Greene Graham - Trzeci człowiek.rtf

(312 KB) Pobierz

Graham Greene

 

 

Trzeci człowiek

The bird Man and The Fallen Idol

Przełożyła Jolanta Kozak


Carolowi Reedowi

z podziwem i serdecznością

na pamiątkę wielu wspólnych

wiedeńskich poranków

w Maximie, Casanowie i Orientali


Trzeci człowiek


Wstęp

 

 

„Trzeci człowiek” nie został napisany do czytania, lecz do oglądania. Na początku - całkiem jak w romansie - była kolacja w lokalu, a potem seria kaców, które dopadały autora w Wiedniu, Wenecji, Ravello, Londynie i Santa Monica.

Większość pisarzy, jak sądzę, nosi w głowach lub notesach pomysły utworów, które nigdy nie zostaną napisane. Nieraz po latach odgrzebie człowiek taki pomysł i westchnie z żalem: mógł być całkiem niezły - tyle że dawniej, w czasie dziś już martwym. I ja przed wielu laty zanotowałem na skrzydełku koperty ten oto początkowy akapit: „Tydzień temu po raz ostatni pożegnałem Harry’ego; jego trumna spoczęła w skostniałej z zimna lutowej ziemi. Nie wierzyłem więc własnym oczom, gdy tenże Harry minął mnie na ulicy jak obcy i wmieszał się w tłum zapełniający Strand”. Ani narrator, ani ja nie śledziliśmy dalszych kroków Harry’ego, toteż gdy sir Alexander Korda poprosił mnie o nowy scenariusz dla Carola Reeda - następny po naszych „Straconych złudzeniach” - mogłem mu zaproponować jedynie powyższy akapit. Korda chciał kręcić film o okupacji Wiednia przez cztery mocarstwa; nie miał jednak nic przeciwko temu, abym poszedł śladami Harry’ego Lime’a.

Nie umiałbym chyba stworzyć scenariusza bez poprzedzającej go noweli. Nawet film nie opiera się na samej intrydze, lecz wymaga głębszej charakteryzacji, nastroju i atmosfery - a uchwycenie tych cech w płaskim szkicu wydaje się prawie niemożliwe. Można innymi środkami odtworzyć raz osiągnięty efekt artystyczny, ale nie można dokonać aktu twórczego w formie scenariusza. Autorowi konieczne jest bowiem poczucie, że dysponuje znacznymi nadwyżkami materiału. Dlatego „Trzeci człowiek”, jakkolwiek nie napisany z myślą o formie książkowej, zrodził się jako nowela, a dopiero później poddany został żmudnemu procesowi przenoszenia na język innego gatunku sztuki.

Pracowaliśmy nad tym wspólnie z Carolem Reedem, przemierzając co dnia kilometry dywanu i tocząc zacięte boje. Nikt trzeci nie uczestniczył w naszych konferencjach; najbardziej owocne jest szczere, nawet brutalne, zderzenie opinii w cztery oczy. Jasne, że dla pisarza nie ma lepszego sposobu wypowiedzi niż powieść - dlatego tak mu trudno akceptować zmiany, konieczne w wersji scenicznej lub filmowej. Ale „Trzeci człowiek” nigdy nie miał być niczym więcej niż materiałem dla kina. Czytelnik noweli dostrzeże sporo różnic między wersją książkową a filmową, niech jednak nie myśli, że zmiany zostały wymuszone na opornym autorze - najczęściej to właśnie sam autor je proponował. W tym przypadku film jest lepszy od noweli, gdyż to on stanowi ostateczną wersję opowieści.

Niektóre zmiany wprowadziliśmy z przyczyn tyleż oczywistych, co banalnych, choćby takich jak obsadzenie w roli głównej Amerykanina zamiast Anglika. Pan Joseph Cotten miał (i słusznie) zastrzeżenia do imienia Rollo. Należało je zmienić na inne, równie komiczne - zaproponowałem Holley, przypomniawszy sobie zabawną postać amerykańskiego poety Thomasa Holleya Chiversa. Inny przykład: wydawało się niezbyt prawdopodobne, aby ktokolwiek mógł pomylić Amerykanina ze słynnym angielskim pisarzem, Dexterem (postać ta ma pewne cechy wspólne z dobrotliwym geniuszem, E.M. Forsterem). A więc wątek „komedii omyłek” należałoby opuścić, nawet gdyby Carol Reed nie zaoponował (i słusznie) przeciwko naciąganej, wymagającej wielu wyjaśnień sytuacji, która niemiłosiernie rozwlekałaby i tak już zbyt długi film. I jeszcze jeden drobiazg: Coolera zastąpił w filmie Rumun, ponieważ mieliśmy już na planie jedną postać amerykańskiego łotra - grał go Orson Welles. (To właśnie Welles dopisał do scenariusza słynną kwestię o szwajcarskich zegarach z kukułką).

Jednym z nielicznych istotnych problemów, o które spieraliśmy się z Carolem Reedem, było zakończenie filmu. Rzeczywistość dowiodła tu absolutnej słuszności Reeda. Ja byłem zdania, że film jest gatunkiem zbyt lekkim, aby mógł obejść się bez happy endu. Reed natomiast twierdził, że proponowane przeze mnie zakończenie - jakkolwiek niejednoznaczne, bo nie padało w nim ani jedno słowo - może wydać się niemile cyniczne widowni, która w poprzedniej scenie była świadkiem śmierci Harry’ego. Wyznam szczerze, że nie przekonał mnie do końca: przypuszczałem, że niewielu widzów będzie miało dość cierpliwości, aby dosiedzieć do końca długiej sekwencji oddalania się dziewczyny od grobu; większość - myślałem - wyjdzie z kina przed napisem „koniec”, przekonana, że film kończy się konwencjonalnie (tak jak ja to proponowałem) i trwa trochę za długo. Nie uwzględniłem mistrzowskiej reżyserii Reeda, a poza tym na tym etapie dyskusji nawet Reed nie spodziewał się jeszcze, że dokona niebawem cudownego odkrycia w osobie grającego na cytrze p. Karasa.

Epizod porwania Anny przez Rosjan (rzecz jak najbardziej możliwa w okupowanym Wiedniu) wycięty został stosunkowo późno: nie wiązał się należycie z resztą filmu i wprowadzał akcent propagandowy, którego chcieliśmy uniknąć. Nie chodziło nam o budzenie w widzach emocji politycznych, lecz o dostarczenie im rozrywki, odrobiny strachu i porcji śmiechu.

Rzeczywistość miała grać rolę tła naszej bajki. A przecież wątek nielegalnego handlu penicyliną opiera się na faktach - tym bardziej ponurych, że w niecnym procederze uczestniczyło wiele osób znacznie bardziej niż Joseph Harbin nieświadomych i niewinnych. Niedawno w Londynie pewien lekarz wybrał się na nasz film z dwoma kolegami. Ponieważ sam bawił się doskonale, zdziwiły go ich przygnębione miny, gdy wychodzili z kina. Okazało się, że obaj pod koniec wojny trafili z RAF-em do Wiednia, gdzie, jak wielu, handlowali penicyliną. Nigdy nie przyszło im do głowy, jakie mogą być tego konsekwencje.

 

***

TRZECI CZŁOWIEK (The Third Man). Film w reżyserii Carola Reeda z 1949 roku. Scenariusz: Graham Greene. Zdjęcia: Robert Krasker oraz John Wilcox i Stan Pavey. Muzyka: Anton Karaś. Wykonawcy: Joseph Cotten (Holly Martins), Trevor Howard (mjr Calloway), Alida Valli (Anna Schmidt), Orson Welles (Harry Lime) i inni. London Film. Wielka Brytania.

 

Filmowa alchemia, która wymyka się logice, przemienia czasem mosiądz w złoto i sprawia, że wszystko okazuje się doskonale precyzyjne - reżyseria, scenariusz, zdjęcia, aktorzy, zaskakujące użycie muzyki na cytrę Antona Karasa i, nade wszystko, niezwykła kreacja Orsona Wellesa w roli Harry’ego Lime'a - pisze Barry Norman w swej książce „100 najlepszych filmów stulecia”. - Wpisane w korupcję i rozpacz powojennego Wiednia, Wellesowskie studium człowieka inteligentnego i bystrego, który świadomie wybrał zło, jest, jak sądzę, jego największą kreacją. Ale również wszyscy związani z tym filmem byli w szczytowej formie. „Trzeci człowiek” zachowuje wieczną świeżość - to film, który nie poddaje się czasowi (tłumaczył Andrzej Kołodyński).

I


I

 

 

Nigdy nie wiemy, kiedy spadnie cios. Po pierwszym spotkaniu z Rollo Martinsem sporządziłem o nim tę oto notatkę do akt tajnej policji: „W normalnych okolicznościach - wesoły błazen. Za dużo pije, czasem wszczyna awantury. Każdą przechodzącą kobietę taksuje wzrokiem, nie szczędząc komentarzy; mimo to odnoszę wrażenie, że woli nie angażować się w romanse. Wieczny chłopiec - uwielbienie, jakim darzył Lime’a, mogło wynikać właśnie z niedojrzałości”.

Zastrzeżenie „w normalnych okolicznościach” było konieczne, gdyż poznałem Rollo Martinsa na pogrzebie Harry’ego Lime’a. Był luty; grabarze musieli użyć młotów pneumatycznych, żeby wedrzeć się w zmarzniętą ziemię wiedeńskiego Cmentarza Centralnego - jakby sama natura wzdragała się przed przyjęciem Lime’a. W końcu pochowaliśmy go jednak i zarzucili bryłami skostniałej ziemi. Lime spoczął w grobie, a Rollo Martins oddalił się pośpiesznie, jakby siłą powstrzymując długie, pająkowate nogi, rwące się do biegu; chłopięce łzy spływały po jego trzydziestopięcioletniej twarzy; Rollo Martins bezgranicznie wierzył w przyjaźń, dlatego to, co się później stało, wstrząsnęło nim bardziej, niż wstrząsnęłoby tobą lub mną (tobą - bo uznałbyś, że ci się przywidziało; mną - bo  natychmiast wymyśliłbym jakieś logiczne, cóż że niesłuszne, wyjaśnienie). Szkoda, że Rollo Martins od razu nie powiedział mi prawdy; oszczędziłoby nam to wielu kłopotów.

Chcąc zrozumieć tę dziwną, raczej smutną historię, musisz przynajmniej pobieżnie poznać jej tło - zdruzgotane, upiorne miasto Wiedeń, podzielone na sektory pod nadzorem czterech mocarstw: rosyjski, brytyjski, amerykański i francuski. Granice sektorów zaznaczone są tylko tablicami. Samo centrum miasta - Innere Stadt - w obrębie Ringu, z jego ciężką architekturą gmachów publicznych i pomnikami na spiętych w skoku rumakach, pozostaje pod wspólną kontrolą czterech mocarstw, które co miesiąc przekazują sobie kolejno władzę - czyli tak zwane „prezydium” - nad eleganckim niegdyś śródmieściem i troskę o jego bezpieczeństwo. Gdyby ci wpadł do głowy idiotyczny pomysł roztrwonienia austriackich szylingów w nocnym klubie, idąc tam po zmroku spotkałbyś zapewne na ulicy Siły Międzynarodowe w akcji: czwórkę żandarmów (po jednym z każdego mocarstwa), porozumiewających się (jeśli w ogóle) językiem wspólnego wroga. Nie znałem Wiednia w okresie międzywojennym, a urodziłem się za późno, żeby pamiętać stary Wiedeń, pełen muzyki Straussów i beztroskiego, kokieteryjnego czaru; dla mnie jest to miasto odartych z godności ruin, przemienionych w lutym owego roku w owiane śniegiem lodowce. Szary, mulisty, płaski Dunaj przepływał z dala od nas, przez Drugi Bezirk - sektor rosyjski. W tej samej strefie leżał zrównany z ziemią, zarośnięty chwastami Prater. Ocalał z niego tylko wielki diabelski młyn, krążący powoli nad kikutami zniszczonych karuzeli, które przypominały zapomniane kamienie milowe, nad rdzewiejącymi szczątkami pomiażdżonych czołgów, których nikt nie uprzątnął, nad zwarzonymi chłodem pędami chwastów, w miejscach gdzie śnieg leżał cieńszą warstwą. Nie starcza mi wyobraźni, aby odtworzyć z tych okruchów miasto przeszłości, tak jak nie umiem wyobrazić sobie hotelu Sachera w roli innej niż garnizonowej noclegowni dla angielskich oficerów ani eleganckich, modnych sklepów na Karntnerstrasse, która dla mnie urywa się mniej więcej na poziomie wzroku, gdyż do tej wysokości sięgają prowizorycznie odremontowane partery kamienic. Rosyjski żołnierz w futrzanej czapie mija mnie z karabinem na ramieniu, kilka prostytutek otacza ciasnym kordonem Amerykańskie Biuro Informacyjne, mężczyźni w płaszczach siedzą w witrynach kawiarenek Starego Wiednia i sączą erzac kawy. Nocą najlepiej trzymać się centrum, albo trzech spośród czterech sektorów - chociaż i tam zdarzają się porwania, niekiedy całkiem dla nas bezsensowne, jak choćby uprowadzenie młodej Ukrainki bez paszportu czy starca, który dawno przekroczył wiek produkcyjny. Oczywiście, od czasu do czasu porywano również specjalistów i zdrajców. Do takiego właśnie Wiednia przyjechał dnia siódmego lutego ubiegłego roku Rollo Martins. Całą historię starałem się odtworzyć jak najwierniej z własnych zapisków i z opowieści Martinsa. Wystrzegałem się dodania od siebie choćby jednej kwestii - jednak nie mogę ręczyć za pamięć Martinsa. To paskudna historia i byłaby od początku do końca ponura, smutna i nie do naprawienia - gdyby nie dziewczyna i niedorzeczna przygoda wykładowcy British Council.


II

 

 

Poddany brytyjski ma nadal pełną swobodę podróżowania, jeśli nie przeraża go limit pięciu funtów angielskich, które wolno mu wywieźć z kraju, ale nie wolno wydać za granicą. Do Austrii jednak, będącej formalnie terytorium okupowanym, Rollo Martins nie dostałby się bez specjalnego zaproszenia od Lime’a z Międzynarodowego Biura d/s Uchodźców. Lime zaproponował Martinsowi przyjazd do Wiednia w celu spisania relacji z działań na rzecz uchodźców wszystkich narodowości, a Martins zgodził się, chociaż nie była to właściwie jego branża. Pilnie potrzebował urlopu - szczególnie po ostatnim incydencie w Dublinie i wcześniejszym incydencie w Amsterdamie. „Incydentami” nazywał Martins kobiety: po prostu przydarzały mu się, bez najmniejszych wysiłków z jego strony; agent ubezpieczeniowy zaliczyłby je wszystkie do kategorii „wypadków losowych”. Gdy Martins pojawił się w Wiedniu, miał minę zaszczutego zwierzęcia i co chwila oglądał się przez ramię - dlatego z miejsca uznałem go za podejrzanego i zmieniłem dopiero zdanie stwierdziwszy ponad wszelką wątpliwość, że Rollo Martins lęka się tylko jednego: nagłego spotkania z którymś z sześciu „incydentów”. Zwierzył mi się, że ma zwyczaj „mieszać trunki” - również tym określeniem charakteryzował swoje niefortunne układy z kobietami.

„Branżą” Rollo Martinsa były tanie, kieszonkowe powieści o Dzikim Zachodzie, drukowane pod pseudonimem Buck Dexter. Westerny Bucka Dextera miały rzesze wielbicieli, ale dochody przynosiły skromne. Rollo Martins nie mógłby sobie pozwolić na wyjazd do Wiednia, gdyby nie zapewnienie Lime, że pokryje wszystkie koszty z bliżej nie określonego funduszu na cele propagandowe. Lime miał też zaopatrzyć Martinsa w „bafy” - kwity stanowiące jedyny (od pensa w górę) środek płatniczy w brytyjskich hotelach i klubach. Ufając tym obietnicom, Martins nie przywiózł do Wiednia nic ponad pięć całkowicie bezużytecznych funtowych banknotów.

Dziwna rzecz przytrafiła mu się we Frankfurcie, gdzie samolot z Londynu wylądował na godzinny postój. Martins poszedł na hamburgera do amerykańskiego kasyna (troskliwe linie lotnicze rozdały pasażerom bony na posiłek wartości sześćdziesięciu pięciu centów) i właśnie tam zbliżył się do jego stolika gość, po którym z daleka można było poznać, że jest dziennikarzem.

- Pan Dexter? - spytał bezceremonialnie.

- Owszem - przytaknął zaskoczony Martins.

- Na zdjęciu wygląda pan starzej. Chce pan złożyć oświadczenie do prasy? Reprezentuję tutejszy dziennik sił zbrojnych. Ciekawi nas pańska opinia o Frankfurcie.

- Dziesięć minut temu wysiadłem z samolotu.

- No tak - przyznał dziennikarz. - W takim razie co pan sądzi o powieści amerykańskiej?

- Nie czytuję jej.

- Jak zawsze dowcipny, jak zawsze złośliwy - podsumował dziennikarz. - To Carey? Nie wie pan przypadkiem? - spytał nagle, wskazując małego, siwego człowieczka z wystającymi zębami, żującego bezmyślnie kęs chleba.

- Przypadkiem nie wiem. Co za Carey?

- No jak to? J.G. Carey!

- Pierwsze słyszę.

- Wy, pisarze, zawsze jesteście jak nie z tego świata. Właśnie z powodu tego faceta tu przyszedłem! - Dziennikarz błyskawicznym susem dopadł Careya w przeciwległym końcu sali. Słynny człowiek powitał go rutynowym uśmiechem z pierwszych stron gazet i odłożył na bok nie dojedzoną kromkę chleba. Chociaż to nie Dexter ściągnął dziennikarza na lotnisko, Martins był mile połechtany: po raz pierwszy ktoś nazwał go pisarzem. Nagle dumny i ważny, doznał tylko lekkiego rozczarowania stwierdziwszy, że Lime nie czeka nań na lotnisku w Wiedniu. Zawsze trudno pogodzić się z tym, że jesteśmy mniej ważni dla innych ludzi niż oni dla nas - Martins też zdążył poznać to niemiłe uczucie, że świat doskonale się bez niego obywa. Stał przy drzwiach autobusu i patrzył jak pada śnieg: padał niezbyt gęsto, za to uporczywie, niby przez sito - wielkie zaspy między ruinami budynków zdawały się nie mieć nic wspólnego z tym mizernym opadem, wyglądały jak trwały element krajobrazu spoza granicy wiecznych śniegów.

Lime’a nie było również w hotelu Astoria, gdzie autobus wiozący pasażerów z lotniska miał końcowy przystanek; nie zastał tam też Martins żadnej od Lime’a wiadomości - jedynie zagadkowy liścik adresowany do p. Dextera przez osobę nazwiskiem Crabbin, o której jako żywo nigdy nie słyszał. „Spodziewaliśmy się Pańskiego przylotu jutro. Proszę czekać. Jesteśmy w drodze. Pokój w hotelu zarezerwowany”. Rollo Martins nie należał jednak do tych, którzy w podobnej sytuacji spokojnie czekają. Spokojne czekanie w hotelowym foyer prędzej czy później musi sprowokować „incydent” - i znów zaczęłoby się „mieszanie trunków”. Jeszcze dziś słyszę wyraźnie zapewnienie Rollo Martinsa: „Skończyłem z incydentami. Nigdy więcej incydentów”; ledwie wygłosił te słowa, wpakował się po uszy w najpoważniejszy incydent w swoim życiu. Rollo Martins żył w wiecznym rozdarciu między swoim komicznym imieniem a solidnym, holenderskim (od czterech pokoleń) nazwiskiem. Rollo oglądał się za każdą spódniczką, a Martins odżegnywał się od kobiet raz na zawsze. Nie wiem, który z nich pisywał westerny.

Martins znał wiedeński adres Lime’a, a osobnika nazwiskiem Crabbin wcale nie był ciekaw. Wiele wskazywało na to, że ktoś popełnił grubą omyłkę - chociaż Martins nie kojarzył jej jeszcze z rozmową na lotnisku we Frankfurcie. Lime w liście proponował Martinsowi mieszkanie u siebie, w wielopokojowym apartamencie na obrzeżach Wiednia, odebranym właścicielowi-naziście. Pewien, że Lime zapłaci za taksówkę Martins kazał się wieźć prosto pod dom, usytuowany w trzecim (brytyjskim) sektorze. Tam wysiadł, poprosił taksówkarza, żeby chwilę poczekał, i wspiął się po schodach na trzecie piętro.

To niebywałe, jak cisza zwraca naszą uwagę, nawet w mieście tak cichym jak monotonnie zasypywany śniegiem Wiedeń. Martins nie dotarł jeszcze do drugiego piętra, a już był pewien, że nie zastanie Lime’a. Cisza, która go powitała, była jednak głębsza niż cisza chwilowej nieobecności: zdawała się wróżyć, że Martins nie znajdzie Lime’a nie tylko w domu, ale i w całym Wiedniu - a nawet w całym świecie, o czym przekonała go szeroka czarna wstążka zawiązana na klamce. Oczywiście, mógł umrzeć ktoś inny - kucharka, gosposia - a jednak Martins wiedział (zdawało mu się, że wiedział już o dwadzieścia schodów wcześniej), iż to Harry Lime - ten Lime, którego on, Rollo Martins, otaczał bałwochwalczą czcią przez dwadzieścia lat, od pierwszego spotkania w ponurym szkolnym korytarzu, przy akompaniamencie pękniętego dzwonka, wzywającego na modlitwę - iż to Lime właśnie rozstał się z tym światem. Nie mylił się; w każdym razie nie do końca. Gdy po raz szósty nacisnął dzwonek, uchyliły się drzwi jednego z sąsiednich mieszkań i drobny człowieczek z kwaśną miną skarcił go zrzędliwym tonem:

- Szkoda fatygi. Nikogo tam nie ma. On umarł.

- Herr Lime?

- Herr Lime, a kto? Martins opowiadał mi później:

- W pierwszej chwili słowa jego nic dla mnie nie znaczyły: ot, informacja jak z rubryki W skrócie z „Timesa”. „Kiedy to się stało? - spytałem. - Jak?”

- Samochód go przejechał - odparł sąsiad Lime’a. - W ubiegły czwartek. - I z urażoną miną człowieka, który doprawdy nie ma obowiązku udzielać informacji w nie swojej sprawie, dodał: - Pogrzeb dzisiaj po południu. Minął się pan z nimi.

- Z nimi?

- Nic wielkiego, paru znajomych i trumna.

- Jak to? Nie był w szpitalu?

- Nie było sensu wieźć go do szpitala. Zginął tu, pod samym domem, zmarł na miejscu. Prawy błotnik gruchnął go w ramię i przeturlał jak zająca.

Dopiero wtedy - opowiadał mi Martins - na słowo „zając”, zmarły Harry Lime ożył w jego pamięci: ożył jako chłopiec ze strzelbą, którą nauczył Martinsa „pożyczać”. Wystawił głowę z długiej, piaszczystej bruzdy pastwiska w Brickworth i ponaglał: „Strzelaj, idioto, strzelaj! Teraz!” - zając pokuśtykał w krzaki, raniony strzałem Martinsa.

- Gdzie go chowają? - spytał Martins nieznajomego rozmówcę.

- Na Cmentarzu Centralnym. Nieźle się napocą przy tym mrozie.

Martins nie wymyślił jeszcze, czym zapłaci za taksówkę ani gdzie znajdzie w Wiedniu pokój za pięć funtów brytyjskich - te problemy musiały jednak poczekać; na razie chciał po raz ostatni pożegnać Harry’ego Lime’a. Kazał się wywieźć z miasta na przedmieścia (w sektor brytyjski), gdzie usytuowany był Cmentarz Centralny. Po drodze musieli przejechać przez sektor rosyjski, i kawałek na skróty przez amerykański, który łatwo było poznać po budkach z lodami na każdej ulicy. Wzdłuż wysokiego muru cmentarza jeździły tramwaje, a po obu stronach torów ciągnęły się na milę zakłady kamieniarskie i kwiaciarnie, wystawiające swój towar - szeroki szpaler nagrobków dla przyszłych lokatorów i wieńce dla żałobników. Szpaler zdawał się nie mieć końca.

Martins nie spodziewał się, jak wielki będzie ośnieżony park, w którym miał odbyć pożegnalne rendez-vous z Lime’em. Harry mógł równie dobrze zostawić mu wiadomość: „Spotkamy się w Hyde Parku”, nie precyzując miejsca między posągiem Achillesa a wyjściem Lancaster Gate; aleje grobów, każda oznaczona numerem i literą alfabetu, rozchodziły się promieniście, jak szprychy gigantycznego koła: pół mili na zachód, zakręt, pół mili na północ, zakręt, pół mili na południe... Śnieg naigrawał się z pompatycznych grobowców rodzinnych, wprowadzał akcenty groteski: tu osiadł puszystą pyzą na policzku anioła smutku, ówdzie przylepił się białym sumiastym wąsem pod nosem świętego, a na dumnym czole wzorowego urzędnika Wolfganga Gottmana śnieżne czako osunęło się po pijacku na bakier. Nawet cmentarz podzielono na sektory: rosyjski wyróżniały potężne, kiczowate posągi mężczyzn pod bronią, francuski - szeregi bezimiennych drewnianych krzyży i poszarpana trójkolorowa flaga. Nagle Martins przypomniał sobie, że Lime był katolikiem, więc mało prawdopodobne, aby grzebano go w sektorze brytyjskim, którego tak pilnie wypatrywali z kierowcą taksówki. Ruszyli z powrotem, przez las, gdzie mogiły niby wilki czaiły się pod drzewami, łyskając białym okiem w zielonych cieniach iglaków. W pewnym momencie spomiędzy drzew wyłoniła się trójka mężczyzn w dziwacznych, osiemnastowiecznych, czarno-srebrnych uniformach i trójgraniastych kapeluszach. Pchali wózek na dwóch kołach. Przecięli drogę wiodącą przez grobowy las i znów zniknęli bez śladu.

To czysty przypadek, że Martins zdążył jednak na pogrzeb Lime’a. Na skraju jedynego w bezmiernej nekropolii małego poletka omiecionego ze śniegu zebrała się skromna grupka - ceremonia miała charakter ściśle prywatny. Ksiądz właśnie kończył kazanie - słowa wstydliwie sączyły się przez rzadki, cierpliwy śnieg - i trumna miała za chwilę spocząć w ziemi. Nad mogiłą stali dwaj mężczyźni w codziennych ubraniach; jeden z nich dzierżył wieniec - najwyraźniej zapomniał rzucić go na trumnę, dopiero gdy towarzysz dźgnął go łokciem pod żebro, ocknął się gwałtownie i cisnął kwiaty gdzie trzeba. Nieco dalej stała dziewczyna; zasłaniała twarz dłońmi. A ja zatrzymałem się o jakieś dwadzieścia metrów od nich, przy innym grobie: z ulgą obserwowałem koniec Lime’a i lustrowałem uważnie wszystkich zebranych. Dla Martinsa byłem przypadkowym facetem w nieprzemakalnym płaszczu. Podszedł do mnie i spytał:

- Nie wie pan, czyj to pogrzeb?

- Gość nazywał się Lime - odparłem i zdziwiłem się, że mój rozmówca nie kryje łez przed obcym; nie wyglądał mi na mazgaja, tak jak Lime nie wyglądał na faceta, którego pogrzeb zgromadzi żałobników - prawdziwych żałobników, którzy naprawdę płaczą. Nie mówię o dziewczynie, bo kobiety są z góry wyłączone z podobnych uogólnień.

Martins stanął tuż przy mnie i do końca pogrzebu nie zmienił miejsca. Potem wyjaśnił mi, że będąc starym przyjacielem zmarłego, nie chciał wkraczać jak intruz między jego nowych znajomych - śmierć Lime’a należała do nich, mieli do niej prawo. Do niego za to - mamił się tą sentymentalną iluzją - należało życie Lime’a, a przynajmniej dwadzieścia lat tego życia. Ledwo ceremonia dobiegła końca - nie jestem religijny i hece wokół śmierci zawsze budzą we mnie odruch zniecierpliwienia - Martins oddalił się na swoich pająkowatych nogach, które wyglądały, jakby się zaraz miały zaplątać w supeł. Ruszył prosto do taksówki. Nie próbował z nikim rozmawiać i nie hamował już łez - tych paru słonych kropli, które człowiek w naszym wieku potrafi wycisnąć z oczu na zawołanie.

Nie istnieją kompletne akta osobowe; żadnej sprawy nie można nazwać zamkniętą, nawet po stu latach, gdy wymrą wszyscy jej uczestnicy. Dlatego poszedłem za Martinsem; pozostałą trójkę już znałem, teraz chciałem poznać obcego. Dogoniłem go tuż przy taksówce.

- Nie mam czym wrócić do miasta. Podwiezie mnie pan? - zagadnąłem.

- Naturalnie - odparł. Byłem pewien, że kierowca służbowego jeepa dostrzeże mnie przy wyjeździe i dyskretnie ruszy za taksówką. Gdy opuszczaliśmy cmentarz, zauważyłem, że Martins ani razu się nie obejrzał; nostalgiczne spojrzenia przez ramię i machanie z peronu za odjeżdżającym pociągiem - to zazwyczaj domena fałszywych żałobników i kochanków, którzy manifestują smutek zamiast ulotnić się jak najprędzej, nie patrząc wstecz. Widocznie miłość własna rodzi w wielu ludziach chęć zwrócenia na siebie uwagi w każdej sytuacji, nawet wobec nieboszczyka.

- Calloway - przedstawiłem się.

- Martins.

- Był pan przyjacielem Lime’a? - Tak.

W minionym tygodniu każdy, komu przyszło odpowiadać na to pytanie wahał się dłuższą chwilę.

- Od dawna w Wiedniu?

- Przyjechałem parę godzin temu, z Anglii. Harry mnie zaprosił; miałem u niego mieszkać. Nie wiedziałem.

- Lekki szok?

- Coś panu powiem - nie wytrzymał Martins. - Muszę się napić, a nie mam gotówki - to znaczy, mam pięć funtów szterlingów. Postawi mi pan drinka? Będę wielce zobowiązany.

Teraz na mnie przyszła kolej, by powiedzieć „naturalnie”. Po chwili namysłu podałem kierowcy adres niedużego baru na Karntnerstrasse. Uznałem, że mój towarzysz chwilowo nie poczuje się zbyt dobrze w rojnym i gwarnym lokalu brytyjskim, pełnym oficerów i oficerskich żon. W barze, który wybrałem, bardzo rzadko - niewątpliwie z uwagi na wygórowane ceny - siadywało więcej gości niż jakaś jedna parka, zajęta sobą przy bocznym stoliku. Wadą lokalu było natomiast to, że trunek serwowano tam tylko jeden: słodki likier czekoladowy, za dodatkową opłatą doprawiany przez kelnera koniakiem. Odniosłem jednak wrażenie, że Martins nie dba o to, co będzie pił, jeśli tylko zawartość kieliszka odgrodzi go od teraźniejszości i przeszłości. Na drzwiach, jak wszędzie, wisiała wywieszka informująca o godzinach otwarcia, od szóstej do dziesiątej, ale nie należało się nią przejmować, tylko pchnąć drzwi i minąć frontowe sale. Trafiliśmy do pustego gabinetu; druga (i jedyna oprócz nas) para gości zajmowała sąsiedni. Kelner, który mnie znał, podał nam kanapki z kawiorem i oddalił się. Na szczęście wiedział nie gorzej ode mnie, że mam konto na cele służbowe.

Martins odezwał się po drugim szybko opróżnionym kieliszku.

- Przepraszam pana. On był moim najlepszym przyjacielem.

W odpowiedzi - ponieważ wiedziałem, co wiedziałem, i chciałem przy okazji zirytować rozmówcę, dzięki czemu (gwarantowana metoda) dowiedziałbym się jeszcze więcej - nie oparłem się pokusie wygłoszenia uwagi:

- To brzmi jak cytat z kiepskiej powieści.

- Pisuję kiepskie powieści - zaripostował błyskawicznie Martins.

A więc już zdobyłem nową informację. Do trzeciego kieliszka zdawało mi się, że mam przed sobą opornego rozmówcę, który (tego byłem niemal pewien) po czwartym stanie się opryskliwy.

- Proszę mi opowiedzieć o sobie... i o Limie - zaproponowałem.

- Coś panu powiem - rzekł mi na to. - Wypiłbym jeszcze jednego, ale nie wypada aż tak naciągać obcego człowieka. Nie wymieniłby mi pan funta albo dwóch na austriacką walutę?

- Tym proszę się nie przejmować - uspokoiłem go i przywołałem kelnera. - Zrewanżuje mi się pan, jak przyjadę na przepustkę do Londynu. Więc jak poznaliście się z Lime’em? Miał mi pan opowiedzieć.

Martins przez dłuższą chwilę wpatrywał się w kieliszek z likierem czekoladowym i obracał go na wszystkie strony jak drogocenny kryształ. Wreszcie przemówił:

- To...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin