Mallory Anne - Romanse Sprzed Lat 93 - Sekret kurtyzany.doc

(1130 KB) Pobierz
Anne Maffory

Anne Mallory

Sekret kurtyzany

 

Z angielskiego przełożyła Agnieszka Kunecka

Tytuł oryginału: Masquerading the Marquess"

 

 

 

Matce, z najserdeczniejszymi podziękowaniami

za wszystko

Szczególne podziękowania dla Seliny McLemore

 

Artysta musi rozniecić iskrę, zanim rozpali ogień i powstanie sztuka, ale artysta musi też być gotowy na to, że pochłonie go ogień własnego dzieła.

Rodin

 

Od autorki

W czasach, w których dzieje się akcja tego romansu, w teatrze Adelphi pracowała rodzina Dalych, jednak ich imiona i charaktery są fikcyjne.

Robert Cruikshank, karykaturzysta, istniał napraw­dę. Choć przyćmiewała go sława brata George'a, był ce­nionym artystą. Jego osobowość również jest fikcyjna.

Anne Mallory dzieli swój czas między domem rodzin­nym w Michigan i mieszkaniem w Kalifornii, gdzie pra­cuje jako informatyk. Po godzinach pracy czyta niewi­domym. Anne jest nie tylko utalentowaną pisarką, ale także znakomitym muzykiem i sportowcem. „Tajemni­cze porwanie" to jej pierwsza powieść, która znalazła się w finale konkursu Złotego Serca na najlepszy krótki po­wieściowy romans.

 

 

 

 

1.

 

Londyn, 1823

Gdzie karykaturzystka powinna szukać tematów do rysunków?

Calliope Minton przyglądała się pląsającej po parkie­cie parze: starzejącemu się księciu i młodziutkiej debiutantce. Mogłaby przedstawić arystokratę jako starego, niedołężnego żółwia, a dziewczynę jako niewinną ryb­kę. A może książę powinien być żarłocznym wilkiem, a dziewczyna owieczką? Calliope skrzywiła się, bo w gruncie rzeczy oglądana przez nią para w ogóle nie zasługiwała na uwagę.

Z nudów Calliope była nawet gotowa wywołać skan­dal. Gdyby zerwała z siebie suknię na środku udeko­rowanej z przepychem sali balowej, goście mieliby wreszcie okazję porozmawiać o czymś innym niż tylko o pogodzie!

- Zima w tym roku wcale nie ustępuje. Ciekawe, kie­dy wreszcie zrobi się cieplej? - zastanawiała się głośno panna Sara Jones, przy której skupiła się dość duża gru­pa gości.

Calliope zacisnęła pięści, żeby nie potrząsnąć śliczną debiutantką, i utkwiła wzrok w rozłożystym filoden­dronie ustawionym w kącie sali. Już wcześniej stwier­dziła, że ta imponująca roślina jest najciekawszym obiektem w pomieszczeniu.

W polu widzenia karykaturzystki znalazła się niepo­zorna dziewczyna wyglądająca na zmieszaną. Calliope uśmiechnęła się do niej i młoda dama spojrzała wese­lej dookoła siebie. Dziewczyna była serdeczną i inteli­gentną, choć nieśmiałą osobą. Calliope z całego serca życzyła jej powodzenia w zakłamanym świecie arysto­kracji.

Taki właśnie temat podjęłaby najchętniej. Zbyt długo te same pozbawione wyrazu damy i nieudolni dżentel­meni wiedli prym w towarzystwie. Choć raz chciałaby zobaczyć, jak mądrzy, młodzi ludzie odważnie stawiają czoło zatwardziałym hipokrytom. Może gdyby zrobili to wspólnie... Stworzyłaby grupę, doprowadziła do swo­istej rewolucji. Młodzi ludzie, powstańcie! Przełamcie bariery społeczne! Obalcie wyniosłą elitę!

Żądnej zemsty Calliope pomysł ten natychmiast przypadł do gustu. Tak, potrafiłaby ich poprowadzić do zwycięstwa. Obaliłaby wszystkich arystokratów, jedne­go po drugim.

Od którego zacząć?

Po sali przeszedł szum, który przerwał jej rozmyśla­nia. Lady Killroy skinęła komuś, by dołączył do nich, i Calliope zastygła w bezruchu, gdy rozpoznała męż­czyznę o kruczoczarnych włosach.

W jej kierunku szedł przystojny markiz Angelford. Jego arystokratyczną twarz okalały ciemne loki, wręcz emanował bogactwem i władzą. Patrzył prosto na nią.

Serce Calliope biło jak szalone, nie była w stanie opa­nować przyspieszonego oddechu. Dojrzale matrony i młodziutkie debiutantki nie odrywały od markiza wzroku. Zniecierpliwiona Calliope zacisnęła usta. Ze złością stwierdziła, że reaguje na zarozumiałego arysto­kratę tak samo jak wszyscy.

- Powoli, po jednym arystokracie na raz - odezwał się jej wewnętrzny głos.

Angelford stanął przy nich i skinął głową lady Killroy.

- Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjąć nasze za­proszenie, lordzie - pospiesznie przywitała go gospo­dyni.

Dzięki obecności Angelforda kroniki towarzyskie we wszystkich gazetach zaliczą bal do udanych.

- Pojedynczo - powtórzył głos.

- Rozmawialiśmy o pogodzie, lordzie - powiedziała Sara. - Czyż nie jest okropna?

- Owszem. W zeszły weekend nie mogliśmy pojeź­dzić konno.

Niski głos Angelforda przyprawił Calliope o gęsią skórkę.

Sara zachichotała. Zawtórowała jej Lucinda Frede­ricks, jeszcze jedna urocza debiutantką, która nie raz nadużyła cierpliwości Calliope.

- Kto by pomyślał, że pogoda odważy się pokrzyżo­wać panu plany, lordzie.

Na widok oburzonych min stojących przy niej pań Calliope pożałowała swoich słów. Wyraźnie zirytowa­na lady Simpson uderzała wachlarzem o suknię.

Zbita z tropu Calliope przysięgłaby, że dostrzegła uśmiech w kącikach ust lorda.

- Zdarza się. Czasem każdemu trzeba dać nauczkę -zakpił Angelford, patrząc jej prosto w oczy.

Calliope z trudem opanowała zażenowanie i spuści­ła głowę. Po co próbowała upokorzyć go w obecności innych? Nawet jeśli ją drażnił, powinna poczekać na właściwszy, dyskretniejszy moment.

Złośliwy chichot Sary i Lucindy był jej wyraźnie nie w smak.

- Na to właśnie zasługujesz - podsumowała Sara wy­starczająco głośno, by karykaturzystka ją usłyszała.

Calliope oddałaby w tej chwili wszystko za kawałek papieru i pióro. Sarze nie będzie do śmiechu, kiedy zo­baczy w gazecie swoją podobiznę opatrzoną odpowied­nim komentarzem.

Lady Simpson zatrzasnęła wachlarz.

- Nawet ja czasem popełniam błędy przy sporządza­niu listy gości, lordzie. Cóż, niestety nie zawsze można ufać rekomendacjom innych. Niektórzy arystokraci nie stawiają wystarczająco wysokich wymagań osobom, które przyjmują w swoim domu.

Calliope zaniepokoiła się. Najprawdopodobniej do­stanie wymówienie od lady Simpson. Och, te idiotycz­ne konwenanse. Jak nauczyć się bezpiecznie poruszać w ich labiryncie?

Z ciszy, która zapadła, skorzystała lady Killroy.

- Tak, o dobrą radę nie jest łatwo. Ale zmieniając te­mat, chciałabym zauważyć, że panna Jones wspomniała o nowym włoskim marmurze, którym wyłożono wnę­trza pałacu St. James. Ona i panna Fredericks niedawno tam debiutowały.

Sara w mig chwyciła aluzję.

- O, tak. Ten marmur ma piękny szary odcień. Poza tym sprowadzili do pałacu wspaniałe rośliny. Wygląda­ły wspaniale w...

Calliope nie miała najmniejszej ochoty słuchać „wspaniałego" wywodu Sary, która godzinami potrafiła prowadzić puste rozmowy. Spostrzegła znudzony wy­raz twarzy Angelforda i poczuła cichą satysfakcje, gdy uświadomiła sobie, że został schwytany w sidła dwóch słodkich idiotek.

Lady Simpson i lady Killroy oddaliły się o kilka kro­ków, by poplotkować. Pochyliły się ku sobie i lady Simp­son, nie zwracając uwagi na stojącą tuż obok Calliope, szepnęła przyjaciółce:

- Angelford w tym sezonie bywa na wielu przyję­ciach. Myślałam, że po tygodniowej przerwie zniknie na dobre, ale dzisiejszy wieczór dowodzi, iż na szczęście się myliłam.

- Myślisz, że zaczyna wreszcie myśleć o założeniu ro­dziny?

- Wszystko jest możliwe. Gdybym miała córkę, przy­gotowałabym się do ostrej walki.

- Angelford to chyba najbardziej pożądany kawaler w całej Anglii, chociaż mój mąż twierdzi, że on się ni­gdy nie ożeni - stwierdziła lady Killroy.

Jej rozmówczyni otworzyła wachlarz.

- Wszyscy w końcu to robią.

- Tak, ale z Angelfordem jest inaczej. On nie ugania się za arystokratkami, mimo że niejedna zrobiłaby wie­le, aby go usidlić.

- Nie przesadzaj, jest wrażliwy na kobiece wdzięki.

- No tak, czegóż innego można by się spodziewać po mężczyznach?

- Niektórzy jednak przesadzają.

- Chyba nie sądzisz, że Angelford skończy jak wice­hrabia Salisbury?

- Zadurzony po uszy w kochance? Moim zdaniem Angelford bardziej przypomina księcia Kent i opamię­ta się, gdy nadejdzie właściwy moment.

Calliope przeszył zimny dreszcz. Ileż można dyskuto­wać o mężczyznach, którzy zamiast ożenić się i ustatko­wać, woleli spędzić życie u boku kochanek? Cóż, w opi­nii zacofanych matron był to niewybaczalny grzech.

Calliope potrząsnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po sali. Był to bal jak każdy inny. Debiutantki w swoich dziewiczych białych sukniach uśmiechały się uroczo do nadskakujących im młodzieńców, wdowy i mężatki odważnie flirtowały, dandysi tanecznym kro­kiem krążyli po sali, a starzy rozpustnicy śledzili kobie­ty lubieżnym wzrokiem. Pląsającym po parkiecie pa­rom przygrywała orkiestra.

Calliope od dwóch lat była karykaturzystką i pod­śmiewała się z arystokracji. Przez dwa lata chwytała się różnych podstępów, by dostać się do zamkniętego krę­gu śmietanki towarzyskiej i od wewnątrz obserwować, jak bawią się szlachetnie urodzeni.

Zaczęła rysować karykatury dla zabawy, ale wytyka­nie wad arystokracji szybko stało się jej pasją.

Obok Calliope, sapiąc ze zmęczenia, pojawił się Terrence Smith z dwiema szklankami lemoniady.

- Przyszedłem najszybciej, jak się dało.

Obie matrony nie przerwały szeptania, chociaż lady Simpson rzuciła Terrence'owi wymowne spojrzenie.

- Co się stało, panie Smith? - spytała Calliope. Na twarzy Terrence'a pojawił się niepokój.

- Odniosłem wrażenie, że coś jest nie w porządku -odparł Smith i wetknął Calliope szklankę do ręki. - Wy­glądała pani na zrozpaczoną, panno Stafford.

Calliope uśmiechnęła się. W rzeczywistości nosiła in­ne nazwisko, ale nikt tutaj go nie znał.

- Czuję się dobrze, ale dziękuję za troskę. Terrence kiwnął głową i spojrzał z ukosa na markiza.

Calliope uśmiechnęła się na widok wyrzutu w oczach skądinąd nieśmiałego mężczyzny. Smith był naprawdę uroczy.

Usłyszawszy głośny chichot, popatrzył rozanielonym wzrokiem na Lucindę Fredericks. Terrence zadu­rzył się w tej próżnej dziewczynie po uszy. Pozwala­ła mu zatańczyć ze sobą jeden raz na każdym balu, ale robiła to tylko na wyraźne polecenie opiekuna. Calliope nie potrafiła zrozumieć jego uczucia, ale przez wzgląd na przyjaciela nie rysowała karykatur Lucindy.

Terrence był jedynym przyjacielem Calliope wśród arystokracji. Jego nieśmiałość oraz fakt, że nie posiadał ani majątku, ani urody, sprawiały, że i z niego chętnie drwiono.

Calliope pociągnęła łyk słodzonej lemoniady i skrzy­wiła się. Znowu za dużo cukru.

Terrence nadal wpatrywał się w Lucindę maślanym wzrokiem. Dziewczyna skarciła go zirytowanym spojrze­niem, po czym zalotnie dotknęła ramienia Angelforda.

Calliope stwierdziła, że nadszedł czas, by zająć przy­jaciela czymś innym.

- Panie Smith, jak idzie panu praca nad tomikiem poezji?

Terrence rozpogodził się.

- Całkiem nieźle, dziękuję. W tym tygodniu napisa­łem kilka wierszy.

- To cudownie. Bardzo chciałabym je przeczytać. Smith spojrzał na nią zaniepokojony.

-Ja... ciągle nad nimi pracuję.

Terrence marzył o majątku, sławie i małżeństwie z Lucindą Frederick. Wiedział, że pisanie wierszy mu nie pomoże, a mimo to snuł coraz bardziej absurdalne plany na przyszłość.

Jego niemodny strój wymownie podkreślał niesku­teczność wszelkich przedsięwzięć.

- Przestań marudzić, dziewczyno, i przynieś mi tro­chę ponczu - przerwała im lady Simpson, patrząc na le­moniadę Calliope. - Umieram z pragnienia.

Calliope po raz setny pomyślała o materiale, które­go potrzebowała do następnego wydania gazety. Przy­gryzła wargę i skinęła głową. Lady Simpson nie ominie kara za tę impertynencję.

- Lady Simpson, z przyjemnością przyniosę pani le­moniadę - powiedział Terrence.

- Ależ nie trzeba. Panna Stafford ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin