pa­mięci.

Pod wpływem jej spojrzenia odwrócił wzrok. Wpatrywała się w niego ze szczerym zainteresowaniem. Inne kobiety zazwyczaj inaczej na niego patrzyły. Miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu i zbudowany był niczym drwal. Nie sprawiał wrażenia człowieka czarującego, budził natomiast respekt. Gdy wchodził do baru, inni zazwyczaj ustępowali mu miejsca. Kiedyś usłyszał, jak ktoś powiedział o nim, że ma zimne oczy drapieżcy, oczy człowieka zawsze gotowego do walki.

Tym razem jednak jego wygląd nie zrobił wrażenia na nieznajomej kobiecie. Pod spojrzeniem jej zielonych oczu poczuł się niezręcznie. Przyjrzała się jego twarzy.

- Krwawi pan. Na Boga, cóż go to mogło obchodzić?

- Muszę skorzystać z pani stajni - rzucił w odpowiedzi i nie czekając na pozwolenie, skierował się do bramy. W innych okolicznościach zapewne pamiętałby, by wpierw zapytać o zgodę, jednak nie w takiej sytuacji. W prawym udzie czuł bolesne kurcze, palce zesztywniały mu od mrozu, a ślady po szponach sowy paliły jak ogień. Na dokładkę jej niski, słodki głos działał mu na nerwy. Do diabła, w tej chwili wszystko działało mu na nerwy.

- Niech pani lepiej idzie do domu, nim przemarznie pani na śmierć - szorstko rzucił przez ramię.

- Musi pan ją gdzieś ulokować. Tata hodował kiedyś gołębie pocztowe, na strychu stodoły jest pusty gołębnik.

- Znajdę go - dalej szedł do stajni.

- Przecież nie wejdzie pan na strych w rakietach. Jeśli potrzebuje pan pomocy..

- Dam sobie radę.

- Jak? - choć szczękała zębami, w głosie jej słychać było rozbawienie. - Jak pan zamierza odpiąć wiązania trzymając jednocześnie sowę? Nie przypuszczam, żeby chciał pan ją wypuścić. Na litość boską...

Nim zdołał ją powstrzymać, wyprzedziła go i uklękła na śniegu. Przez chwilę walczyła z wiązaniami. Rzemienie zesztywniały od mrozu i lodu. Tanner umiał z pogodą znosić zamieć i nigdy nie cofał się przed walką, ale widok kobiety klęczącej u jego stóp wyprowadził go z równowagi.

- Sam to zrobię - upierał się ze złością.

- Co pan plecie? Oczywiście, że z sową na ręku sam pan nie da rady. Lepiej niech pan spokojnie stoi.

Po chwili kopnięciami zrzucił rakiety. Kobieta stała obok, ze skrzyżowanymi ramionami, chowając zmarz­nięte palce pod pachami. Ponownie przyjrzała się jego twarzy i ponownie go zirytowała. Mimo swego praktycznego i zwyczajnego wyglądu spoglądała na niego niewątpliwie z kobiecym zainteresowaniem. Wydawała się przy tym tak bezbronna. Może dlatego znów warknął na nią.

- Dzięki, teraz może jednak pójdzie pani do domu się ogrzać.

- Nieźle pan sobie poczyna, jak na nieznajomego - odparła, jednak posłusznie skierowała się do domu. Już wchodził do stajni, gdy znowu usłyszał jej głos.

- Nawiasem mówiąc, nazywam się Charly Erickson. Wpuścił to jednym uchem, drugim wypuścił. W stajni panował mrok, pachniało końmi, sianem i skórą. Nie zawracał sobie głowy szukaniem światła, po prostu poczekał chwilę, aż jego źrenice przywykną do ciemności.

Konie powitały go rżeniem. Sądząc po tuzinie zajętych boksów, hodowała amerykańską odmianę koni belgijskich. Zapewne żaden z tych bułanych i kasztanów nie musiał w życiu ciągnąć pługa. Nie patrząc nawet na wiszące na ścianie kokardy i inne trofea, z łatwością rozpoznał szlachetną rasę. Dostrzegł trzy ogiery, cztery źrebne klacze i dwa źrebaki.

Wyczuł zapach słodkiej melasy. Przestronne boksy, w żłobach świeże siano, główne przejście pedantycznie czyste. Tanner nie miał więcej czasu na zaspokajanie pustej ciekawości. W końcu stajni zobaczył jeszcze odgrodzone pomieszczenie. Na pewno trzymała tam środki opatrunkowe. I na to będzie czas później.

Niezgrabnie wdrapał się na strych, częściowo z powodu kurczy, lecz przede wszystkim z powodu trudności z utrzymaniem ładunku. Bez trudu znalazł duży gołębnik. Był starannie wyczyszczony, brakowało tylko jedzenia i wyściółki.

Tanner uważnie wyswobodził prawą rękę i otworzył drzwi klatki.. Ta kobieta chyba ma męża, pomyślał przy tym. Od razu poczuł do niego niechęć. Prawdziwy mężczyzna nie wysyła kobiety wczesnym rankiem, by sprawdziła, kto włóczy się po obejściu.

Posadził nakrytą kurtką sowę na najbliższej grzędzie. Jej szpony natychmiast zacisnęły się na poprzeczce. Pisnęła.

- Co, wciąż jesteś na mnie wściekła, kochanie? No, nie złość się z powodu starego zapachu paru gołębi. Jeśli jesteś godną przedstawicielką swej rasy, to powinno być ci wszystko jedno, gdzie śpisz. Jak i mnie, do diabła. Jesteśmy do siebie podobni, moja droga.

Przez moment wahał się, co zrobić. Zakrywająca jej łeb kurtka przeszkadzała w nastawieniu skrzydła, jednak nie miał ochoty jej zdejmować. Sowa siedziała teraz spokojnie i grzecznie. Dla jej i swojego dobra wolał, by jak najdłużej zachowywała spokój.

Powoli, centymetr po centymetrze, uniósł kurtkę. Drugą ręką wymacał jej brzuch, sprawdzając, czy nie odniosła jakichś ran.

- Dogadajmy się, kochana. Jeśli tylko grzecznie wysiedzisz przez cały czas, gdy będę nastawiał skrzydło, to natychmiast, jak skończę - obiecuję - będziesz mogła rzucić mi się do gardła. Chciałabyś, co? No... do diabła - rzucił w kąt zdjętą kurtkę i roześmiał się. Sowa wlepiła w niego chciwe spojrzenie złotych oczu. - Może się mylę, ale ty chyba nie masz czym znosić jajek, George. Dość tych czułości. To dlatego byłeś taki obrażony. Gdybym wiedział, że mam do czynienia Z mężczyzną, inaczej by to wyglądało.

Od pierwszej chwili poczuł sympatię do wielkiej sowy, lecz George nie śpieszył się z uznaniem powi­nowactwa. Nie próbował atakować, lecz jego postawa zdradzała dumę i poczucie dystansu. W ognistych oczach bez trudu odczytał ostrzeżenie: zbliż się tu tylko człowieku, tylko spróbuj...

Tanner nie spuszczał wzroku z ptaka. Zdjął rękawice. Chuchał w dłonie, starając się je rozgrzać. Przed nabraniem się za ptaka musiał odzyskać sprawność palców. Minęło dobrych parę minut, nim mógł poruszać nimi bez bólu.

- No dobra, teraz pójdę po wodę i po coś do nastawienia ci skrzydła, George. Tymczasem postaraj się mnie polubić. Inaczej obaj będziemy mieli ciężkie życie - zamknął drzwi klatki i jeszcze raz spojrzał na sowę.

W pokoiku w końcu stajni paliło się światło. To widocznie ta kobieta - pomyślał. Usiłował przypomnieć sobie jej imię. Charly. Zatrzymał się w drzwiach do pakamery. Miała teraz na sobie starą, męską kurtkę z grubego płótna, pod którą zniknął różowy sweter i koronki. Nie wydawała się już tak delikatna i bezbronna. Szybko i zdecydowanie poruszała się wśród białych półek.

- Przyniosłam termos kawy - powiedziała jed­wabistym altem. - Jeśli nie lubi pan kawy, to może pan przynajmniej rozgrzać palce od kubka. Włączyłam zresztą piecyk - wskazała go ręką. - Nie wiem, co panu potrzeba, żeby pomóc sowie. Widziałam jej skrzydło. Mam środki dezynfekujące i antybiotyki dla koni, ale nie wiem, czy nadają się dla sowy. Mogę zadzwonić po weterynarza... Wes Smali częściowo przeszedł na emeryturę, ale świetnie sobie radzi z takimi dzikimi kalekami. Sęk w tym, że mieszka dość daleko, a drogę zasypał wczoraj śnieg. Musiałby przyjechać na saniach motorowych... to długa wyprawa.

- To nie ona, a on. George - musiał coś wtrącić, by przerwać jej monolog.

- Aha - na chwilę oderwała wzrok od przerzucanych fiolek i torebek. Uśmiech zmienił wyraz jej twarzy, zmiękczył ostrość rysów i dodał jej urody. - Nic dziwnego, że ptaszysko tak fatalnie się zachowywało.

Rozśmieszyłby go ten żarcik, gdyby nie jej spojrzenie. Wciąż go obserwowała. Niepokoiła go. Nie mógł jej rozgryźć. Na pierwszy rzut oka przypominała wszystkie kobiety z okolicy - rzeczowe, silne i rozsądne. Inne nie miały szans w tym północnym kraju.

Zupełnie nie pasowała do niej pewna nieśmiałość widoczna na twarzy. Rumieńce na policzkach z pewnością nie miały nic wspólnego z niską temperaturą. W wieku trzydziestu siedmiu lat Tanner umiał już rozpoznawać seksualne napięcie. Gdzie, u diabła, podziewał się jej mąż?

- Proszę pani - powiedział niecierpliwie - nie potrzebuję żadnego weterynarza, a i pani nie jest tu potrzebna. Niech pani lepiej idzie do kuchni się ogrzać. Sam znajdę wszystko, czego potrzebuję. Za wszystko zapłacę.

- Hmm - przytaknęła, a mimo to dalej przerzucała różne maście i proszki. Wreszcie znalazła jodynę.

- Nie chce pan kawy?

- Nie.

- A pana ręce są gorące jak grzanki. Czy zawsze jest pan uparty jak osioł, czy tylko we wtorki rano?

- Jeśli martwi się pani, że mogę sprawić kłopoty, to proszę się uspokoić. Naprawdę nie jest tu pani potrzebna.

Nie miał wątpliwości, że Charly traktowała go po przyjacielsku, ale jemu nie przychodziło to tak łatwo.

- Z czego zrobimy szynę? - nie zwróciła uwagi na jego słowa. - Przypuszczam, że chce pan unieruchomić to skrzydło. Mam dużą praktykę z psimi łapami i końskimi kopytami, ale ptak to coś nowego...

- potrząsnęła głową. - Czemu nie naleje pan sobie kawy i nie odpocznie? Proszę mi tylko powiedzieć, co będzie potrzebne. Ja wiem, gdzie co jest, a pan nie. I lepiej się z tym pośpieszmy, bo i pan jest na liście rannych. Pańskie ręce i policzek są w opłakanym stanie.

- Nic mi nie jest - przerwał jej niecierpliwie.

- Wciąż pan to powtarza. Jak pan się właściwie nazywa?

- Tanner. Carson Tanner - wszedł do środka i przyjrzał się półkom.

Jej ręce na moment znieruchomiały. Zerknęła na niego, po czym natychmiast wróciła do swych poszuki­wań. Domyślił się, że już o nim słyszała. W tej okolicy sąsiadów dzieliły od siebie duże odległości. Gdy zdarza­ło się rzadkie spotkanie, wymieniali wszystkie plotki. Skoro o nim słyszała, to nie mogła ucieszyć się z tego spotkania, nawet gdyby była w zatłoczonym pokoju pod czyjąś opieką. Tymczasem byli tu sami.

- Czy mogę użyć jakiejś chusteczki męża? Potrzebuję czegoś, by zrobić kaptur, czegoś lekkiego i niedużego.

- Nie mam ani męża, ani chusteczki. Znajdzie się natomiast parę czystych szmat - pochyliła się, szperając w kredensie.

Patrzył na nią spod oka. Na pewno była zamężna. W tym kraju wszystkie kobiety w jej wieku były mężatkami. Tak nakazywały względy praktyczne. Życie tutaj nie należało do łatwych i wymagało wiele wysiłku. Zimą śnieg padał czasem całymi tygodniami. Tanner lubił samotność i izolację od ludzi, ale nie mógł sobie wyobrazić, by taki tryb życia mógł odpowiadać jakiejkolwiek kobiecie, a co dopiero w miarę młodej.

Pokoik był zbyt ciasny dla dwóch osób. Już dwukrotnie zderzyła się z nim, raz stuknęła go w ramię, raz otarła się o nadgarstek. Choć oba kontakty były najzupełniej przypadkowe, za każdym razem na jej policzkach wykwitały rumieńce.

- Mam już wszystko, czego potrzebuję. Może pani wracać do domu - jednocześnie chciał i nie chciał, by sobie poszła.

- Może się panu coś przypomnieć.

- To wtedy sam znajdę. Sowa jest już dostatecznie zdenerwowana moim widokiem. Pani tylko pogorszy sytuację.

- Będzie pan potrzebował latarni - strzeliła palcami, zupełnie nie zwracając uwagi na jego słowa. - Tam na górze prawie nie ma światła. Przypomniałam sobie też, gdzie tata schował naczynia na wodę dla gołębi.

Nie mógł się jej pozbyć. Z rękami pełnymi środków opatrunkowych i lekarstw wdrapał się po schodach. Charly szła za nim. Choć chciał, nie mógł jej zmusić do opuszczenia stajni. Nie przywykł do przyjaznego zachowania ze strony innych, szczególnie kobiet, a na dokładkę był wściekle zmęczony. Nie chciał wyłado­wywać się na niej, lecz brakowało mu już cierpliwości i energii.

Miała przynajmniej dość rozsądku, by nie wchodzić z nim do klatki. Teraz skoncentrował się całkowicie na swej sowie. Czując ludzki zapach, ptak nastroszył się i otworzył oczy. Wydawał się równocześnie dziki, groźny i bezbronny.

Tanner poczuł wzruszenie, a rysy jego twarzy nieco zmiękły. Na Boga, jaki to piękny ptak! - pomyślał. Nie rozumiał, dlaczego wszystkie najwspanialsze i najtrudniejsze do oswojenia zwierzęta trafiały nieuchronnie na listę gatunków zagrożonych wymar­ciem?

- Będziesz żyć, wiesz? W żadnym wypadku nie pozwoliłbym ci zdechnąć - włączył latarnię i położył na podłodze wszystkie przyniesione rzeczy. Zaczął cicho i spokojnie przemawiać, by uspokoić sowę, ale po chwili zorientował się, że w rzeczywistości mówi do Charly.

- Wszyscy myślą, że orły, jastrzębie i sokoły to najlepsi myśliwi wśród ptaków. Zapominają o sowach, a to one są najlepsze, mimo że muszą pokonać wiele trudności. Sokoły mogą zobaczyć zdobycz w świetle dziennym, sowy muszą jej szukać w ciemnościach. Orły są w stanie szybować bardzo wysoko i dzięki temu mogą dostrzec zdobycz nawet z odległości wielu kilometrów. Sowy tego nie potrafią.

Tanner zakrył lekką szmatą głowę sowy. Ptak zatrzepotał jednym skrzydłem i znieruchomiał. Pozwolił Tannerowi rozchylić złamane skrzydło. Zakrzepła krew robiła okropne wrażenie, lecz w rzeczywistości złamanie było równe i nieskomplikowane. Tylko gęste upierzenie utrudniało właściwe ustawienie i unieru­chomienie złamanych kości.

Wśród zgromadzonych przez Charly leków Tanner znalazł środki przeciwbólowe. Nie śmiał ich użyć. Serce sowy i tak biło nierówno i z przerwami. Jak często w życiu bywa, życzliwość musiała przybrać postać okrucieństwa. Nie mógł pomóc sowie bez sprawiania jej bólu.

- Sowy potrafią fruwać, a nawet szybować, ale nigdy nie wzlatują bardzo wysoko. Nie potrafią. Natura stworzyła je inaczej niż inne ptaki. Wszystkie ptaki z wyjątkiem sowy mają bardzo sztywne pióra w skrzydłach. Pióra sowy są miękkie, co umożliwia im bezgłośne zbliżenie się do ofiary. Również dzięki temu są takie piękne. Ale miękkie skrzydła nie dają tyle siły, co sztywne: z tego powodu sowy nigdy nie wzlatują pod niebo.

Zrezygnował z usztywnienia skrzydła szyną. Za­miast tego zdezynfekował ranę i unieruchomił skrzy­dło plastrem w pozycji złożonej. Pod masą piór i pierza wyczuwał rękami niewielkie i kruche ciało ptaka. Tanner wielokrotnie przysięgał, że nic go już nigdy nie wzruszy, a jednak teraz odczuwał wzruszenie. Poruszyła go odwaga, duma i siła woli rannej sowy.

Równie delikatnie, co zdecydowanie Tanner założył jej rodzaj temblaka z gazy, żeby miała co dziobać. Spodziewał się, że George skoncentruje swoją energię na temblaku i zostawi ukrytą pod nim taśmę w spo­koju.

- Sowy są najlepszymi myśliwymi. Są sprytne i nieustraszone. Zamieszkują takie pustkowia, że szukać muszą zdobyczy, której nikt inny nie pragnie i nikt inny nie szuka. Bez zastanowienia atakują zwierzęta dwa razy większe od siebie, szczególnie w obronie młodych. Wtedy nigdy się nie cofają.

Skończył już ze skrzydłem, ale pozostawił jeszcze szmatę na głowie sowy. Zamierzał najpierw założyć jej smycz z linki. To zadanie wydawało się raczej proste, a jednak przez parę sekund Tanner nie był w stanie nawet zacząć. Czuł walenie tętna w skroniach. Zbyt długo był na nogach. Gonił resztkami sił.

- Skąd pan wie tyle o sowach? Charly odezwała się do niego po raz pierwszy od dłuższej chwili. Pod wpływem jej słów zmobilizował się i otworzył szerzej oczy.

- W dzieciństwie miałem sowę pójdźkę. A reszta, to sam nie wiem. Jakoś tak się nazbierało.

- Jak pan myśli, ile czasu minie, nim skrzydło się wygoi?

- Może miesiąc, może sześć tygodni - starannie uwiązał jeden koniec linki do poprzeczki w klatce, a drugi do nogi ptaka. - Pora roku komplikuje nieco sprawę. Teraz jest początek grudnia. Nawet jeśli skrzydło się zrośnie, nie wiem, czy należy wypuścić sowę w samym środku zimy.

- Mam tu naczynie z wodą...

- Już biorę - wściekł się na siebie, że sam o tym nie pamiętał.

- Bardzo jest pan dla niej dobry.

- Jest cholernie osłabiona. To moja wina, goniłem ją po całej okolicy - nie przyjął komplementu. George rzeczywiście ledwo dyszał. Tanner zdjął mu szmatę z głowy, lecz ptak dalej siedział na grzędzie, cały drżąc.

- Jest osłabiony z powodu rany - poprawiła go Charly. - Z pewnością! wkrótce by zdechł, nie mogąc ani latać, ani polować. Uratował mu pan życie.

- Niech pani nie robi ze mnie jakiegoś bohatera - rzucił jej ostre spojrzenie. - Pewnie byłoby mu lepiej na wolności. Złamanie nie jest takie straszne, a niektóre z tych stworzeń po prostu nie potrafią żyć w niewoli. Tracą chęć do życia, są niespokojne i nie jedzą. Według mnie, chyba więcej mu zaszkodziłem, niż pomogłem.

- Czy robi pan sobie wyrzuty po każdym dobrym uczynku? Na wolności nie miał żadnych szans, dzięki panu może przeżyje. Niewielu zrobiłoby tyle co pan. No, dość tego. Proszę zostawić to wszystko na zewnątrz klatki, później posprzątam. Pan pada z nóg. W domu jest wolna sypialnia. Nim się pan położy, dam panu śniadanie, no i trzeba coś zrobić z pańską ręką. Nieźle pana poszarpał, prawda? No i policzek...

- Zniknę z pani farmy za piętnaście minut - przeciął potok jej słów, nim gościnność zawarta w tej wypo­wiedzi osiągnęła epickie wymiary. - Wezmę ze sobą ptaka. Gdy będę upychał to wszystko w pani paka­merze, chętnie wypiję kubek kawy, ale to wszystko.

Przemawiając takim tonem zmuszał zwykle wszyst­kich do posłuszeństwa, jednak na niej nie zrobił najmniejszego wrażenia. Uniosła lekko brwi, jakby patrzyła na krnąbrne szczenię.

- Chwieje się pan na nogach i oczy się panu same zamykają, panie Tanner.

- Tanner, nie pan Tanner.

- A nie Carson?

- Nikt mnie tak nie nazywa. Otrzymał imię po ojcu, z którym nie chciał mieć nic wspólnego. Stara historia, nie warta wspominania. Kogo to mogło obchodzić? Nie wiedział nawet, czemu ją poprawił. Czuł pulsowanie w skroniach i nie mógł o niczym myśleć.

- No dobra, Tanner, nie wyjdziesz stąd w takim stanie, może więc przestań się jeżyć i rozluźnij się trochę - podeszła do schodów. - Oczywiście możesz tu posprzątać. Przez ten czas przygotuję parę kotletów i jajecznicę....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin