William Wharton - Nie ustawaj w biegu.rtf

(524 KB) Pobierz
William Wharton - Nie ustawaj w biegu

 

William Wharton

 

NIE USTAWAJ

W BIEGU

 

 

 

Przełożył Zbigniew Batko

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

DOM WYDAWNICZY REBIS

POZNAŃ 2002


 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

Run, Run, Run

 

Copyright © 2002 by William Wharton

Ali rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 2002

 

 

Redaktor

Katarzyna Raźniewska

 

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki

Lucyna Talejko-Kwiatkowska

 

 

Fotografia na okładce Piotr Chojnicki

 

Wydanie ISDN

 

ISBN 83-7301-212-5 (opr. brosz.)

ISBN 83-7301-277-K (opr. tw.)

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl

Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 87-93-888

Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca -

dawniej Nowa Drukarnia Wydawnicza S.A. Kraków.


Piątek, 20 września 2000

 

 

ROZDZIAŁ I

 

              Miałem zaledwie dziesięć miesięcy, kiedy zacząłem stawiać pierwsze kroki. Problem polegał na tym, że od razu chciałem biegać. Opowiadała mi o tym przede wszystkim moja matka i inni świadkowie; ja sam by­łem wtedy za mały, żeby zdawać sobie z tego sprawę, ale sporo pamiętam z tych opowieści i może uda mi się je zgrabnie odtworzyć.

              Matka twierdziła z uporem, że biegałem już w jej łonie, zanim przyszedłem na świat. Potem, kiedy się wreszcie urodziłem, wywijałem rękami i nogami tak, że lekarz, który odbierał poród, o mało mnie nie upu­ścił. Wyglądało to zupełnie tak, jakbym chodził w po­wietrzu.

              Kiedy matka próbowała mnie unieruchomić, zwykle podnosiłem wrzask. Miała dopiero dwadzieścia lat, była bardzo młodą mateczką i zdarzyło się kiedyś, że w koń­cu, w krańcowej desperacji, postawiła mnie na ziemi, ja zaś od razu wystartowałem jak z katapulty. Ku jej prze­rażeniu pognałem przed siebie, przewracając się co chwilę. Puściła się za mną w pogoń i położyła mnie z powrotem do łóżeczka. Kiedy ojciec przyszedł z pracy, opowiedziała mu, co się zdarzyło, po czym postawiła mnie na podłodze, a ja znów popędziłem przed siebie i zatrzymałem się dopiero, gdy dobiegłem do ściany. Wy­glądało na to, że nie mam poczucia kierunku i potrafiębiec tylko prosto. Zaszokowany ojciec spojrzał na mat­kę i wygłosił zaskakująco banalny komentarz:

              - Takie małe dzieci nie chodzą, nie mówiąc już o bie­ganiu, Sally.

              - On ma przecież dopiero dziesięć i pół miesiąca. Nie powinien jeszcze chodzić, a już biega!

              Kupili specjalne drewniane barierki i umieścili je najpierw w drzwiach sypialni, a potem wszędzie, gdzie się dało. Na szczęście nie umiałem jeszcze wyłazić z łóżeczka, więc na razie przynajmniej o to byli spo­kojni. Matka mówiła, że nie płakałem, nie ryczałem ani nie wrzeszczałem wniebogłosy, dopóki pozwalali mi biegać. Nawet jeśli zdarzyło mi się na coś wpaść, odbijałem się tylko i biegłem dalej. Zdarzyło mi się to kilkanaście razy i początkowo matka obserwowała mnie, jakbym był jakąś nakręcaną lalką. Naturalnie, przy okazji obijałem się boleśnie. Podobno nic sobie z tego nie robiłem, ale oczywiście moja młoda i niedo­świadczona matka bardzo się tym martwiła. W końcu postanowiła iść ze mną do lekarza i wyjaśnić, co też się ze mną dzieje.

              - Panie doktorze, on nie ma jeszcze roczku, a ciągle biega i bez przerwy na coś wpada. Co mam z nim po­cząć?

              Doktor był przygłuchy, więc źle ją zrozumiał.

              -Biegunka u małych dzieci to całkiem normalne, proszę pani - uspokoił ją.

              Potem podniósł mnie i przytrzymał w powietrzu, a ja zacząłem wierzgać i machać rękami, jakbym pró­bował zerwać się do lotu.

              Matka próbowała wyjaśnić, o co chodzi, ale lekarz tylko kręcił głową z niedowierzaniem.

              W końcu postawił mnie na podłodze i oczywiście natychmiast puściłem się pędem przez gabinet. Matka opowiadała mi, że lekarz najpierw wytrzeszczył oczy, a potem rzucił się, żeby mnie złapać. Powtórzyło się to kilka razy, w końcu oddał mnie matce.

              - Dziwna rzecz z tym pani dzieckiem, proszę pani. Jeszcze nigdy się z czymś podobnym nie spotkałem. Coś takiego może zaważyć na całym jego życiu. Nie mogę wprost uwierzyć własnym oczom. Dzieciak jest jeszcze w pieluchach, a już biega.

              Nawiasem mówiąc, szybko wyzwalałem się z wię­zów pieluch. Po prostu wiałem od nich, gdzie pieprz rośnie, bo ich nie znosiłem. Matka opowiadała, że wy­starczyło posadzić mnie na sedesie i od razu robiłem, co trzeba, nie było z tym żadnych problemów. Nigdy nie przydarzyła mi się w domu żadna katastrofa. By­łem pod tym względem jak dobrze przyuczony pies, a nie jak dziecko.

              Pewnego dnia matka zabrała mnie do swoich sióstr, czyli moich ciotek; miała dziesięcioro rodzeństwa, w tym sześć sióstr. Kiedy im pokazała, na co mnie stać, zdro­wo się uśmiały; one także nie mogły uwierzyć w to, co widzą.

              Wszyscy moi krewni, zarówno ze strony ojca, jak matki, byli raczej niezamożni i niewykształceni - skoń­czyli tylko szkółki parafialne. Mężczyźni mieli z re­guły problemy ze znalezieniem pracy, nawet przed Wielkim Kryzysem. Brakowało pieniędzy dosłownie na wszystko, toteż do lekarza chodziło się dopiero wte­dy, kiedy było to naprawdę konieczne. Honorarium wynosiło zwykle w tych rzadkich przypadkach zaled­wie dwa lub trzy dolary, więc trudno było wymagać, żeby mój przypadek jakoś szczególnie lekarzy ekscy­tował.

              Jedna z ciotek, Ethel, oświadczyła, że ona osobiście chciałaby mieć takie problemy ze swoimi dziećmi:

              - Wyobraźcie sobie, żadnego prania pieluch, żadne­go sprzątania kupek!

              Matka uczyniła z naszego domu azyl absolutnie bez­pieczny dla małego dziecka. Usunęła wszystko, co mogło mi zagrażać. Nie byłem typem niszczyciela, tyl­ko ciekawym wszystkiego i nadzwyczaj aktywnym dzieckiem. Tyle że w moim przypadku przybrało to jakąś ekstremalną formę. A jednak udało jej się jakoś utrzymać mnie przy życiu.

              Zaczęła kupować masę przeróżnych opasek i banda­ży. Było to konieczne: bez przerwy się przewracałem, więc matka musiała wciąż jodynować i opatrywać moje skaleczenia. Był też problem z sąsiadami. Po­czątkowo podejrzewali, że jestem taki posiniaczony, bo matka mnie bije, ale wkrótce domyślili się, w czym rzecz.

              Mimo wszystko dziwiło ich, że w sąsiedztwie jest dziecko, które nie mówi, nie płacze, nie sprawia żad­nych kłopotów. Moja matka była pełna poświęcenia, niejako z konieczności. Gdyby nie to, nie przeżyłbym tych kilku pierwszych lat.

              Ogólnie biorąc, nie biegłem w żadnym określonym kierunku ani od niczego nie uciekałem, tylko po pro­stu lubiłem biegać. Było mi obojętne, którędy biegnę, a nawet wręcz tego nie zauważałem. Jeśli coś stawało mi na przeszkodzie lub ktoś próbował mnie zatrzy­mać, po prostu przewracałem się na ziemię, bo nie umiałem inaczej hamować. Matka opowiadała mi, że nie umiałem się zatrzymać ani nawet zmienić kierun­ku. Ubierała mnie bez względu na pogodę w grube, zimowe ubrania, żebym upadając, nie zrobił sobie krzywdy, ale po trosze i dlatego, żeby ukryć bandaże. A jednak twierdziła, że mimo wszystko byłem szczę­śliwym dzieckiem. Dużo się śmiałem i gadałem do siebie Mówiłem bardzo szybko, tak że nikt nie mógł mnie zrozumieć. Czasami matka domyślała się, że chcę jej coś powiedzieć, ale nie mogła dociec, o co mi chodzi.

              Kiedy miałem trzy lata, moi rodzice uznali, że powi­nienem pójść do szkoły; nic innego nie przychodziło im do głowy. Do jedynej w okolicy szkoły publicznej było dość daleko. Matka, odprowadzając mnie do niej po raz pierwszy, trzymała mnie cały czas za rękę. Aja nie zamierzałem uciekać, chciałem tylko biegać.

              Gdy mnie w końcu puściła, byłem od razu gotów spróbować, co to takiego szkoła. Mama opowiadała, że kiedy upadłem, nie rozpłakałem się, tylko po prostu podniosłem się i otrzepałem ręce, jakbym był dorosłym facetem, który potknął się przy robocie. Po pierwszym dniu nauki kierująca szkołą zakonnica skontaktowa­ła się telefonicznie z moimi rodzicami. Była to nie lada sztuka, gdyż nie mieliśmy telefonu. Siostrzycz­ka musiała zatelefonować do naszej sąsiadki, pani Reynolds, i jakoś jej wyjaśnić, o co chodzi. Pani Rey­nolds wiedziała oczywiście o mnie wszystko i tylko się śmiała, ale zakonnica kazała mi zostać po lek­cjach w szkole. Odczułem to jako coś w rodzaju tym­czasowego aresztu.

              Siostra skarżyła się, że musi być ze mną coś nie w porządku, bo nie chciałem usiąść w ławce, tylko bie­gałem po klasie, śmiejąc się na całe gardło.

              - Potem bez pozwolenia wybiegł z klasy. Wygląda to wszystko bardzo zabawnie, ale jest w pewnym sensie smutne. Aż człowieka korci, żeby go zapytać, przed czym tak ucieka.

              Zawiadomiono matkę przełożoną; była święcie prze­konana, że musiał we mnie wstąpić diabeł.

              Stwierdzili, że wystarczy dać mi kredki i trochę papieru, a będę bezgranicznie szczęśliwy. Zasiadałem

              wtedy w ławce i rysowałem albo malowałem, zapomi­nając o bieganiu. Rysowałem wszystko, co mnie ota­czało, nie odwracając nawet głowy. Podczas rysowa­nia nuciłem sobie i śpiewałem, szczęśliwy, jakbym zła­pał Pana Boga za nogi.

              Moimi rysunkami i malunkami już się nie intereso­wałem, po prostu zostawiałem je na podłodze. Zakon­nica zebrała je wszystkie i zaniosła do matki przełożo­nej. Doszły obie do wniosku, że są niezłe i że Bóg obda­rzył mnie szczególnym talentem.

              Próbowały ze mną porozmawiać, ale nie mogły nic zrozumieć z mojego trajkotania. Myślę, że wtedy tylko matka to potrafiła. Nie mam pojęcia, jak mogła sobie wyobrażać, że będę się mógł normalnie uczyć w szkole.

              Moi rodzice przeprowadzali się kilkakrotnie, mię­dzy innymi dlatego, że nie stać ich było na płacenie czynszu, ale także ze względu na skargi sąsiadów. Myślę, że ludzie ci bali się dziecka tak dziwnego i nie­obliczalnego.

              Zakonnica i matka przełożona były przekonane, że jestem w pewnym sensie „opętany". Że w jakiś dziwny sposób, nie wiedząc nawet o tym, zostałem nawiedzo­ny przez „złego". To pasowało do ich koncepcji świata. Ale z drugiej strony rysunki takiego malca zrobiły na nich wrażenie, więc nie znajdowały logicznego wyja­śnienia mojego przypadku. Przeniosły mnie od razu do trzeciej klasy, pewnie w nadziei, że to coś zmieni.

              Nic się jednak nie zmieniło. Wciąż biegałem, wciąż byłem dla nauczycieli utrapieniem. Zakonnice twier­dziły mimo wszystko, że nie jestem dzieckiem złym, tylko trudnym i nieprzystosowanym. Jakimś cudem znalazłem się nagle w piątej klasie, sześcioletni szkrab wśród dziesięciolatków - ale z punktu widze­nia zakonnic miało to jakiś sens. Potem znów przeniosły mnie wyżej. Chyba dlatego, że nie wiedziały, co robić, bo po cóż by innego? Na razie jednak byłem w piątej klasie. Nasza opiekunka była niesamowita, prawdziwa hipiska, tak gruba, że ledwie mieściła się w swoim zakonnym habicie. Była przy tym wredna i wyżywała się na swoich podopiecznych. A zwłasz­cza na mnie.

              Wszystkie zakonnice były wyposażone w piszczałki, które nazywały, nie wiadomo dlaczego, „sygnałem". Ich dźwięk miał niby przywoływać nas do porządku, kiedy zachowywaliśmy się zbyt głośno, ale siostra Be­nedykta Józefa znalazła dla „sygnału" nowe zastoso­wanie.

              Kiedy uznała, że przeciągnęliśmy strunę, trzepała nas nim po palcach albo waliła z całej siły po rękach. I to naprawdę bolało, zwłaszcza jeśli miało się sześć lat. Myślę, że widok zwalistej, wielkiej jak góra baby, biją­cej tym groteskowym narzędziem kary o połowę od niej mniejszego brzdąca, musiał być dla reszty klasy na­prawdę śmieszny. Śmiałem się więc, co oczywiście wca­le nie pomagało. Zacząłem zatem coraz częściej znikać.

              Zakonnica szybko się zorientowała, że nie może mnie spuścić z oka, bo natychmiast rozpłynę się w powie­trzu. Nauczyciele i uczniowie przeszukiwali okolice szkoły i kościoła, wypatrując zbiega, ja zaś znalazłem sobie kilka świetnych kryjówek i nie mogąc pojąć, w czym rzecz, traktowałem to jako jeszcze jedną zwa­riowaną grę, którą upodobali sobie dorośli.

              Tymczasem wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, że jest w szkole takie dziwne dziecko, które bez przerwy ucieka. Stałem się klasycznym przykładem zbie­ga. Znalazłem, jak już wspomniałem, kilka doskonałych kryjówek, takich między innymi, jak zakrystia i wnęka za figurą Matki Boskiej na dziedzińcu szkolnym.

              Czegoś się jednak w tej szkole nauczyłem, a miano­wicie sztuki chowania się. Rozkwitały także moje ta­lenty plastyczne. Nauczyciele kazali mi rysować na tablicy różne okolicznościowe portrety i scenki z oka­zji rozmaitych religijnych i państwowych świąt. Na­brałem w tym wielkiej wprawy: mogłem narysować Jezusa albo Jerzego Waszyngtona tak dobrze, że pew­nie sami by się rozpoznali. Narysowałem nawet kiedyś Abrahama Lincolna, i to tak wiernie, że portret przy­pominał do złudzenia jego wizerunek na monecie. Moją specjalnością były rozmaite scenki związane ze świętami Bożego Narodzenia i Wielkanocą.

              Wkrótce zabrakło dla mnie klas, ale ja czułem, że muszę się rozwijać. Zacząłem już sobie uświadamiać, że uczestniczę w czymś w rodzaju wyścigu, i potrzebo­wałem tego pędu, miałem ambicję być w czołówce. Byłem głęboko przekonany, że dopóki prę do przodu, dopóty żyję. No bo przecież najbardziej powolne istoty ludzkie to nieboszczycy, czyż nie? Czułem też, że gdy­bym się cofał albo stał w miejscu, straciłbym to, co uważałem za swoje „człowieczeństwo" i co różniło mnie od zwykłego zwierzęcia.

              Z drugiej strony nabierałem przekonania, że jestem takim samym zwierzęciem jak inne, tyle że umiem mówić. Próbowałem nawet rozmawiać z napotkanymi zwierzętami. Nauczyłem sieje naśladować. Bardzo zbli­żyłem się do stworzeń, z którymi rozmawiałem, i czu­łem, że jest to taki rodzaj bliskości, jakiej nigdy nie miałem w kontaktach z istotami ludzkimi. Taką już byłem dotknięty ułomnością, chorobą, czy jakkolwiek to nazwać, i wbrew temu, co mówili rodzice i nauczy­ciele, było to najlepsze, czego doświadczyłem w życiu. Moją biedną matkę doprowadzały te próby do szaleń­stwa. Słysząc, jak miauczę i szczekam, sądziła, że przybłąkał się do nas jakiś kot albo pies, i bardzo ją to denerwowało, nawet kiedy w końcu odkrywała, że to tylko ja.

              Kupiła mi kota i psa, żebym miał do kogo się ode­zwać, ale szczekanie czy miauczenie nie daje wiele, jeśli człowiek tylko naśladuje wydawane przez te zwie­rzaki odgłosy. Ja chciałem z nimi naprawdę rozma­wiać, okazało się jednak, że zbyt wiele nas dzieli.

              Kupiłem więc sobie kanarka. Kanarki bowiem, jak mi się wydawało, próbują mówić, a to, co mają do po­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin