pozytek z zony.txt

(27 KB) Pobierz
I

   
   - Mógłby wreszcie wstać i zajšć się czym!
   Drgnšłem mimowolnie i otworzyłem oczy przepojony nieprzyjemnym, wszystkim znanym uczuciem lęku, które pojawia się przy nagłym przebudzeniu. Nade mnš stała żona. To jej głos wyrwał mnie z półdrzemki.
   - Musisz mnie tak straszyć? - wymamrotałem z pretensjš w głosie. - Już prawie spałem.
   Przecišgnšłem się i spróbowałem przybrać wygodniejszš pozycję, co nie było łatwe, zważywszy, że kanapa była już mocno wysiedziana i doły na jej niegdy płaskiej powierzchni przyprawiały o ból kręgosłupa.
   - Mówiła co?
   - Owszem, mówiłam. Ale ty jak zwykle udajesz, że nie słyszysz, bo tak ci jest wygodniej - wycierała ręce w kuchenny fartuch i wyranie była na mnie wciekła.
   - Przecież już zasypiałem.
   - Tak, ty się wylegujesz, a ja haruję od witu do nocy. Wzišłby się za co!
   - Przecież jest wolna sobota - wyjęczałem. - Tobie też nikt nie każe biegać ze cierkš po mieszkaniu. Komu to w tej chwili potrzebne? Usišd i odpocznij sobie.
   - A wszystko brudem zaronie, tak?! - przetarła dłoniš spocone czoło. - Gdyby nie ja, po dwóch dniach byłby tu zwyczajny chlew. Mógłby przynajmniej posporzštać swój pokój!
   - O, rany boskie! - usiadłem i ziewajšc pozbywałem się resztek snu. - Przecież tam jest czysto. Zresztš zobacz - wskazałem rękš na telewizor. - Włanie się zaczyna jaki film.
   - To ci nie zajmie dużo czasu - zareplikowała. - Ja posprzštałam całe mieszkanie, zrobiłam obiad, więc i ty powiniene co zrobić dla domu. I nie próbuj mi wmawiać, że będziesz oglšdał bułgarski film obyczajowy.
   Westchnšłem ciężko. Żona stała nade mnš jak kat, nie zamierzajšc zrezygnować ze zmuszenia mnie do pracy. Podjšłem jeszcze jednš próbę obrony.
   - Ale w wolnš sobotę? Koniecznie dzi?! Chcę trochę odpoczšć, ja też pracuję i mam ochotę...
   - W wolnš sobotę nie, w niedzielę nie, w pozostałe dni tygodnia również nie, bo jeste zmęczony. Nigdy nie masz chęci. do sprzštania...
   - Ty masz za to zawsze - wtršciłem niemiało. - To już chyba jaka mania.
   - Jeszcze sobie ze mnie żartujesz? - oburzyła się. - Ja nie mam nawet chwilki wolnego czasu dla siebie, a ty mi w niczym nie pomożesz.
   - Nikt ci nie każe do tego stopnia dbać o czystoć. Gocie nie zauważajš tych drobinek kurzu, a ja nie wymagam od ciebie utrzymywania tu laboratoryjnej sterylnoci. Nie to jest najważniejsze. Życie rodzinne nie polega na bezustannym sprzštaniu.
   - O Boże, mój Boże! - krzyknęła i opadła z łomotem na krzesło. - Żeby to moja mama widziała! Ja urabiam ręce po łokcie, a ten tutaj mówi, że to wszystko nieważne. Cały mój wysiłek jest niepotrzebny, tak?! Dla kogo ja to niby robię?
   Głos zaczšł jej się histerycznie załamywać i wolałem nie przecišgać struny. Podniosłem ręce w gecie poddania i wstałem z kanapy.
   - Dobrze, już dobrze. Idę, tylko przestań narzekać - i zatykajšc dłońmi uszy, by nie słyszeć jej wymówek, powlokłem się do swego pokoju, wszedłem i starannie zamknšłem za sobš drzwi. Pragnšłem ciszy.
   Rozejrzałem się po pokoju, usiłujšc dostrzec w nim lady zaniedbania i nieporzšdku. Trudno mi było cokolwiek zauważyć. Nie miałem kobiecego oka.
   - Brudno, brudno - zamruczałem pod nosem. - Gdzie tu jest brudno? Co ja mam posprzštać?
   Użalajšc się w mylach nad ciężkim losem żonatego mężczyzny, podszedłem do biurka i usiadłem na krzele. Smętnie wpatrzyłem się w szklanš powierzchnię blatu. Lniła w blasku padajšcego z okna słonecznego promienia.
   - No i co? - powiedziałem głono i nie bez satysfakcji. Gdzie ten kurz? Trzeba by się chyba wpatrywać przez mikroskop, żeby co znaleć. - Pochyliłem się nad biurkiem i oglšdałem je uważnie, chcšc ostatecznie utwierdzić się w swoich racjach. Ale słowa triumfu zamarły mi na ustach. Zastygłem w bezruchu. Blat rzeczywicie pokrywała mikroskopijna warstewka kurzu, ale nie to mnš wstrzšsnęło. Dostrzegłem bowiem nagle malusieńkie litery. Naprawdę malusieńkie. Jakie dziesiętne częci milimetra. Cud, że je zauważyłem. Były tylko trzy.
   "sos"
   Tak tam było napisane.
   - Sos?! Jaki znowu sos? - wyprostowałem się i zagadałem na głos, rozglšdajšc się wokoło ze zdziwieniem.
   - Mówiłe co? - dobiegło mnie z jadalnego.
   - Nie, nie, nic nie mówiłem - odkrzyknšłem pospiesznie. Sprzštam!!!
   - Ale czym? Nie wzišłe nawet cierki od kurzu? Podać ci? Dopytywała się żona.
   - Nie, na razie nie trzeba! - odpowiedziałem. - Ustawiam ksišżki! Potem wezmę odkurzacz!!!
   - To dobrze - w głosie mojej małżonki pojawiły się nutki zadowolenia. Postawiła na swoim. - A może by przy okazji umył okna? Sš całkiem zawinione!
   - A może i umyję! - huknšłem dziarsko, pragnšc tš odpowiedziš wywalczyć chwilę spokoju, potrzebnš do dokładniejszego zbadania napisu. Udało się. Poszła do kuchni.
   A ja ponownie nachyliłem się nad blatem. Ale "Sosu" już nie było. Pojawiły się za to nowe literki, co wywołało u mnie przyspieszenie pulsu.
   
   POMOCY, POMOCY!
   RATUNKU, WYBAWIENIA, ODSIECZY!
   MAYDAY, MAYDAY, MAYDAY!
   
   - Pomocy?!! - wyrwało mi się. Chyba zbyt głono, bo znów usłyszałem głos żony.
   - W niczym ci nie pomogę! Robię sos!!!
   - Szlag by to trafił - zaklšłem pod nosem, zżymajšc się na niš w duchu. Zawsze była taka prozaiczna. Ale nie miałem czasu dłużej o tym myleć. Cały mój umysł zaprzštała sprawa napisu. Miałem ochotę tradycyjnym w takich wypadkach gestem przetrzeć oczy, lecz wydało mi się to zbyt trywialne. Postanowiłem podejć do rzeczy naukowo. Odsunšłem szufladę i wycišgnšłem z niej duże szkło powiększajšce, służšce mi niegdy w filatelistycznym hobby. Uzbrojony w owo narzędzie badacza, zbliżyłem oko do blatu. Napis znowu się zmienił:
   PROSIMY NIE POTRZASAĆ STOŁEM!
   Zamrugałem powiekami i aż sapnšłem ze zdziwienia.
   I NIE DMUCHAĆ!
   - pojawił się błyskawiczny odzew.
   Odruchowo zakryłem dłoniš usta i nos. Zdarzenie zakrawało na kpinę i przywidzenie, ale ja nigdy nie cierpiałem na omamy. Czułem się idiotycznie, ale zdecydowałem się rozpoczšć absurdalny dialog.
   - Kto to pisze? - zamruczałem niewyranie przez palce. Równoczenie z uwagš obserwowałem powierzchnię biurka, usiłujšc zarejestrować proces powstawania napisów. Szkło jednak było zbyt słabe, bo literki zdawały się wypływać z nicoci.
   TO MY, Z UFO
   i poniżej
   POTRZEBUJEMY TWOJEJ POMOCY, PRZEPRASZAMY ZA KŁOPOT
   Wytężyłem jeszcze bardziej wzrok i rzeczywicie: udało mi się dostrzec drobniuteńki latajšcy spodeczek, wielkociš i kształtem do złudzenia przypominajšcy muszš kupkę. Jego załoga, zapewne rozmiarów bakterii, uwijała się wokół, produkujšc skierowane do mnie komunikaty. Tego jednak mogłem się tylko domylać. Również technologia druku pozostawała w sferze domysłów.
   To, co się działo, wykraczało poza granicę ludzkich dowiadczeń, lecz zdawało się być w pełni realnš rzeczywistociš. Tak mi mówiły wiara i czucie. Miałem też szkiełko i oko. Nie czułem się jednak mędrcem. Wręcz przeciwnie.
   Podjšłem rozmowę.
   - O co chodzi? - wyszeptałem, mylšc jednoczenie z obawš, co by powiedziała moja żona, gdyby przyłapała mnie w tym włanie momencie.
   KATASTROFA!!!
   Litery pojawiały się z oszałamiajšcš prędkociš, zważywszy mikroskopijne wymiary przybyszów z kosmosu. Mogłem czytać zupełnie płynnie.
   ZDARZENIE Z MIKROMETEORYTEM. PRZEBICIE ZBIORNIKÓW Z PALIWEM I USZKODZENIE UKŁADU STERUJACEGO. DOSTALIMY SIĘ W KOLAPS PRZESTRZENNO-GRAWITACYJNY. WYNIKIEM ZMIANA GEOMETRII I ZMNIEJSZENIE NASZYCH ROZMIARÓW. CUDEM UDAŁO SIĘ NAM WYLĽDOWAĆ
   Zawahałem się przed zadaniem następnego pytania. Czego mogš ode mnie oczekiwać? W czym mogę być pomocny?
   - Jak mogę wam pomóc? Co jest wam potrzebne? Odpowied znów była błyskawiczna.
   PALIWO!!! USZKODZENIA JUŻ NAPRAWILIMY! SZYBKO!!! WASZA ATMOSFERA - ZABÓJCZA! NIE BYLIMY PRZYGOTOWANI NA TO LĽDOWANIE!!!
   - Jakie paliwo?
   ALKOHOL ETYLOWY. C2H50H. NIEDUŻO
   Pewno, że niedużo. Odetchnšłem z ulgš. Sprawa okazała się prostsza niż przypuszczałem. Całe szczęcie. Wezbrała we mnie chęć działania. Pomogę braciom w rozumie. Bezinteresownie.
   - Załatwione! - zaszemrałem żarliwie. - Już lecę! Poczekajcie trochę!
   Podnoszšc się z krzesła, kštem oka dostrzegłem wykwitajšcy napis:
   DOZGONNA WDZIĘCZNOC! NIECH ŻYJE POLSKA!
   Połechtało to moje patriotyczne uczucia i odezwała się we mnie krew przodków-bohaterów. Ja - samotny heros, spieszę z odsieczš potrzebujšcym. Wybawieniem - alkohol!
   Postšpiwszy parę kroków ku drzwiom, zatrzymałem się nagle. Uwiadomiłem sobie, że nie mam w domu kropli wódki. Nie szykowała się żadna okazja, a na zapas nie zwykłem kupować. Co robić? - mylałem nerwowo. Denaturat? Nie mam. Jakie lekarstwo? Nie przypominałem sobie, żebymy mieli co opartego na alkoholu. Zaraz, zaraz... Perfumy!!! - olniło mnie odkrycie. Przecież to prawie czysty spirytus! Żona ma jakie w łazience!!! Z pewnociš będš dobre! Muszš być! Tego jeszcze nie było - latajšcy spodek napędzany "Soir de Paris"!
   
   
II

   
   Akcja z poczštku przebiegała sprawnie. Uchyliłem drzwi i wysunšwszy głowę rozejrzałem się wkoło. Obawiałem się, by nie spostrzegła mnie żona. Mogła uznać moje poczynania za wysoce podejrzane. Na szczęcie nadal przebywała w kuchni.
   N palcach przemknšłem się do łazienki. Jak najciszej wszedłem do rodka i delikatnie zamknšłem drzwi za sobš. Mój wzrok powędrował ku półce z kosmetykami. Jest! Wród licznych słoiczków z kremem i dezodorantów wyróżniała się fioletowym kolorem smukła buteleczka francuskich perfum. Sięgnšłem po niš. Drżšcš ze zdenerwowania dłoniš gmerałem między kosmetykami. Włanie chwyciłem "Soir de Paris", gdy to moje przeklęte zdenerwowanie sprawiło, że buteleczka wyliznęła się ze spoconych palców i poleciała na ziemię. Po drodze obiła się o krawęd umywalki i rozprysnšwszy się na dziesištki kawałeczków, rozlała swš bezcennš zawartoć na bršzowy dywanik wy...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin