Dzień drugi.doc

(6421 KB) Pobierz
Dzień pierwszy (piątek 10

Dzień drugi (sobota 11.07.2009)

 

Padało chyba całą noc, bo jak o piątej nad ranem dziabnął mnie komar, a raczej komarzych, to padało nadal, na szczęście jeszcze tylko przez godzinę.

Rano nasmarowałem łańcuch, wzrokowo sprawdziłem czy wszystko mam i o siódmej byłem już na trasie. Jezdnia była cała mokra, trochę chłodno, ale przynajmniej z góry nie lało. Po pół godziny wyszło nawet słoneczko i osuszyło asfalcik.. Pierwsze serpentynki na Szklarach pokonałem już w słoneczku. Za Szklarami jest miejscowość Daniowa, od której zaczynam okrążanie Polski, za kilka dni jak wszystko dobrze pójdzie to będę dokładnie w tym samym miejscu, tyle, że przyjadę z drugiej strony. Nie powiem ciekawa perspektywa i uczucie, gdy człowiek coś takiego sobie ubzdura i tak naprawdę nie wie, jak to wszystko wyjdzie.

 

 

Robi się coraz cieplej, chmury gdzieś znikają, a my z Jelonkiem mkniemy dalej przed siebie, przez Jasło, Gorlice, Grybów, Nowy Sącz, potem Stary Sącz i mała przerwa w chłodnym lasku, bo robi się cieplutko. Mała orientacja na mapie i ogień w tłoki w stronę Krościenka nad Dunajcem i już za chwilę jestem w Niedzicy.

 

Zaczyna się to, co tygryski lubią najbardziej, góry, widoczki, ostre winkielki z dobrym asfaltem. Bagaż trochę przeszkadza, ale tylko trochę, galopujący rumak się cieszy pędząc do przodu i jego pan też się cieszy. Jestem pod zamkiem w Niedzicy i tam zaintrygowała mnie druga strona Zalewu Czorsztyńskiego, nie ma rady albo łódka albo trzeba się wrócić.

Znowu winkielki he he a z drugiej strony zalewu tyż piknie i jest nawet drugi zamek.

 

Teraz w stronę Zakopanego, ale jak przy granicy to muszę wracać z Czorsztyna w stronę Niedzicy, za którą jakość asfaltu już nie rozpieszcza. Podskakując jadę dalej i dalej aż moim oczkom ukazuje się znajomy z WWS drogowskaz na Karczmę Widokową koło Bukowiny Tatrzańskiej. Mają tam dobrą kwaśnicę na wędzonej baraninie.

Widok na Tatry przepiękny, chmurki trochę zasłaniają, ale i tak jest  w dechę i to górskie powietrze, można się sztachać do woli.

No to sypiem do Zakopca, a tam masakra, pełno turystów, jeden wielki korek. Poczułem się jak w centrum Warszawy, a nie w górach i rejestracje nawet te same. Straciłem ponad godzinę by przebić się przez Zakopane i wylecieć w stronę Chochołowa, potem w Czarnym Dunajcu odbiłem na Jabłonkę i Zawoję. Znowu znajome widoczki z zeszłorocznej wyprawy WWS.

W tym miejscu właśnie, rok temu, koło Babiej Góry  Majkelpl grzebał przy tłumikach swojej Yamachy.  Niebo trochę zachmurzone, ale jeszcze nie pada, to nie ma co długo zwlekać, ogień w tłoki i koko dżambo do przodu.

Kolejne miejsce kultu WWS to pole namiotowe niedaleko Żywca. Oj działo się, działo swego czasu.

W Żywcu odbijam w kierunku przejścia granicznego w Istebnej, a tam roboty drogowe witają. Było trochę kluczenia, ale w końcu udało się złapać kierunek na Wisłę (miejscowość, nie rzeka:), no i zdębiałem Polska to jeszcze, czy może już obce kraje. Taaaki wypasiony wiadukt u nas?

Ano jak widać i u nas jak chcą to potrafią. Cóż za zbieg okoliczności, tam gdzie podążam prowadzi ten wiadukt no to hyc na górę i podziwiam całą okolicę z wysokości chmur, no prawie.

Jadę sobie jadę, a tu coraz wyżej i wyżej, za chwilę asfalt mi się skończył i jest jakaś stara droga brukowana, gdzie ja do jasnej Anielki jadę?

Kamień z serca, jest znowu asfalt i to nawet trochę lepszy niż przed chwilą, kierunek wydaje się dobry no to jak by to powiedział Mnich, no to lecim.

Wyżej i wyżej, widoczki, zapierają dech w piersi, trzeba stanąć i strzelić fotę.

Niestety zdjęcia nie oddają tego piękna, które jest w stanie na żywo zobaczyć ludzkie oko.

Po drodze Koniaków wita swoimi koronkami, niestety trochę już późno i choć muzeum z koronkami tuż, tuż to nawet nie ma co zaglądać, bo pewnie zamknięte. No to z górki na pazurki i znowu te objazdy do Wisły. Objazd jakiś dziwny, droga przez jakąś górę, wąska z dwudziestopierwszowiecznej kostki, sterowana światłami, o co chodzi? Jakaś droga do zamku, stromy zjazd w dół. Dwa motocykle się wyminą, ale motocykl z samochodem już ciasno, a dwa samochody nie mają szans. Nic to, jest droga to jadę dalej, a co mi tam. Za chwilę drugi zamek i tam już coś pisze ,,Zamek Dolny”, gdzie ja jestem, na mojej mapie nie ma tej drogi ani żadnych zamków?  W końcu zjechałem na sam dół i jest asfalcie a tam żółty znak ,,Objazd Wisła”. Jestem uratowany, hura, hura.

Wisłę przeskoczyłem, nawet nie wiem kiedy, potem Ustroń i azymut na Cieszyn. Po drodze jeszcze tylko natknąłem się na Milicje, sam się grzecznie zatrzymałem, nie trzeba było nawet machać pałką na mnie.

Znowu zza chmur wychodzi słoneczko i w Cieszynie było już ciepło i słonecznie, tylko gdzie mi te wszystkie godziny uciekły, już osiemnasta.

Kamieniczki po stronie polskiej.

Kamieniczki po stronie czeskiej.

Dzwonie do żony uradowany, że pierwszy raz w życiu jestem w Cieszynie i dowiaduje się, że do Wałbrzycha to ja mam jeszcze ze 300km. Patrzę na zegarek, już po osiemnastej, co tu robić, szukać miejsca na nocleg w Cieszynie, czy jechać dalej? Kręcę się trochę po Cieszynie ciągle się zastanawiając, przy okazji szukam wylotu na 937, w stronę Jastrzębia Zdroju, jakieś dziwne drogi dróżki, ach te polskie drogi. Zerkam na mapę, no i jest ładna droga wzdłuż granicy, ale po stronie czeskiej. Raz kozie śmierć, jadę na Czechy, powinienem nadrobić z godzinkę czasu. Ściągnąłem tylko kamizelkę odblaskową z napisem Police, bo w Czechach mógłbym mieć przez to kłopoty. Po tamtej stronie dobre drogi i dobrze oznakowane, no to lecę sobie w kierunku Karviny a potem na Ostravę omijając ją prawą stroną wracam znowu do ojczyzny. Drogi trochę gorsze, ale nie jest źle, mijam Racibórz, Kietrz, trochę oddalam się od cywilizacji i zaczynają się niezłe swojskie klimaty. Przejechałem przez miejscowość, z której nazwy śmiałem się z godziną a nazywała się Sucha Psina. Dalej Głubczyce, Prudnik i robi się ciemno, godz. 22. Trzeba by zadzwonić do żonki, bo się pewnie martwi. Zdaję jej meldunek gdzie jestem i słyszę w słuchawce jak głos jej się załamuje. Prosi mnie bym znalazł gdzieś nocleg i już zsiadł z tego motóra. Czułem się dobrze, w prawdzie było już ciemno ale z nieba nie padało, to można jechać dalej. Udało mi się uspokoić trochę moją lubą ale czułem, że nadal będzie się zamartwiać.

Jadę dalej, jak padnę ze zmęczenia to rozbijam namiot w jakichś krzakach i śpię do rana.

Głuchołazy i Nysa wita nocą, robi się zimno i jakoś wilgotno, zaczyna mną trząść. Rozglądam się w Nysie za jakimś campingiem bo nie dam już rady dalej. Wtem przyszło olśnienie, przecież ja mam jeszcze przeciwdeszczówkę z Castoramy za 30PLN, która nie przepuszcza wiatru. Naciągam to wszystko gdzieś pod jakąś zamkniętą fabryczką i już jestem gotowy do dalszej drogi. Teraz to kultura, już mną nie trzęsie, trochę w kasku wieje zimnem, ale tyle da się wytrzymać.

Przemierzam czarną otchłań w poszukiwaniu Starego Paczkowa, na drogach pusto, nikt normalny już o tej porze nie jeździ. Za Kłodzkiem dopada mnie zmęczenie, stosuje stary indiański sposób na otrzeźwienie i myje twarz w mineralnej. Od tej pory zaczyna się jazda trochę na siłę o czerpaniu przyjemności nie może być mowy. Już tak niedaleko, spać w krzakach, czy jechać dalej? Z Kłodzka nie jadę już na Bystrzycę Kłodzką i Międzylesie, jak miałem w pierwotnych planach bo aż tak stuknięty nie jestem i nie ma co przeginać w środku nocy, jadę na miejscowość Nowa Ruda . Od Nowej Rudy opłotkami przy samej granicy dostaje się do Głuszycy a potem do Jedliny Zdrój, stamtąd łapię kierunek na miejsce docelowe, czyli na Zagórze Śląskie.

Huraaa jestem, godz. 01:30, dzwonię do Indianera, który baluje z Fanami Rometa właśnie w Zagórzu. Abonent niedostępny, o matko! Na szczęście wziąłem sobie zapasowy nr tel. do organizatora zlotu. Dzwonię ponownie, jest sygnał, halo,  jestem taki i taki, przyjechałem stąd i stąd i nie mogę się dodzwonić do Indianera.

W słuchawce słyszę, że Indianer był, ale już go nie ma bo śpi gdzie indziej. No dobra jakoś przeżyje bez Indianera, ale jak do was dojechać? Tłumaczę, że jestem pod wiaduktem kolejowym na brukowanej drodze i właśnie minąłem tablicę Zagórze Śląskie. W słuchawce słyszę jakiś bełkot z którego udało mi się wysupłać ,,nie wiem, gdzie jesteś”. No to koledzy nieźle powalczyli tego wieczora, że nie kontaktują, sobie myślę. Trochę się zdenerwowałem, ale jadę dalej, może ich jakoś znajdę. Jest hotel całkiem spory, dzwonię jeszcze raz , jestem tu i tu, podaję nazwę hotelu. W słuchawce znany już tekst ,,nie wiem gdzie jesteś” , jakiś mały punkt rozpoznawczy, jakiś maleńki, nie wymagam dużo. Jesteśmy nad jeziorem, usłyszałem w ośrodku takim i takim, Żagiel czy Fregata, dzisiaj już nie pamiętam tej nazwy. Jakie jezioro, rozglądam się w ciemnościach, tu są tylko lasy i jakaś rzeka? Patrzę na GPS w telefonie, no pokazuje, że jestem już na miejscu a jakiś niebieski placek jest po prawej stronie, no to ruszam spod hotelu na krzyżówce w prawo. Jest jakaś następna dróżka w prawo ale strzałka pokazuje na jakąś restaurację o innej nazwie niż podał mi Onael. Jadę dalej prosto i to był błąd, ale później do tego dojdziemy. Jadę i jadę a tu tylko droga i las, gdzie to jezioro? Są jacyś tubylcy, zatrzymuje się, ściągam kominiarkę by nie wystraszyć i kulturalnie pytam o drogę. Tubylcy o tej porze używają do komunikacji języka uueeueeyyyyghhhbleble, zalani w trzy d. i weź tu się dogadaj. W końcu ustalili zbieżne zeznania, co do namiarów, no to w drogę. Tak mnie pokierowali, że objechałem całe jezioro dookoła po wąskiej drodze z dziurami a raczej z wilczymi jamami. Normalnie jakieś serpentyny, nagle patrzę a w półmroku widać po prawej stronie jakąś ogromną ścianę w dół i żadnej barierki, aż mi serce podeszło do gardła. Gdzie ja jestem? Do tego zaczęło z nieba lać i te wilcze doły, zaraz Jelonek mi się rozleci, łup i łup, na drodze ciemna plama a potem okazuje się, że ¼ koła w nią wpada. Po prawej stronie są jakieś domki i nawet kilka łódek, ale nie ma żadnych namiotów. Świeci się jakieś światło, ale wszystko pozamykane i nie ma żywego ducha. Jadę dalej, jadę i jadę, okrążyłem całe jezioro po tych wilczych jamach, nie wiem ile i co mi się połamało i odpadło od motocykla. Jelonek jakoś jedzie dalej, ja jestem już skrajnie wyczerpany i wścieknięty, z nieba leje jak by się uwzięło. Po co mi to wszystko było na stare lata, gdzieś tułać się w środku nocy, deszcz, wilki, zamiast siedzieć w domku z rodzinką i cieszyć się życiem, po co?? Znowu jestem pod tym samym hotelem, no i co teraz, została mi już tylko jedna droga do tej restauracji no to jadę, bo co tu będę sam w nocy siedział. Droga wąska zalesiona, ułożona z trylinki (takie sześciokątne kostki betonowe), są jakieś domki i jest jeziorko, tylko gdzie te namioty? Same domki i żadnych namiotów nie widać, z jednego słychać śpiewy, jakieś towarzystwo nieźle się bawi. Jadę jakąś błotną ścieżką po lesie wzdłuż jeziora, ścieżka się skończyła a namiotów nie ma. Jelonek tańczy piruety po błocie, zawracam. Nic to, są domki, jest jezioro, gdzieś się wcisnę ze swoim namiocikiem. Zajeżdżam pod domki i widzę, że na tarasie siedzi jakaś niewiasta na krześle opatulona w koce i się chyba poruszyła. Podchodzę i grzecznie pytam, czy są tu jacyś motocykliści albo gdzie tu chociaż można rozbić namiot ?  Nic nie wiem, wyksztusiła z siebie zionąc alkoholem w moją stronę, ale idź tam do tego domku gdzie są śpiewy to dostaniesz wódki. Tylko tego mi trzeba było, ja chce miejsce pod namiot bo padam ze zmęczenia i mam skołatane nerwy a nie wódki, po co mi teraz ta cholerna wódka?

Idę nad jeziorko badać teren pod namiot, znowu zaczyna padać. Trochę duży spadek, ale jest mały placek bez kretowisk to mogę się tu rozbić i jakoś przekimam do rana. Wracam do motocykla po graty i zaczynam odpinać namiot, widzę jakiegoś młodego człowieka próbującego wsadzić kluczyki do drzwi samochodu. Pytam grzecznie, gdzie tu można rozbić namiot a gość mi odpowiada, że tam wyżej jest boisko i tam są namioty. Nareszcie, no to odpalam sprzęta, leje coraz bardziej a ja mknę w poszukiwaniu boiska. Gdzie to boisko, nigdzie nie ma, co jest? Wracam w stronę domków, boiska nie ma, impreza u polewaczy wódki już ucichła, znowu zawracam. Jest jakiś ubytek lasu, świecę światłem motocykla, ale nic nie widać poza czubkami drzew, wtem coś mi delikatnie zabłyszczało na dole, jakby kształt igloo, chyba namiot. Tylko jak tam zjechać, są jakieś betonowe schodki stromo w dół, ale po schodkach w nocy przecież nie zjadę. W lewo w prawo i nic nie ma jak się tam dostać, jadę w stronę drogi głównej, jest jakaś boczna w las. Za co to wszystko, kiedy się skończy ta koszmarna noc? Jadę tą leśną drogą przez krzaki, droga zawija w prawo w stronę rzekomego boiska, chociaż tyle. Jest i boisko, są namioty i są motóry i to Romety. Dziękuje Ci Panie Boże, że mnie nie zostawiłeś samego na pożarcie wilkom.

02:30, leje jak by się wściekło, ale mi jest już wszystko jedno, niech sobie nawet śnieg pada, ja mam to gdzieś. Latarka na czoło i do dzieła. 03:00 leżę już w namiocie, w ciepłym i suchym śpiworku, mokre ubranie zdjęte, jeszcze tylko sesemes do żony by nie umarła ze zmartwienia i lulu.

 

Podsumowanie:

Tego dnia przejechałem 866km i cud, że Jelonek się nie rozpadł na tych wilczych dołach.

Przegiąłem i to na maxa, tyłek mnie tak boli, jak bym dostał 20x pasem od ojca za młodu.

Człowiek stary a głupi, na co mi taki hardkorowy survival?

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin