Vera Cowie - Podwójne życie.doc

(1956 KB) Pobierz

Vera Cowie PODWÓJNE ŻYCIE

Dla Deb, bo to był jej pomysł,

a jej wiedza i rady, jakimi mi chętnie służyła,

okazały się nieocenioną pomocą.

 

Chciałabym też podziękować innym przyjaciołom:

Kath, Wilfowi, Majelli, Jimowi, Soni i Alanowi.

 

Mówiłam, że będę wdzięczna za wasz wkład w pracę nad książką!

 

Część pierwsza

1979

 

1

Mężczyzna wstał na powitanie kobiety, którą pielęgniarka wprowa­dziła do gabinetu. Pacjentka, uśmiechając się, wyciągnęła rękę, lecz lekarz zauważył, że jej wzrok spoczął na leżącej na biurku brązowej teczce.

- Proszę usiąść, pani Waring. Napije się pani herbaty?

- Nie, dziękuję. Ale jeśli wiadomość będzie zła, poproszę o podwójną whisky. - Mówiła niskim głosem, wyraźnie nawykłym do wydawania po­leceń.

Usiadła na krześle naprzeciwko biurka, skrzyżowała smukłe nogi, poło­żyła na kolanach czarną torebkę ze skóry aligatora, a na niej dłonie w czar­nych rękawiczkach.

- Proszę mówić prosto z mostu. Jestem za stara na to, żeby owijać co­kolwiek w bawełnę. Jaka jest diagnoza i rokowania?

Twarda sztuka, pomyślał z podziwem. Wielka szkoda, naprawdę wielka szkoda. Wyjątkowo atrakcyjna kobieta, w kwiecie wieku. Ale wybitny spe­cjalista chorób mózgu zbyt długo pracował w swoim zawodzie, żeby się ba­wić w sentymenty. Pacjentka prosiła o prawdę, więc musiał być z nią szczę­ty. To nie była kobieta, która by krzyczała lub mdlała ze strachu. Przeszła wiele bolesnych badań bez słowa skargi - oprócz kilku kąśliwych uwag na temat zimnych rąk - i aż dwie punkcje kręgosłupa. Teraz wyniki badań umoż­liwiły ostateczną diagnozę i właśnie on miał ją przekazać.

- Jest tak, jak się obawialiśmy. Ma pani guz mózgu. Nie można go zoperować, bo znajduje się w takim miejscu - nie będę pani zasypywać me­dycznymi terminami - w którym każda ingerencja byłaby niebezpieczna. Jest zbyt głęboko, żeby się do niego dostać, nie wyrządzając więcej szkody. Został pani minimum rok, a maksimum dwa lata życia.

Ich oczy się spotkały. Jego spojrzenie było szczere, jej skupione, jakby prosiła o wsparcie.

- Czy to stanie się nagle? - spytała.

- Nie. Choroba będzie się rozwijać stopniowo, dopiero w ciągu ostat­nich trzech miesięcy nastąpi gwałtowne pogorszenie. Straci pani wzrok i słuch, zostanie pani sparaliżowana, a na koniec zapadnie w śpiączkę.

- Rozumiem - powiedziała po chwili. Jej głos był opanowany i spo­kojny.

Lekarz wstał i podszedł do szafki. Wnętrze kryło butelki i szklanki. Na­lał do jednej z nich podwójną porcję Johnnie Walkera. Odbierając szklankę z jego rąk, kobieta spytała słodkim tonem:

- Mam nadzieję, że pańskie honorarium to obejmuje? - Pociągnęła łyk. - No cóż. Przynajmniej dał mi pan trochę czasu, żebym mogła na nie zarobić.

- Mimo wszystko wolałbym, żeby to nie mnie musiała pani płacić. - Zawahał się. - A to mi nasuwa pewne pytanie. Kto przysłał panią do mnie? W Londynie aż się roi od doskonałych specjalistów w tej dziedzinie.

- Oczywiście. Ale mam powody, żeby się nie konsultować z żadnym z nich. A pan jest Anglikiem, lub raczej był, dopóki znosił pan wybryki pań­stwowej służby zdrowia i nie przeniósł się do Krainy Honorariów.

Roześmiał się, szczerze rozbawiony.

- Zwróciłam się do pana, bo wszyscy, których pytałam, wymieniali pań­skie nazwisko. Wszyscy mówili, że jeśli ktokolwiek może zdziałać cuda, to właśnie pan. Nie wiedzieli, ja zresztą też, że w moim przypadku nie ma na­dziei nawet na cud.

- Gdyby pani przyszła do mnie rok temu, powiedziałbym to samo. Pew­nych rodzajów nowotworów mózgu nie umiemy leczyć. Może za dwadzie­ścia, za piętnaście lat... ale teraz... - Wzruszył znacząco ramionami.

- Nie musi się pan usprawiedliwiać. - Machnęła ręką i pociągnęła łyk ze szklanki. Kostki lodu zagrzechotały. - Czy będę w stanie pracować? - spytała nagle.

- Musiałbym wiedzieć, co to za praca?

- Pracuję w... public relations, jeśli można to tak nazwać. - Jej spojrze­nie było szczere. - Hm, uprzyjemniam innym życie pełne stresów.

- W takim razie nie widzę powodu, aby nie miała się pani dalej tym zajmować. Od czasu do czasu może pani odczuwać trudności motoryczne, na przykład nie będzie pani mogła czegoś chwycić, chwilami mogą się zda­rzyć zaniki pamięci lub zaburzenia równowagi, ale to wszystko nie pojawi się natychmiast. Przypuszczam, że dopiero za pół roku zauważy pani, że coś jest nie w porządku.

- Muszę jeszcze przez jakiś czas prowadzić życie towarzyskie. Czy będę w stanie to robić?

- Dopóki będzie pani mogła utrzymać przedmioty w rękach.

- A co z seksem?

- O co konkretnie pani chodzi?

Kobieta spuściła wzrok.

- Prowadzę aktywne życie seksualne, panie doktorze. Jak długo będę mogła je kontynuować?

- Dopóki koordynacja ruchów nie zacznie sprawiać pani kłopotów. Sama pani to zauważy. Nie będzie pani odczuwać pewnych spraw w ten sam spo­sób co wcześniej. Zmienią się reakcje, obniży się wrażliwość na bodźce, nie będzie pani wiedziała gdzie się pani znajduje ani co robi. Ale to wszystko pojawi się stopniowo. Odczuje pani objawy, zanim ktokolwiek je zauważy, i, na szczęście, będzie to postępować na tyle wolno, że będzie pani miała czas się przygotować.

- Przygotować... - Jej głos był pełen zadumy. Odstawiła szklankę, wstała i podeszła do okna. Zapadał zmierzch i Nowy Jork rozbłysnął światłami. Kobieta wpatrywała się w rozjarzoną Piątą Aleję, która z wysokości trzy­dziestego czwartego piętra wyglądała jak rozmazana plama. - Powiedział pan: minimum rok, a maksimum dwa lata. Czy zaryzykowałby pan bardziej precyzyjną prognozę?

- Ogólny stan pani zdrowia jest obecnie bardzo dobry, mięśnie i narzą­dy wewnętrzne w znakomitej kondycji, biorąc pod uwagę...

- Mój wiek?

- Bardzo dobrze dba pani o siebie - zauważył taktownie.

Roześmiała się.

- Pomagano mi. - Odwróciła się od okna. - Więc? Ile czasu mi zostało?

Splótł palce. Dwadzieścia lat spędził w Stanach Zjednoczonych, ale na­dal przykładał wielką wagę do wypowiadanych słów.

- Raczej dwa lata niż rok - powiedział w końcu.

Odetchnęła gwałtownie, z ulgą.

- To już lepiej. Zawsze uważałam, że dwa jest lepsze niż jeden.

Pomyślał z zachwytem, że jej reakcja jest niezwykła. Wiedział, że ma czterdzieści sześć lat, ale wyglądała na trzydzieści pięć. Niewątpliwie to za­sługa zabiegów pielęgnacyjnych i pieniędzy, jakie na nie wydawała, a także miłości własnej, która charakteryzuje seksowne kobiety. Cholernie szkoda, że ją właśnie musiało to spotkać! Nadal szczupła i sprężysta, ani śladu po­dwójnego podbródka czy obwisłych pośladków, żadnych zmarszczek. Dla­czego właśnie ci, którzy mają najwięcej powodów, aby żyć, wyciągają krót­ką słomkę z garści Życia? Mógłby się założyć, że mimo tej strasznej diagnozy, dołoży wszelkich starań, aby wykorzystać pozostały jej czas. Niektórych lu­dzi nic nie jest w stanie pokonać. Ta kobieta najprawdopodobniej jest jedną z nich. Przynajmniej miał taką nadzieję. Kochał kobiety i nigdy nie przywykł do przekazywania im wyroków śmierci. Czekał na jej następny krok. Niektórzy pacjenci potrzebowali niewiele czasu, aby zaakceptować to, co im mówił, inni nigdy się z tym nie godzili. Ta kobieta należała do tych spokojnych, tych, którzy rozumieją, że gra jest skończona i że ją przegrali.

Odwróciła się od okna, elegancka w kostiumie od Chanel, z nienagan­nie ułożonymi jasnymi włosami i twarzą, która stanowiła piękny przykład sztuki kosmetycznej. Public relations, pomyślał z rozbawieniem. Nowe okre­ślenie rzeczy starej jak świat.

- Dziękuję, że był pan ze mną szczery, doktorze. Przyszłam do pana, bo powiedziano mi, że nie owija pan niczego w bawełnę. I nie zawiodłam się. Uwielbiam ten kraj, ale nie znoszę, gdy się upiększa prawdę. Wracam w śro­dę do Londynu, więc czy mogłabym przedtem uregulować rachunek? - Uśmiechnęła się zdawkowo, jakby cała sytuacja była zabawna. - Chyba nie mam zbyt dużo czasu, aby uporządkować wszystkie sprawy.

 

Elizabeth Waring pozwoliła, żeby odźwierny przywołał taksówkę. Wy­dawało jej się, że widzi wszystko jakby zza szklanej ściany. Otaczający ją ludzie i przedmioty były rozmazane i niewyraźne. Nie zdając sobie z tego sprawy, podała taksówkarzowi adres pewnego baru na Trzeciej Alei. Nie zauważyła, kiedy tam dojechała i znalazła się w środku. Dopiero po jakimś czasie otrząsnęła się z tego dziwnego stanu. Uświadomiła sobie, gdzie jest i co robi. Próbuje upić się, żeby zapomnieć.

Szybko jednak samodyscyplina dała o sobie znać. Elizabeth spojrzała na zegarek od Cartiera. Za kwadrans siódma. Wizyta u lekarza rozpoczęła się o czwartej. W głowie jej szumiało, lecz myśli nadal układały się w przej­rzysty ciąg, chociaż właśnie tego starała się uniknąć. Przecież dlatego przy­jechała najpierw do tego baru. Teraz otrząsnęła się z pierwszego szoku. Była umówiona na dziewiątą. Czas rozpocząć gościnne występy.

Wróciła do apartamentu w hotelu „Regency” i weszła pod letni prysznic, obniżając stopniowo temperaturę wody, aż stała się lodowata. Potem zaser­wowała sobie miksturę, o której jej ojciec, weteran wielu pijackich nocy spę­dzonych w wojskowym kasynie, mówił, że stawia człowieka na nogi. Przeły­kając gorzki płyn, wstrząsnęła się.

Nastawiła budzik i położyła się do łóżka. Kiedy po czterdziestu minu­tach rozległ się dzwonek, otworzyła oczy, wiedząc świetnie, gdzie się znaj­duje i co powinna zrobić.

 

Służący otworzył drzwi cadillaca seville. Elizabeth wysiadła, zarzuciła czarny aksamitny płaszcz na ramiona i, nie oglądając się za siebie, pewnym krokiem poszła długą kondygnacją schodów prowadzących do wielkiego domu. Za nią snuł się zapach drogich perfum.

W wyłożonym marmurem holu pozwoliła, żeby płaszcz się rozchylił, ukazując szkarłatną sukienkę do kolan, połyskującą diamentowym ogniem cekinów, czarne, cieniutkie pończochy i szkarłatne szpilki. Obcięte na pazia blond włosy ujarzmiła aksamitną opaską w kolorze sukienki, a w uszach mi­gotały długie kolczyki z brylantami czystej wody.

Powitał ją kamerdyner i poprowadził na górę, do podwójnych drzwi. Uchy­lił jedno skrzydło, pozwalając jej wejść do środka, po czym cicho je zamknął. Przy oświetlonym nisko zawieszoną lampą stole siedział mężczyzna ubrany w pasiastą koszulkę i granatowe marynarskie spodnie. Miał ciemne włosy i śnia­dą cerę. Wiedziała, że czeka na nią. Kiedy weszła, szybko wstał i podszedł do niej. Za stołem był barek. Reszta pokoju tonęła w mroku; widać było tylko stół i na skraju oświetlonego obszaru zarys dużego, podwójnego łóżka.

Elizabeth cofnęła się, lecz nadal zachowywała się prowokująco. Wycią­gnęła rękę. Mężczyzna wyjął z kieszeni kilka monet. Pieniądze zabrzęczały, gdy dawał je kobiecie. Wtedy ona postawiła nogę na krześle i podciągnęła spódniczkę, ukazując brzeg pończochy i czarną koronkową podwiązkę, do której schowała monety. Z ciemności dobiegło ciche westchnienie.

Marynarz podszedł do staroświeckiego gramofonu i włączył płytę z tan­giem. Zaczęli tańczyć. Ich ciała splotły się ciasno, oczy były wpatrzone w sie­bie nawzajem. Kołysali się i wyginali, jakby szybując w powietrzu. Kiedy muzyka umilkła, wziął rękę partnerki i przycisnął do swojego krocza. Kobie­ta uśmiechnęła się tajemniczo i obiecująco, po czym odwróciła się do niego plecami. Zrozumiał, co ma zrobić.

Natychmiast znalazł się przy niej i drżącymi palcami zaczął rozpinać długi zamek. Suknia opadła. Pod spodem kobieta była naga. Teraz miała na sobie jedynie czarne pończochy i szkarłatne szpilki. Kiedy stanęła przodem, marynarz rzucił się na kolana i, chwytając ją za biodra, zanurzył twarz w zło­cistym gąszczu wieńczącym jej uda. Trzymając mężczyznę za gęste czarne włosy, kobieta oderwała jego głowę od swojego łona. Jej oczy prześliznęły się po ledwo widocznym podwójnym łożu z mosiądzu, na którym piętrzyły się poduszki. Światło nad stołem zgasło, zapaliła się lampa nad łóżkiem. Marynarz i kobieta przenieśli się tam i przez następną godzinę, korzystając z całej swej wiedzy, uprawiali seks. Ich ciała i wszystko, co robili było do­skonale widoczne w jasnym świetle czerwonej lampy.

Kochankowie nie odezwali się do siebie ani razu. Słychać było jedynie ich spazmatyczne oddechy, uderzenie ciała o ciało, głębokie pomruki eksta­zy, zawodzenie sprężyn w mosiężnym łóżku, zagłuszone na koniec wspól­nym jękiem. Światło zgasło. Zza czarnej aksamitnej zasłony w końcu pokoju dobiegł jakiś dźwięk. Przypominał szloch, a może spazm, raczej bólu niż rozkoszy. Ktoś cicho westchnął, a potem delikatnie stuknęły zamykane drzwi. Przez chwilę nic nie przerywało ciszy, aż dały się słyszeć szybkie, energiczne ruchy, jeszcze raz odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. Po kolejnej chwili światło nad stołem rozbłysło, ale tym razem było przyćmione. Kobieta była sama. Szybko włożyła sukienkę, poprawiła włosy, pociągnęła usta szminką, zarzuciła płaszcz i otworzyła podwójne drzwi. Na korytarzu stał lokaj. Skło­nił się przed nią i wręczył podłużną, białą kopertę. Potem sprowadził ją scho­dami na dół, do drzwi wejściowych. Na podjeździe czekał duży czarny sa­mochód.

Limuzyna zawiozła ją do hotelu. Elizabeth zamknęła na klucz drzwi apartamentu i z westchnieniem oparła się o nie, zrzucając z nóg czerwone szpilki.

- Te cholerne buty mnie dobijają - wymamrotała. Rozdarła białą ko­pertę i znalazła w niej gruby plik pięćdziesięciofuntowych banknotów. Do­kładnie dwadzieścia.

- Kochany, stary Alfonso. - Uśmiechnęła się. - Żeby tylko żył tak dłu­go jak ja... - dodała z niepokojem.

Starzec był jej klientem już jedenaście lat. Scenariusz nigdy się nie zmie­niał. Marynarz, który wyglądał jak Alfonso w młodości, i blond dziwka w czerwonej, naszywanej cekinami sukience w stylu dary Bow, zawsze gra­li to samo przedstawienie, nieodmiennie trwające godzinę. Kobieta używała wyłącznie tego, z czego blond dziwka słynęła w Rio: ust i języka. Dlatego właśnie była taka droga i właśnie dlatego młodego Alfonsa nigdy nie było na nią stać. Wtedy przysiągł sobie, że zarobi tak dużo pieniędzy, aż będzie mógł kupić sobie każdego. I teraz pieniądze były wszystkim, co miał. Jego żona i syn nie żyli, córka została zakonnicą w klasztorze z surową regułą w Sao Paulo. Cztery razy w roku Alfonso wzywał do siebie Elizabeth Waring z róż­nych miejsc świata: Nowego Jorku, Los Angeles, Hongkongu... I zawsze dawał jej kopertę wypełnioną pięćdziesięciofuntowymi banknotami, a cza­sem jakiś prezent, jeśli przedstawienie zdołało doprowadzić go na skraj or­gazmu. Jednym z takich podarunków były brylantowe kolczyki, które dziś włożyła. Zdjęła je i położyła na otwartej dłoni.

- Może będę musiała się was pozbyć - powiedziała z żalem. - Na wa­sze miejsce sprawię sobie podróbki od Butlera i Wilsona. Ale to się jeszcze okaże. - Zacisnęła kolczyki, czując jak platyna zagłębia się w miękkie ciało. Maksimum dwa lata, pomyślała. Przez chwilę zapragnęła krzyczeć, wyć, szar­pać włosy. To nie było sprawiedliwe... nie teraz, kiedy osiągnęła prawie wszyst­ko, co chciała, pracując na to tak ciężko.

Elizabeth Waring, musisz być twarda, upomniała się w myślach. Gdzie twój fundusz emerytalny, konta w zagranicznych bankach, pakiet akcji? Cią­gle jeszcze mogę to zrobić, pomyślała z pewnością siebie. Mam dużo znajo­mości. Trzeba sprzedać kolczyki i naszyjnik z różowych szafirów... Tak, ale to nie wystarczy. Masz dom i willę, samochody, ubrania, regularne wizyty u fryzjera i wspomagające walkę z czasem zabiegi kosmetyczne. Potrzebu­jesz minimum pięćdziesięciu tysięcy rocznie, żeby utrzymać ten poziom ży­cia. Podniosła pantofel. Weź na przykład to: tysiąc funtów za parę, dwa i pół tysiąca za sukienkę, i to cena hurtowa, na miłość boską! Nie, musisz zainwe­stować ponad pół miliona, moja pani. Potrzebujesz czegoś pokaźnego i nikt nie musi wiedzieć, że interes zmarnieje, zanim zaowocuje.

Wstała i rozpięła zamek sukienki, która opadła w dół. Z tymi wszystkimi cekinami ważyła sporo, a teraz wydawała się jeszcze cięższa. Noszenie jej po­wodowało ból mięśni ramion, a po zdjęciu czuła się tak, jakby zrzuciła z siebie przynajmniej pół tony. Elizabeth rozprostowała ramiona, żeby uwolnić je od długotrwałego odrętwienia, i kilkakrotnie poruszyła koliście głową. Ziewnęła szeroko, powiesiła sukienkę w szafie, a buty ułożyła na specjalnym stojaku.

Już od jakiegoś czasu czuła, że opuszczają energia. Podobnie było z ra­dością życia. Kiedy usiadła na łóżku, aby zdjąć pończochy - czysty jedwab, siedem i pół funta za parę - zobaczyła swoje odbicie w lustrze stojącym na toaletce, puste spojrzenie w wymizerowanej twarzy. Napięcie odbijało się w jej ściągniętych rysach. Trudno było powiedzieć, czy powodem był wiek, czy choroba, ale była zbyt zmęczona, żeby się nad tym zastanawiać. Teraz najbardziej potrzebowała snu, długiego i krzepiącego.

Gdy zdjęła koronkowe podwiązki, rozległ się brzęk, który przypomniał jej o monetach wsuniętych przez marynarza do maleńkiej kieszonki. Sięgnęła do niej i wyjęła pięć złotych krążków. W tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku w Brazylii były warte pięć dolarów. Dla prostytutki w tamtych czasach stanowiło to dużą sumę, dlatego pewnie miała monopol na cudzoziemskich marynarzy.

- Czy byłaś bogata, kiedy umierałaś? - zapytała głośno. - Bo stary z pew­nością umrze bogaty.

Rzuciła pończochy na podłogę, przepierze je później - nikt nigdy nie widział tego, co nazywała swoimi narzędziami pracy. Teraz chciała się tylko położyć w tym wielkim łóżku i zasnąć. Ale najpierw musiała wykonać nie­zbędne zabiegi higieniczne.

Miałam więcej mężczyzn niż cała moja rodzina kiedykolwiek zjadła cie­płych kolacji, pomyślała z ironią, zanurzając się w wannie pełnej gorącej i ko­jącej, pachnącej piany. A muszę umrzeć na raka mózgu.

Myśl ta wydała jej się komiczna. Wybuchnęła śmiechem, który wkrótce zmienił się w płacz. I już nie mogła przestać płakać.

2

Dziewczyna w czarnej skórzanej mikrospódniczce zadrżała z zim­na, gdy chłodny wiatr owiał jej nogi w siatkowych rajstopach i sięgających do połowy uda botkach. Owinęła się mocniej cienką kurtką ze sztucznego futra i zaczęła przytupywać. Jej oczy prześlizgiwały się po samochodach pod­jeżdżających pod Bedford Hill. Idąc bardzo wolno w przeciwnym kierunku, próbowała zalotnie kołysać biodrami. Tej nocy interes szedł kiepsko, było za zimno i zanosiło się na deszcz. Taką lutową noc najlepiej spędzić w domu, przy płonącym kominku i włączonym telewizorze. Wreszcie jej wzrok, do­świadczony w namierzaniu potencjalnych klientów, dostrzegł samochód ja­dący powoli wzdłuż krawężnika i omiatający ją światłami. Dzięki Bogu, po­myślała. Wolałabym, żeby Mickey nie wściekł się na mnie za kolejny kiepski utarg. Przywołała najbardziej uwodzicielski uśmiech, na jaki było ją stać, i pochyliła się ku bocznemu oknu. Kurtka rozchyliła się, ukazując pełne, jędrne piersi w głębokim wycięciu czarnego sweterka.

- Szukasz chętnej? - Jej uśmiech był zachęcający, a głos pełen seksow­nych nutek. Facet prawdopodobnie wracał do domu i miał ochotę na szybki numerek.

- Ile? - spytał niecierpliwie.

- Dziesięć?

- Co za to zrobisz?

- Klasyczny numerek.

- Za dziesiątaka chciałbym czegoś więcej.

- W takim razie poszukaj tego gdzie indziej! - Wyprostowała się. Była zła. Pewnych rzeczy nie będzie robić, nawet jeśli Mickey miałby ją za to ukarać. A po za tym, i tak facet jej się nie podobał.

- Jesteśmy wybredni?

- Spadaj!

Niedoszły klient kazał jej zrobić coś anatomicznie niemożliwego, a po­tem odjechał z rykiem silnika. Dziewczyna podjęła wędrówkę. W portmo­netce ledwie marne piętnaście funtów, a pracowała tutaj od czterdziestu minut. To nie była dobra noc. Podjechał kolejny samochód. Uśmiechnęła się w stronę reflektorów, ale kierowca chyba zmienił zamiar, gdyż nagle dodał gazu i odjechał. Nie znosiła Bedford Hill, lecz Mickey powiedział, że kieruje ją tu za karę. Miejsce nie należało do najbardziej opłacalnych: Park Lane, Edgware Road, Shepherd Market - tam naprawdę można było się cenić, ale Bedford Hill to ulica przelotowa i interes zależał w dużej mie­rze od przypadkowych kierowców lub tych, którzy wiedzieli, że to teren pracy prostytutek i specjalnie tu przyjeżdżali. Jednak w taką noc jak dzisiaj pod drzewami w parku było zimno, a nie wszyscy lubili tylne siedzenie samochodu. Latem wielu mężczyzn wolało numerek na stojąco przy drze­wie albo w wysokiej trawie. Dziewczyna znów zadrżała z zimna, poszpe­rała w torbie i wyjęła chusteczkę, żeby wydmuchać nos. Tuż przed nią za­trzymał się jakiś samochód.

- Jesteś przeziębiona, kochanie? Nie chciałbym, żebyś mnie czymś za­raziła. - Impertynencki uśmiech. - Miałem inne zamiary.

Facet był dobrze ubrany, siedział w audi. Nell pochyliła się raz jeszcze, lecz tym razem miała na ustach miły uśmiech. Gdy się odezwała, jej głos brzmiał sympatycznie.

- Jak dla ciebie, dwadzieścia funtów - powiedziała tak, jakby oferowa­ła nadzwyczajną okazję.

Mężczyzna otworzył drzwi po jej stronie.

- Wskakuj.

- Jak miło - szepnęła z wdzięcznością. - Miło i ciepło.

- Och, ja zawsze jestem ciepły... a nawet gorący w niektórych miej­sc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin