Forbes Colin - Pułapka w Palermo.rtf

(704 KB) Pobierz

Colin Forbes

Pułapka w Palermo

 

 

Przełożyli:

EWA KRASNODĘBSKA i JAN ZAKRZEWSKI


Dla Jane


1. Poniedziałek, 5 lipca 1943

 

 

„Cały plan jest idiotyczny... musisz mieć wiele szczęścia, żeby wyjść z tego cało...”

Widać już było nieprzyjacielski brzeg: zamglona sylwetka góry otoczonej nocą. Gdy hydroplan siadał na śródziemnomorskiej toni, a pływaki wzbijały strugi wodnego pyłu, w głowie Lawsona brzęczały słowa groźnego ostrzeżenia majora Jamesa Petriego. Maszyna gwałtownie wytraciła szybkość, ale płynęła dalej równolegle do brzegu odległego o jakieś osiemset metrów. Major Lawson siedzący za pilotem marynarki trzymał się mocno obramowania drzwiczek i patrzył w przemykającą pod nim czarną wodę. Kiedy samolot już stał, kołysany lekką falą, Lawson wyrzucił na wodę trzy gumowe pontony. Głośno plusnęły i zaczęły jak korki podskakiwać na fali, nadal przywiązane do hydroplanu. Księżyc wyszedł zza chmur właśnie w chwili, kiedy Lawson modlił się, by za chmurami pozostał. Księżycowy reflektor obnażył ośmiu ludzi alianckiej grupy dywersyjnej, gdy jeden po drugim pojawiali się koło Lawsona i wskakiwali do niestabilnych pontonów. Pilot wyłączył oba motory. Stanęły. Lawson czekał ze stenem przewieszonym przez ramię, wpatrzony w odległy brzeg, a jednocześnie odliczał członków swej wyprawy zeskakujących do pontonów. Znów myślał o tym, co jeszcze powiedział mu Petrie, ale wtedy, kiedy było już zbyt późno, by zmienić plan: „Dawnay nie powinien był akceptować podobnego szaleństwa! Ośmiu ludzi, z tobą dziewięciu, to zbyt wielu do tej roboty. Będą sobie wchodzić w drogę...” Opuszczając w nerwowym pośpiechu kabinę hydroplanu jeden z żołnierzy potknął się o nogi wyskakującego przed nim i od upadku ocaliła go tylko szybko podana ręka Lawsona, który pomyślał ponuro, że pełen niepokoju Petrie zrobił dobrze pozostając w Tunisie, by móc wysłuchać pierwszych meldunków od grupy dywersyjnej.

Była dziesiąta, kiedy dziewięciu żołnierzy w przebraniu sycylijskich wieśniaków odepchnęło pontony od hydroplanu i zaczęło wiosłować ku wyspie bronionej przez wojska Osi. Ta wędrówka po zalanej światłem księżyca przestrzeni szarpała nerwy. Płynęli po morzu rozkołysanym, wśród plam cieni i iluminowanych sinym światłem grzbietów fal.

Hydroplan pilotowany przez porucznika Dawida Gilbeya pozostał z tyłu, unosząc się i opadając miarowo ze swymi unieruchomionymi silnikami na wzdętym falą morzu. Plan zakładał, że Gilbey będzie czekał, aż grupa Lawsona dotrze do lądu; że nie zapuści motorów, aby nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela, dopóki uzbrojony desant nie dopłynie do plaży.

Malutkie pontony też się podnosiły i opadały między fale. Lawson siedział w wiodącym, wiosłował mechanicznie, wpatrzony w opustoszały brzeg i nasyp kolejowy tuż za nim. Obrócił się, by rzucić okiem na hydroplan, którym na sycylijski brzeg przylecieli z Tunisu. Przynajmniej w tej sprawie Petrie nie miał racji: „Hydroplan jest zbyt hałaśliwy do takiego przedsięwzięcia”, upierał się podczas ostatecznej odprawy przed rozpoczęciem misji, kiedy już wszystkie jego zastrzeżenia zostały odrzucone przez generała Dawnaya i jego sztabowych planistów. „Hydroplan będzie musiał zbliżyć się do Sycylii, żeby wyładować całą grupę i jej łodzie. Po obu stronach Cieśniny Messyńskiej roi się od żołnierzy. Nieprzyjaciel was usłyszy”. Wygląda na to, że Petrie się mylił, może więc mylił się i w innych sprawach. Nikła nadzieja, niezbyt podniecająca Lawsona: Petrie, uczestnik dziesięciu wypraw za linie nieprzyjaciela, rzadko się w tych sprawach mylił, natomiast generał Dawnay - „Żelazny człowiek, człowiek z żelaza, ale tylko od szyi w górę”, jak to powiedział Petrie - przybył z Londynu zaledwie przed sześcioma tygodniami.

Gdy zbliżyli się do opustoszałej plaży, nadal jedynymi nocnymi dźwiękami były ciche klapsy czubków fal o boki pontonów, tłumione nerwowe chrząknięcia i szelest wioseł zanurzanych w wodę, im bliżej brzegu tym energiczniej, jakby wiosłującej dziewiątce zależało na szybszym wylądowaniu na sycylijskiej ziemi. Lawson spojrzał przez ramię za siebie - hydroplan nadal kołysał się majestatycznie, a w nim niewidoczny teraz Gilbey, wpatrzony w pokładowe instrumenty, oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł odlecieć. W ostatnim pontonie kapral Carpenter siedział pochylony bardziej niż inni, gdyż plecy przygniatał mu nadajnik radiowy, nieporęczne, ciężkie pudło, które przypominało Lawsonowi jeszcze coś, co powiedział Petrie: „Bill, błagam cię, zostaw to radio. Jeśli będziesz w tarapatach, jeśli będziesz musiał wiać, to Carpenter dźwigający ten ciężar będzie dla ciebie kulą u nogi. W razie potrzeby będziesz przecież miał nadajnik ruchu oporu obsługiwany przez Gambariego w Messynie.” Dawnay jednak nalegał na zabranie nadajnika, tak samo jak mocno nalegał na zabranie pozostałego sprzętu i na ten lot hydroplanem. „To jest nasze normalne postępowanie na holenderskim wybrzeżu, może tutaj tego jeszcze nie wiecie...”, uzasadniał decyzję.

Właściwie nagle znaleźli się tuż przy plaży. Nie zdziwiło to Lawsona - często następuje takie zaskoczenie, gdy z pofalowanego morza wpływa się na gładką wodę zatoki. Za niespełna minutę wszyscy znajdą się już na twardym gruncie. Trzeba tylko przebiec wąskie pasemko szarego piasku i poszukać osłony na zboczu kolejowego nasypu, który było widać tuż za szosą łączącą Messynę na wschodzie z Palermo na zachodzie. Odłożywszy wiosło Lawson dał znak i pontony zmieniły szyk, jeden po lewej, drugi po prawej stronie dowódcy, aby na wypadek kontaktu ogniowego z nieprzyjacielem w czasie lądowania rozproszyć cele. Lawson wydał też rozkaz siedzącemu za nim w pontonie sierżantowi. Mówił niemalże szeptem.

- Kiedy dotkniemy plaży, pędzimy do nasypu kolejowego. Chcę tam być przed pozostałymi. Więc od razu z kopyta, Briggs! I wy dwaj także!

- Będziemy trzymali się pana, sir!

Był to drobiazg, ale być może bardzo istotny drobiazg: Lawson chciał znaleźć się ze swoją załogą pierwszy na nasypie, aby w razie pojawienia się w niewłaściwej chwili patrolu nieprzyjacielskiego móc zapewnić osłonę ogniową pozostałym. Obejrzał się jeszcze raz, gdy Gilbey zapuścił silniki; odgłos pracujących motorów rozszedł się przerażającym rykiem ponad posrebrzoną powierzchnią morza. Ale Lawson natychmiast przeniósł wzrok na poszarpane kontury krajobrazu za plażą, szukając śladów ruchu. Ku niebu wznosiła się skalna ściana, w polu widzenia nie było żadnego domu, tylko ta opuszczona plaża wciśnięta między urwiste skały sięgające wody po obu stronach piaszczystego placka. Plaża zbyt mała na lądowanie większego desantu, nie było więc też widać żadnych złowieszczych drutów, zapowiadających pole minowe. Ponton przechylił się do tyłu, pokonał grzbiet fali, prześliznął się przez skłębioną nad piaskiem plaży wodę z pianą. Lawson wyskoczył na brzeg, za nim inni. Ostatni zatrzymał się chwilę, aby wciągnąć ponton daleko na plażę. Zgięty nisko w pałąk Lawson pognał przez piasek, przeskoczył puste pasmo drogi i wdrapał się na ziemny nasyp kolejowy. Na samym szczycie padł plackiem na ziemię obserwując uważnie zbocze góry pełne głazów i skalistych występów, za którymi mogły kryć się nawet pokaźne siły wroga.

Lawson zaklął: zupełnie znikąd pojawił się messerschmitt, z rykiem motoru nurkował w punkt daleko za plecami Lawsona, tam gdzie hydroplan przygotowywał się do startu. A więc jednak Petrie miał rację! Potrzebowali piętnastu minut na przybycie na plażę od miejsca, w którym czekał Gilbey. W tym czasie ktoś wysłał skądś radiową wiadomość na lotnisko, w tym też czasie samolot wystartował i przyleciał. Pozostali członkowie wyprawy leżeli już na nasypie. Lawson znów dał znak i trzech żołnierzy powróciło na plażę, aby z niej ściągnąć pontony i ukryć głębiej na brzegu. Może już teraz zbędna ostrożność, ale istniało i takie prawdopodobieństwo, że messerschmitt odbywał normalny lot patrolowy, podczas którego pilot zobaczył nieprzyjacielski samolot na morzu. Istniała jeszcze iskierka nadziei, że nieprzyjaciel nic nie wie o lądowaniu desantu, że pilot messerschmitta zapatrzony w swój cel na morzu, do którego pikował z dużej wysokości, nie zauważy ludzkich figurynek ciągnących pontony przez piasek, by je spróbować ukryć pod nasypem.

- Lepiej zmykajmy stąd w głąb lądu, panie majorze! - zaproponował sierżant Briggs.

Słychać było coraz większy, równy ryk motorów hydroplanu, ale pilot nadal nie dysponował odpowiednią mocą, by wystartować na wodzie. Messerschmitt spadał na swą ofiarę pod ostrym kątem, jego silnik wył potępieńczo. Lawson przestał interesować się tym, co rozgrywało się na morzu, zatopiony w obserwacji głazów i skalnych nawisów stromego zbocza góry. Między nasypem, na którego skraju leżeli żołnierze Lawsona, a pierwszym wielkim głazem na zboczu była goła przestrzeń, gładkie zbocze nie zapewniające najmniejszej osłony - pas lądu kilkusetmetrowej szerokości. Jeśli powyżej, za głazami, znajdował się wróg, to grupa desantowa zostanie zmasakrowana podczas jakiejkolwiek próby podejścia.

Radiooperator kapral Carpenter zajął uprzednio mu wyznaczone miejsce na lewym skraju tyraliery ukrytej na nasypie. Gdy wszyscy wyruszą, będzie szedł ostatni, a więc w pierwszej fazie może czuć się bezpieczniejszy niż pozostali. Czekając na rozkaz i mając teraz czas, obejrzał się za siebie: hydroplan usiłował wystartować, pływaki pozostawiały dwie spienione smugi, ryk silników potężniał. Gilbey musiał dokonać skrętu ku otwartemu morzu, aby móc oderwać się od wody i oddalić od wyspy. Carpenter zauważył z niepokojem, że lecący prosto jak strzała niemiecki myśliwiec minimalnie zmienia kierunek, usłyszał szczekliwy terkot karabinów maszynowych drapieżnika dopadającego ogona umykającego hydroplanu, zobaczył nagły wytrysk dymu i ognia z kadłuba. Hydroplan już nabierał wysokości, gdy Gilbey utracił nad nim panowanie. Było to w chwili, gdy messerschmitt wyszedł z pikowania i pruł już ku niebu. Hydroplan nagle jakby zadrżał, zachybotał, otarł się prawym skrzydłem o powierzchnię morza, spektakularnie przekoziołkował o sto osiemdziesiąt stopni i głośno klasnął grzbietem o wodę - Carpenter słyszał to klaśnięcie! Nastąpił głuchy wybuch, pojawiła się chmurka czarnego dymu, jakieś drobne resztki pozostały na wodzie - i cisza, bowiem messerschmitt był już poza granicą dźwięku.

Lawson słyszał cały przebieg katastrofy nie widząc jej, i raz jeszcze powróciły słowa majora Petriego: „Hydroplan jest zbyt hałaśliwy...” Dość rozmyślania o tym, co było! Nie zwlekając dłużej dał sygnał ruszenia naprzód. Ośmiu ludzi w nierównej linii ruszyło zboczem góry, pistolety maszynowe nieśli przed sobą gotowe do strzału, ciążyły im kieszenie wyładowane zapasowymi magazynkami i granatami, zaś dwu z nich niosło dodatkowy ciężar - każdy po piętnaście kilo materiałów wybuchowych, by mogli wykonać zadanie, jakim ich obarczono. Szli pod górę w starannie wypracowanym, pozornie bezładnym szyku, by jakikolwiek wrogi strzelec - jeśli takowy miałby na nich czatować ukryty gdzieś między skałami - musiał do każdego inaczej celować.

Kapral Carpenter, wiedząc, czego się od niego oczekuje, stał teraz w cieniu nasypu, poprawiał pasy niesionej na plecach radiostacji i szykował się do drogi, czekając na znak ręką majora Lawsona, którego intencje odgadywał. Miast znaku usłyszał przerażający grzechot broni maszynowej oraz pojedyncze strzały - zza skał i głazów powyżej wspinających się żołnierzy spadał deszcz ognia. Niektórzy z nich na krótko otworzyli ogień do celów, których nie widzieli, paru rzuciło się naprzód, paru innych skoczyło do tyłu w daremnej próbie znalezienia ponownie osłony za nasypem kolejowym. Jednakże nieprzyjacielski dowódca na górze wybrał moment na otwarcie ognia bezbłędnie, żołnierze Lawsona zostali wystrzelani jak kaczki. Lawson, trafiony jako jeden z pierwszych, padł zdoławszy oddać jedynie krótką serię ze swego stena. Leżąc na boku usiłował się jeszcze podnieść, lecz czuł, że to niemożliwe. Strzelanina trwała. Trafiły go następne kule. Po niespełna minucie nic się już nie poruszało na zboczu i wówczas nieprzyjacielscy żołnierze wyszli zza głazów i skał.

Tak, wszystko to trwało niespełna minutę, ale w tym czasie Carpenter zdążył zdjąć z pleców radiostację, otworzyć brezentową klapę, wysunąć antenę teleskopową. Carpenter był londyńskim koknejem, przed wojną kierowcą taksówki, do swoich obowiązków podchodził flegmatycznie mimo tego, co działo się przed jego oczami. Skrył się za nasypem i zaczął wystukiwać wiadomość: „Hydroplan zaalarmował wroga, grupa desantowa Orfeusz unicestwiona...” Nadal palce jego wystukiwały znaki Morse’a, gdy na kark spadł mu miażdżący cios kolbą. Nie dokończył zdania. Po dwu godzinach wiadomość przekazano majorowi Petriemu...


2. Środa wieczorem, 7 lipca

 

 

W mroku afrykańskiej nocy dwie umundurowane postacie zdążały szybkim krokiem do dużego kwadratowego namiotu, którego płachty wydymała i szarpała piaskowa burza. W kilkunastometrowej odległości od namiotu stały posterunki strzegące dostępu ze wszystkich stron. Straże stały tak daleko od namiotu, aby niczyje ucho nie mogło zrozumieć ani słowa wypowiedzianego podczas narady zwołanej w nadzwyczajnym trybie na godzinę dziesiątą wieczorem. Major James Petrie, już w tej wojnie odznaczony orderem za niezwykłe bohaterstwo - DSO - szedł pierwszy, pierwszy znalazł się przy wejściu do namiotu, odpiął furkoczącą na wietrze klapę i przepuścił idącego tuż za nim przełożonego, pułkownika Artura Parridge’a.

Parridge rzucił jeszcze okiem na niebo, stwierdził, że piaskowa burza się wzmaga, i wszedł do pustego namiotu z długim stołem na krzyżakach okolonym krzesłami. Mapa leżąca na stole pokryta była warstewką piasku. Parridge stał przez chwilę rozglądając się dokoła i otrzepując piasek z bawełnianej bluzy mundurowej. Pusty namiot był oświetlony lampami naftowymi zawieszonymi nad stołem na rozpiętym drucie; lampy rzucały migotliwe światło poruszające cieniami na ścianach namiotu. Gdy Petrie wszedł, Parridge się odezwał:

- Tym razem trzymaj buzię na kłódkę, Jim!

- Zbyt wiele pan wymaga, pułkowniku! Zwłaszcza biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację. - Petrie rzucił okiem na pułkownika; w kącikach jego ust zarysowały się zmarszczki - oznaka przeżywanego napięcia. Parridge coś mruknął. Był mężczyzną pod pięćdziesiątkę, przedwcześnie posiwiałym. Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację miał powody, by się martwić! Tak, desant Lawsona zakończony rzeźnią! W tej właśnie sytuacji Parridge zdawał sobie sprawę, że sugestii milczenia nie może zamienić w rozkaz i dlatego zdecydował się powiedzieć coś innego.

- Pamiętaj, że jutro rano jedziesz na odpoczynek do Algieru.

- Przynajmniej będę dalej od Dawnaya. To było krwawe fiasko! Dziewięciu ludzi zginęło w chwili lądowania. I niepotrzebnie...

- Właśnie o to mi chodziło, kiedy mówiłem o buzi na kłódkę. - Parridge poszedł w głąb namiotu i usiadł za stołem najdalej od miejsca, które było przeznaczone dla generała Dawnaya. - Siadaj tu koło mnie! - Klepnął parę razy oparcie krzesła obok. Był zdecydowany trzymać Petriego najdalej od generała.

Major James Petrie miał lat dwadzieścia dziewięć, w czasie pokoju był inżynierem górnictwa, w mundurze miał zamiar pozostawać tylko do końca wojny. Od chwili otrzymania przydziału do samodzielnej eskadry feluk na Morzu Śródziemnym, dowodzonej przez Parridge’a, odbył dziesięć wypraw dywersyjnych poza linie nieprzyjaciela - dowodząc nimi! - a była to działalność o tak wysokim stopniu ryzyka, że niewielu oficerów przeżywało dłużej niż dwa miesiące. Petrie przetrwał dwa lata - stał się ekspertem w tych sprawach na terenie wroga, a ostatnio powrócił z paromiesięcznego pobytu na Sycylii, gdzie pełnił funkcję oficera łącznikowego z sycylijskim podziemiem - najbardziej zdeprawowaną bandą opryszków na całym obszarze śródziemnomorskim. Spędził więc na wyspie dwa miesiące usiłując nauczyć Sycylijczyków zbierania właściwych informacji natury wojskowej i przekazując bezcenne dane - na podstawie których opracowywano następnie plany inwazyjne - drogą radiową do Kwatery Głównej Sił Sojuszniczych, KGSS. Po powrocie do Tunisu spuentował swoje doświadczenie krótko: „To nie Niemcy budzili we mnie lęk, ale nasi podziemni sojusznicy - i to lęk śmiertelny!”

Jakie to dziwne, myślał Parridge, ci młodzi ludzie nienawidzący wojny za to, że zabiera im najlepsze lata życia, celują zazwyczaj w sztuce zabijania i morderczej walce. Może dlatego, że przyszli do wojska nieskażeni, dostrzegali przed sobą to, co było po prostu widoczne, nie mieli umysłów zarażonych zdezaktualizowanymi doktrynami, nie mieli umysłów takich jak „Szybkościowiec” Dawnay... Parridge postanowił teraz nie myśleć o wiecznie sierdzącym się generale. Po co? Będzie go miał aż nadto, gdy się pojawi. I najtrudniejszą sprawą będzie powstrzymywanie Petriego. Brunet, gładko ogolony, o twarzy spalonej na mahoń afrykańskim słońcem, był Petrie jednym z tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast zwracają uwagę wszystkich, gdy tylko pojawią się w pokoju - silnie zarysowana broda, zdecydowane usta, lekko garbaty nos, zawsze ruchliwe oczy obserwujące wszystko i wszystkich; i tak pozytywne było to pierwsze wrażenie, że można było nie zauważyć lekkiego wygięcia ust sugerującego sardoniczny humor.

- Słuchaj, Jim! - odezwał się Parridge. - Właściwie miałem ci o tym nie mówić przed otrzymaniem potwierdzenia. Podałem cię do awansu. Kiedy wrócisz z Algieru, będziesz już podpułkownikiem.

- Dziękuję, sir - odparł Petrie nie okazując większego przejęcia wiadomością.

Poczuł przyjazne klepnięcie po plecach i kapitan Edward Johnson - Armia Stanów Zjednoczonych! - który przed chwilą wszedł do namiotu, usiadł obok niego.

- Myślałem, że już jesteś w drodze do rozkosznego piekiełka nocnych lokali Algieru?

- Dopiero jutro rano, Ed. Ósma zero zero. Punktualnie. Dziś mnie widzisz definitywnie po raz ostatni.

- I bardzo dobrze! Tylko się nie zgub w zaułkach Starego Miasta w pogoni za tymi tancerkami w welonach.

Johnson był o dwa lata młodszy od Petriego. Przyjaźnili się. Johnson zapalił papierosa, a Parridge uśmiechnął się do siebie: generał Dawnay nie palił i lubił zmuszać innych do dzielenia z nim tej cnoty, zwłaszcza młodszych oficerów. Ciekawe, jak generał poradzi sobie z tym aspektem anglo-amerykańskich stosunków. Namiot wypełniał się oficerami, którzy zajmowali miejsca przy stole. Ktoś zwrócił uwagę na mapę i jęknął głośno: - O Boże, Sycylia! Jeszcze jeden desant lawsonowskiego typu. Chyba od razu pójdę do lekarza po zwolnienie z zajęć.

W czasie rozmowy Johnsona z Petriem pułkownik Parridge obserwował Amerykanina i doszedł do wniosku, że podoba mu się to, co widzi. Johnson podobnie jak Petrie był brunetem i biegle mówił po włosku, raczej ludzki niż groźny, gotowy do uśmiechu i uśmiechający się często, ale - według oceny Petriego, kiedy przysłano mu Johnsona do pomocy na Sycylię - wiedział, czego się odeń oczekuje, i umiał to zrobić. Przed wojną Johnson pracował w amerykańskiej Służbie Granicznej, owej specjalnej półwojskowej służbie federalnej, której zadaniem jest patrolowanie granic Stanów Zjednoczonych i ich ochrona przed przemytnikami i innymi niepożądanymi osobnikami. I ponadto pełnił służbę na najbardziej niebezpiecznej granicy między Stanami a Meksykiem, gdzie nóż jest w codziennym użyciu i to nie do krajania boczku. Za kilka miesięcy Johnson będzie doskonałym dowódcą wypraw za linie wroga!

Nagle zamilkły wszystkie rozmowy, Parridge zesztywniał, gdyż ta ostrzegawcza cisza mogła zapowiadać tylko jedno: przybył generał Dawnay! Petrie skończył, co miał do powiedzenia Johnsonowi, oparł się w krześle i wpatrzył w wydęty wiatrem dach namiotu szarpanego serią nagłych podmuchów, będących doskonałym preludium do tego, co miało nastąpić. Do namiotu wszedł kapitan Stoneham, jeden z brytyjskich planistów odpowiedzialnych za desant Lawsona, i usiadł blisko szczytu stołu. Jego wzrok na sekundę spotkał się ze wzrokiem Petriego, po czym Stoneham umknął z oczami. Następnie wszedł pułkownik Lemuel Benson, amerykański przełożony Johnsona, i dołączył do grupy swoich oficerów siedzących przy stole. Jak wiele innych wojskowych przedsięwzięć na afrykańskim kontynencie, tak i obecnie chodziło o wspólne działanie, a podczas narady status Bensona był równy statusowi Dawnaya. W namiocie zrobiło się nieznośnie gorąco i wielu oficerów chustkami ocierało sobie czoła. Ktoś mocno szarpnął wejściową klapą, odsunął ją, i do namiotu wszedł niski, tęgi oficer w mundurze ustrojonym w generalską czerwień. W ręku miał krótką wojskową laseczkę z bambusa, którą trzepnął o stół. Dla wszystkich było oczywiste, że pan generał Dawnay nie jest w najlepszym humorze.

- Siadajcie, panowie! - burknął. - Nie ma dziś czasu na ceremoniał.

Niemniej niech Bóg ma w opiece tego, który by nie wstał, pomyślał cynicznie Petrie siadając.

- Dla tych, którzy nie byli na poprzedniej odprawie, przedstawię pokrótce zarys problemu - rozpoczął Dawnay. - Stoimy w obliczu krytycznej sytuacji. Niemiecko-włoskie siły zostały zepchnięte z Afryki i jesteśmy w przededniu pierwszego alianckiego natarcia na kontynent europejski... - przerwał wąchając powietrze. - Ktoś tu pali!

Johnson zgniótł papierosa, pułkownik Benson ze smutną miną zrezygnował z zamiaru palenia.

- Desant Lawsona się nie udał - ciągnął Dawnay. - Ale jeśli ktoś zapomniał, to mu przypomnę, że jest wojna i takie rzeczy się zdarzają. Pozostaje problem naprawienia sytuacji, i to szybko. Przed kilkoma miesiącami Włosi mieli sześć wielkich promów kolejowych na trasie między Kalabrią a Sycylią. Byli więc zdolni przetransportować do Messyny olbrzymie ilości wojska i broni. Pięć z tych promów udało się nam zatopić podczas wcześniejszych nalotów, ale potem Niemcy zmilitaryzowali cały obszar Cieśniny Messyńskiej, i to na olbrzymią skalę. Wiemy, na przykład, że cieśniny strzeże siedemset dział, i w opinii dowódców lotnictwa próba przedarcia się przez tę zaporę byłaby samobójstwem. Szósty i ostatni prom kolejowy, „Cariddi”, nadal pływa pod osłoną tych dział, i nadal jest zdolny przewozić ludzi i broń na Sycylię. - Zamilkł tylko na chwilę. - Lawson otrzymał zadanie zatopienia „Cariddi”. Nie powiodło mu się. Jeśli ten okręt nie zostanie zatopiony, może nas to kosztować wojnę. I pozostaje nam jedynie czterdzieści osiem godzin, żeby „Cariddi” posłać na dno.

- Czy pan zanadto nie dramatyzuje sytuacji, sir, z tym przegrywaniem wojny? - z absolutnym spokojem zadał pytanie kapitan Johnson.

Dawnay przebił go wzrokiem i pochylił swą krótko ostrzyżoną głowę ku pułkownikowi Bensonowi. Wysłuchał Bensona, kiwnął głową i spojrzał na Johnsona. - Jest bardzo istotne, aby pan dobrze zrozumiał sytuację, kapitanie - powiedział ostro - gdyż może właśnie pana poprosimy o poprowadzenie kolejnego desantu, by zatopić prom. Próbowaliśmy już wszystkiego, aby go zniszczyć. Bombowców dalekiego zasięgu, łodzi torpedowych... a nawet dziś wieczorem usiłowała przedostać się w pobliże promu eskadra uzbrojonych w torpedy bombowców. Podobnie jak Lawsonowi, im się też nie udało. Major-pilot Weston zginął.

Petrie poruszył się niespokojnie w krześle i nie zwracając uwagi na sygnały Parridge’a, by siedział cicho, zapytał: - Major Weston nie żyje?

- Z raportu wynika, że w samolocie nastąpił wybuch. W powietrzu. Tak więc marynarka nie może wejść do cieśniny, bo jest zbyt wąska, jest zbyt wiele nabrzeżnych dział i na wodzie zbyt wiele łodzi torpedowych. Taktyczne lotnictwo brytyjskie też się nie może przedostać niskim pułapem nad Messynę, a tam właśnie dokuje prom, gdyż zapora artyleryjska i z broni automatycznych jest nie do przebicia. - Dawnay ponurym wzrokiem rozejrzał się po opalonych twarzach, widocznych w świetle lamp. - Marynarka i lotnictwo nie mogą więc nic, pozostaje armia! - Pięścią uderzył w stół. - Musimy wysłać jeszcze jedną grupę dywersyjną. Nie tylko musi zdążyć we właściwym czasie do Messyny, ale przeniknąć do strefy portowej strzeżonej przez niemieckie oddziały wyborowe, dostać się na prom, założyć ładunki wybuchowe i posłać „Cariddi” na dno tej cholernej cieśniny!

- Powiedział pan, że mamy czterdzieści osiem godzin, generale - odezwał się Parridge. - Konkretnie do kiedy?

- Północ. Piątek. 9 lipca!

Kilku z obecnych głośno złapało powietrze, potem nastąpiła absolutna cisza. Dawnay świdrował oczami obecnych, Parridge pochylił się nad stołem i dodał: - W tej sytuacji grupa sabotażowa miałaby jedynie dwadzieścia cztery godziny na wykonanie zadania, gdyż dwadzieścia cztery godziny potrzebne są na przygotowanie. Najmniej dzień i noc na przygotowania!

- Powiedziałem, że sytuacja jest krytyczna!

- A czy mamy jakieś wiadomości od Gambariego? - głos Parridge’a ujawniał rezygnację, gdyż pułkownik po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że stoi wobec beznadziejnej sytuacji. Gambari był alianckim agentem w Messynie.

- Że „Cariddi” dalej pływa! - odpowiedział głucho Dawnay. - A teraz wyjaśnię naszemu młodemu kapitanowi Johnsonowi, dlaczego nie zanadto dramatyzuję. Sztab sił sojuszniczych obliczył, że jeśli dokonamy desantu na Sycylię, to nasze desantowe siły zdolne będą pokonać znajdującego się na wyspie wroga przy jego obecnej liczebności i uzbrojeniu. Obecnej liczebności! Nasz wywiad jednak donosi, że w okolice Neapolu przybyła dwudziesta dziewiąta niemiecka dywizja pancerna i że w każdej chwili może wyruszyć na południe w pobliże Cieśniny Messyńskiej. Jeśliby „Cariddi” przewiózł tę dywizję na Sycylię po naszym lądowaniu, to moglibyśmy zostać zepchnięci do morza...

- I z tego powodu mielibyśmy przegrać wojnę? - przerwał niecierpliwy Johnson.

- Ed, poczekaj! - odezwał się pułkownik Benson. - Generał jeszcze nie skończył wyjaśniać, jak to się właśnie może stać.

- Jeśli zawiedzie nasza pierwsza próba powrotu do Europy - kontynuował Dawnay - to Niemcy będą mogli wycofać pokaźne siły z obszaru śródziemnomorskiego i wysłać je z powrotem do Rosji. Jeśli to nastąpi, Sowieci zostaną odrzuceni w głąb, poza Europę. Rozumując logicznie, przy skrajnym założeniu może to oznaczać koniec Rosji. A wszystko dlatego, że jednego promu nie udało się posłać na dno. „Cariddi” jest jedyną jednostką pływającą zdolną w odpowiednim czasie przewieźć na wyspę dywizję pancerną mogącą nas pokonać.

- Zgadzam się z tą analizą - powiedział lakonicznie Benson. - Generał nie przesadza, Ed.

- Po prostu chciałem wiedzieć - odparł równie lakonicznie Johnson. - I rozumiem, że prom ma być zatopiony.

- Do północy w piątek! - powtórzył Dawnay.

I to nas informuje o planach wobec Sycylii, pomyślał Petrie. Inwazja w sobotę dziesiątego lipca, przed świtem!

- Pozostaje do rozwiązania mały problem - powiedział Benson. - Jak to zrobić?

- Kapitam Stoneham opracował plan, który ja osobiście aprobuję - oświadczył zebranym Dawnay. Nie było słychać żadnych pomruków, ale twarze obecnych wyraźnie się ściągnęły. Parridge spojrzał z niepokojem na Petriego. Z rękami założonymi na piersiach, ze wzrokiem utkwionym w Dawnaya Petrie zaczął słuchać Stonehama przedstawiającego plan: desant spadochronowy... w pobliże Messyny... brak czasu uniemożliwia desant w dalszej odległości, w bezpieczniejszej okolicy... ludzie muszą być dobrze uzbrojeni, dysponować dużą siłą ogniową, żeby móc się przebić przez kordony wroga...

Ta ostatnia sugestia znalazła wielkie uznanie Dawnaya, gdyż zaczął jej mocno przytakiwać - Dawnay postrzegał wojnę wyłącznie przez pryzmat walki wręcz.

Stoneham kontynuował: - Trzeba wysłać silną grupę, aby zrekompensować przewidywane straty... co najmniej dziewięciu ludzi... no i nadajnik radiowy...

Jezu! Petrie hamował się z trudem. Ten plan był znacznie gorszy od planu narzuconego Lawsonowi - to było zaproszenie do katastrofy. Parridge musiał odgadywać, co myśli Petrie, gdyż dotknął jego ramienia w niemej prośbie, aby się nie odzywał. Petrie skinął głową, lecz nie była to obietnica, mogło to znaczyć wszystko lub nic, i dalej słuchał Stonehama: na północnym brzegu Sycylii aż się roi od włoskich łodzi patrolowych... nie ma sensu próbować drogi morskiej... spadochrony jedynym sposobem...

Petrie pomyślał z goryczą, że z równym powodzeniem można by zaoszczędzić spadochronów i zrzucić desant bez nich. Wszyscy zginą szybciej i w mniejszych cierpieniach. Wokół stołu siedziało około dwudziestu oficerów, połowa z nich to sztabowcy, ale ta druga połowa oficerskiej braci, której twarze wyrażały głęboki niepokój, coraz częściej zerkała ku skrajowi stołu, gdzie siedział Petrie. Czekali, żeby zabrał głos. Parridge to widział - oni chcieli, żeby ktoś wreszcie wstał i powiedział panu generałowi, że proponowany plan jest absolutnym, beznadziejnym samobójczym szaleństwem. I vox populi orzekł, że tym kimś powinien być najbardziej doświadczony specjalista od działań poza liniami nieprzyjaciela - Petrie!

- I to jest zarys operacji, tak jak ja ją widzę - zakończył Stoneham.

- Czy ktoś ma uwagi? - zapytał Dawnay zdawkowo. - Byle krótko! Nikt? To dobrze. Pozostaje nam wyznaczenie składu grupy desantowej...

Być może z rozmysłem Dawnay wpatrywał się w kartkę papieru, kiedy to mówił, ale teraz nagle podniósł wzrok znad stołu, jakby uderzony przegrzaną atmosferą w namiocie. Wszyscy patrzyli na przeciwległy skraj stołu, gdzie Petrie podnosił się wolno z krzesła. Zwrócił twarz ku Parridge’owi z przepraszającym grymasem, który zniknął, gdy obrócił wzrok ku Dawnayowi.

- Czy mogę zabrać głos, sir? - zapytał niespokojnie.

- Tylko proszę mówić krótko! - odparł Dawnay. - Zbyt mało pozostaje nam czasu na czczą gadaninę.

- Ośmielam się stwierdzić, sir, że pozostaje nam również bardzo mało czasu, aby uchronić się przed kolejną głupotą! Musimy...

- Co, do diabła, ma znaczyć ta uwaga?!

Ton, jakim Petrie mówił, był równie niewinny jak wyraz jego twarzy. - Wydawało mi się, generale, że pan uznał wysłanie desantu Lawsona za głupotę.

- Ale pan powiedział „kolejną”! - oskarżycielskim tonem oświadczył Dawnay.

- Tak jest. Mówiłem o planie kapitana Stonehama. Zrzucenie ekipy sabotażowej prawie nad Messyną byłoby niemal tym samym, co zrzucenie kogoś na grzbiet wielkiego jeża ze stalowymi igłami. Jest to najsilniej broniony obszar na całej wyspie...

- Musimy podjąć to ryzyko! Mamy jedynie czterdzieści osiem godzin!

- I dlatego też nie wolno nam popełnić błędu, prawda, generale? - zapytał Petrie łagodnie. - Ta druga grupka desantowa będzie zarazem ostatnią, musi wykonać zadanie albo zadanie w ogóle nie będzie wykonane. Tym razem trzeba to zrobić dobrze. Pomysł zrzutu ze spadochronami nie ma sensu, z góry zakłada niepowodzenie...

- Dlaczego? - przerwał Dawnay.

- Właśnie dlatego, że mamy jedynie czterdzieści osiem godzin, generale. Po pierwsze, zrzut musiałby nastąpić w nocy przy księżycu, a więc jest duże prawdopodobieństwo, że ich ktoś zauważy. A przecież podstawowym warunkiem powodzenia misji jest takie przerzucenie grupy sabotażowej, aby nieprzyjaciel nie wiedział, że ona istnieje. Po drugie, takie zrzuty mają to do siebie, że rozsiew sprzętu i ludzi jest spory. Traci się zawsze wiele cennego czasu, aby się uformować. A szczególnie w warunkach sycylijskich członkowie grupy mogliby się na dobre pogubić. Zrzut na spadochronach odpada.

- Czy ma pan jeszcze jakieś zastrzeżenia? - głos Dawnay...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin