Danielle Steel - Zatrzymane chwile.pdf

(796 KB) Pobierz
Danielle Steel
1
Danielle Steel
Zatrzymane chwile
Rozdział pierwszy
Niezmordowanie pociąg sunął w głąb włoskich ciemności, koła rytmicznie turkotały
na szynach. W pociągu wszędzie tłoczyli się nędznie przyodziani handlarze, grube
chłopki z chudymi dziećmi, nędznie przyodziane handlarki i hordy amerykańskich
żołnierzy. Pachniało stęchlizną, smutkiem, jak w domu nie sprzątanym, nie
wietrzonym od lat, a ponadto zmęczeniem ciał od dawna nie mytych, nie zadbanych,
nie kochanych. A przecież nikomu na myśl nie przyszło, że można by otworzyć
okno. Nikt by się nie odważył. Stare kobiety wrzeszczałyby jak napadnięte, gdyby
nagle owionęło je ciepłe nocne powietrze. Poczułyby się wprost znieważone.
Wszystko je denerwowało. I przecież nie bez powodu. Były wyczerpane. Były chore.
Były tak długo nękane głodem, zimnem, gorącem i strachem. Miały za sobą piekło
czteroletniej wojny. Ale wojna się skończyła. Trzy miesiące po wojnie minęły
teraz, w sierpniu 1945 roku. Pociąg sunął niezmordowanie już dwie, zdawałoby się
nie mające kresu, doby.
Serena wsiadła do tego pociągu w Paryżu i nie odzywając się do nikogo ani słowem
przejechała przez Francję, Szwajcarię i część Włoch. Dojeżdżam... dojeżdżam...
dojeżdżam... turkotały koła na szynach, gdy na pół leżała skulona w kącie
przedziału, z oczami zamkniętymi, z twarzą przyciśniętą do szyby. Zmęczona.
Boże, okropnie zmęczona. I obolała. Nawet ręce ją bolały od obejmowania się, jak
gdyby dla rozgrzewki, chociaż upał w pociągu panował nieznośny. Długie jasne
włosy zmierzwiły jej się na spoconym karku. Pociąg zaczął zwalniać i po paru
minutach zatrzymał się, a ona siedziała nadal nieruchomo. Może wysiąść, bodaj
tylko na chwilę, przejść się, żeby rozruszać zdrętwiałe nogi? Była w podróży od
dziewięciu dni, od wieków całych i jeszcze nie dotarła do domu.
Wciąż o domu myślała, wspomnienia opadały ją raz po raz. Z trudem powstrzymywała
okrzyk radości, gdy jadąc przez Alpy pojęła, że jest z powrotem we Włoszech. Ale
to dopiero początek. Wolno otworzyła oczy w łunie świateł dworca i znów się
upomniała: to dopiero początek, bo właściwie ta podróż jeszcze się nie
rozpoczęła. Rozpocznie się o którejś godzinie jutro, kiedy już dojadę, i
zobaczę, i dowiem się... wreszcie.
Wyprostowała się sennie, wyciągnęła swe smukłe nogi pod siedzenie naprzeciwko.
Siedziały tam i spały dwie staruszki, jedna szczuplutka, druga opasła i między
nimi wciśnięte wychudzone dziecko, jak żałosny płat różowego mięsa pomiędzy
czerstwą bułką paryską i krągłym bochenkiem czerstwego chleba. Popatrzyła na tę
trójkę obojętnie. Nic nie dałoby się wyczytać w jej szmaragdowozielonych oczach,
niewiarygodnie pięknych, ale zimnych, z ledwie tylko tlącą się w nich znikomą
odrobiną ciepła. Miały jednak w sobie coś intrygującego - drzwi do duszy
szczelnie zamknięte, tak że nie można było zobaczyć nic poza doskonałością rysów
arystokratycznej twarzy, cerą jak podświetlony biały marmur. Jej młodość i uroda
nie wabiły, nie przyzywały, dziwnie lodowate. Całą czułość i wrażliwość tej
dziewczyny maskował wypracowany dystans.
- Scuzi - szepnęła Serena przechodząc na palcach obok śpiących staruszek i
dalej po nogach chrapiącego staruszka. Uważała, że to podle z jej strony, ale
chwilami miała naprawdę dosyć starych ludzi. Odkąd przyjechała do Europy, co
krok widziała starych i starych - czy tylko tacy zostali? Starzy i garstka
dzieci, które brykały idiotycznie, popisywały się przed amerykańskimi
żołnierzami. Jedynie ci żołnierze byli młodzi. Amerykanie w jasnobrunatnych
mundurach, parada promiennych uśmiechów, zdrowych zębów, błysków oczu. Mrowie
ich, widok wystarczający chyba do końca życia. I nieistotne, po czyjej są
stronie - rozmyślała. Należą do wojny. Jaką więc różnicę sprawia kolor mundurów?
Czarne czy brązowe, czy zielone, czy... fioletowe, jeśli już
o to chodzi, czy szkarłatne... czy turkusowe. Popuściła wodze fantazji w
ciepłym nocnym powietrzu na peronie. Popatrzyła, jak strumienie amerykańskich
mundurów kaskadami wylewają się z pociągu, i odwróciła się do nich tyłem. Ale i
tak słyszała głosy tych żołnierzy: rozmowy, śmiechy w ciszy późnej nocy
przerywanej zgrzytaniem
i szczękaniem metalu wagonów.
2
- Papierosa? - Zobaczyła czyjąś rękę przysłaniającą jej pole widzenia, chociaż
tak wymownie odwróciła się plecami.
Zaskoczona potrząsnęła głową, zgarbiła się, jak gdyby wciąż jeszcze musiała się
chronić, nie inaczej niż przed laty.
Wyczuwało się w Serenie jakąś ranę, pomimo jej młodości i wspaniale rozkwitłej
urody, coś rozbitego, uszkodzonego, może raz na zawsze. Odnosiło się wrażenie,
że dźwiga jakiś straszny ciężar, udręczona prawie nie do wytrzymania.
A przecież nic w jej powierzchowności nie świadczyło o tym. Oczy miała czyste,
twarz idealnie gładką. Nawet w swej pomiętej, brzydkiej sukience prezentowała
się imponująco. Tylko przyglądając się bardziej wnikliwie musiało się zauważyć
tę udrękę. Tak właśnie przyjrzał jej się jeden z Amerykanów i teraz, gdy
zaciągnął się ostatni raz dymem papierosa i upuścił niedopałek na peron, mimo
woli znów skierował na nią wzrok. Boże, jaka ładna! Jasnoblond włosy wymykają
się spod ciemnozielonego bawełnianego szalika, zawiązanego na głowie po
chłopsku, ale nie przekonująco. Ta dziewczyna nie może uchodzić za chłopkę, w
cokolwiek byłaby ubrana. Zdradzają postawa, zdradzają ruchy, wdzięk młodej
gazeli. Jest w niej coś prawie zbyt pięknego. Prawie boli jej widok, gdy się
patrzy na nią za długo bez przerwy. I ten sprany ciuch na niej... wprost
żenujący. Aż by się chciało klepnąć ją w ramię i zapytać: dlaczego tak się
przebrałaś, co robisz tutaj, w ścisku, wśród mętów z zatłoczonego pociągu? I
następnie: skąd przybyłaś? Dokąd jedziesz? Dlaczego wyraz oczu masz taki daleki?
Stojąc na peronie w tę ciepłą noc Serena nie sugerowała żadnej odpowiedzi. Po
prostu stała tam, strzelista, bardzo wysoka i smukła, młoda w pogniecionej
bawełnianej sukience. Spojrzała na głębokie załamania taniej tkaniny i
obciągnęła sukienkę długą, delikatną ręką. Od razu nasunęło się wspomnienie.
Mama... Mama... wypielęgnowana dłoń wygładzająca dół sukni... białej,
jedwabnej... na przyjęciu w ogrodzie palazzo... Przez chwilę z zaciśniętymi
powiekami odpychała myśl. Musiała robić to często. Ale wspomnienia nadal się
nasuwały.
Otworzyła oczy i zobaczyła, że jeden z żołnierzy uporczywie patrzy na nią, więc
pobiegła z powrotem do pociągu. Zdawałoby się, że przed czymś ucieka — aż
zastanowił się przed czym, gdy po stopniach weszła do wagonu z rozmachem pełnym
wdzięku, jak gdyby dosiadała wspaniałego wierzchowca, żeby pogalopować w noc.
Dopóki nie zniknęła mu z oczu, patrzył na jej wysoką, smukłą, pięknie
wyprostowaną postać. Cóż za nadzwyczajny wdzięk wytworności. Wielka dama -myślał
żołnierz. I nie mylił się.
- Scuzi — znów szepnęła wracając na swoje miejsce w przedziale. Usiadła,
westchnęła cicho, znów oparła głowę, ale pomimo zmęczenia tym razem nie
próbowała zasnąć. Jakże spać teraz? Już za kilka godzin dojedzie... za kilka
godzin... za kilka godzin. Pociąg ruszył, podchwycił ten refren, gdy wpatrywała
się w ciemność za oknem. Czuła sercem, duszą, nawet kośćmi, że cokolwiek się
stało, przecież wróciła i przynajmniej będzie w domu. Samo to, że słyszy wokoło
włoski język, sprawiało ulgę.
Za oknem przelatywały po ciemku spokojne okolice swojskie, przynależne do niej
nawet teraz, po bez mała czterech latach życia wśród zakonnic, w klasztorze na
północy stanu Nowy Jork. Aby się znaleźć w Ameryce, odbyła przed czterema laty
podróż, zdawało jej się nie mającą końca, tak samo jak ta powrotna. Najpierw z
babcią i Flaviem, jednym z nielicznych służących, którzy zostali, przedostała
się przez granicę do Ticino. Tam, we włoskiej części Szwajcarii, czekały na nich
cztery kobiety: dwie uzbrojone przewodniczki i dwie zakonnice. I właśnie tam
musiała pożegnać się z babcią, płacząc niepohamowanie, tuląc się do babci
ostatni raz, mocno, z całej siły, i błagając, żeby jej pozwoliła zostać. Tyle
już utraciła dwa lata wcześniej w Rzymie... Nie mogła znieść myśli o tym, gdy w
chłodnym powietrzu włoskich Alp stała w serdecznych objęciach babci... po raz
ostatni. „Pojedziesz z nami, Sereno, i będziesz bezpieczna". Wszystko zgodnie z
planem starannie ułożonym już prawie miesiąc wcześniej. Ameryka. Tak strasznie
daleko. „To się skończy i wrócisz do domu".
To się skończy... ale kiedy? Tam w Alpach Serenie wydawało się, że to trwa całe
życie, wieczność. Miała wtedy czternaście lat, a za sobą już dwa długie lata tej
wojny, i żałoby, i lęku. Nie tyle nawet lęku własnego, ile wszystkich wokoło.
Dorośli lękali się nieustannie, żyjąc pod terrorem Mussoliniego. Dzieci z
3
początku próbowały udawać, że ich to nie obchodzi. Ale to musiało obchodzić
każdego. Wcześniej czy później wydarzenia każdego dopadały. Wcześniej czy
później to chwytało za gardło i dusiło, jak gdyby miało zadusić na śmierć.
Serena wciąż pamiętała takie uczucie. Widziała, jak jej ojca wywlekają z domu
ludzie Mussoliniego... widziała, jak ojciec powstrzymuje krzyk, usiłuje być
dzielny, usiłuje bezradnie, wzrokiem chronić swoją żonę. Potem słyszała okropne
odgłosy znęcania się nad nim na dziedzińcu palazzo i straszliwe krzyki, których
w końcu nie zdołał powstrzymać. Wówczas jednak go nie zabili. Poczekali do
następnego dnia i zastrzelili go razem z sześcioma innymi na dziedzińcu Palazzo
Yenetia, gdzie Mussolini miał Kwaterę Główną. Matka Sereny była przy tym.
Prosiła, błagała, krzyczała i płakała, a ci żołnierze się śmiali. Principessa di
San Tibaldo czołgała się błagając, a ci mężczyźni w mundurach urągliwie się z
nią drażnili. Jeden złapał ją za włosy, pocałował brutalnie, splunął i cisnął ją
na bruk. W parę minut później było już po wszystkim. Ojciec Sereny stał
zwiotczały przy słupie, do którego go przywiązano. Jej matka rozszlochana
podbiegła do niego i trzymała przez chwilę, zanim prawie jak dla zabawy ją też
zastrzelili. Dlaczego? Dlatego że oboje byli arystokratami. Dlatego że ojciec
Sereny nienawidził Mussoliniego. Włochy chorowały, zatrute szczególną trucizną,
ekstraktem nienawiści, paranoi, chciwości i lęku. W tej zgrozie brat obracał się
przeciw bratu, nieraz mąż przeciw żonie. Stryj Sereny obrócił się przeciw jej
ojcu i to z dziwną pasją, której Serena nie mogła zrozumieć. Ojciec uważał
Mussoliniego za barbarzyńcę, bufona i głupca, stryj nie dopuszczał do żadnej
różnicy zdań. Na początku wojny Sergio di San Tibaldo stał się pieskiem
pokojowym Mussoliniego. Za jego sprawą Umberta aresztowano, bo brat twierdził,
że Umberto jest niebezpieczny, niespełna rozumu i ma powiązania z aliantami, co
absolutnie nie było zgodne z prawdą. Rzeczywiście Sergio mógł zyskać sporo,
gdyby pozbył się starszego brata, więc się go pozbył. Jako młodszy syn
odziedziczył po ojcu tylko farmę w Umbrii, której od dzieciństwa nie cierpiał. I
to bez prawa sprzedaży. Miał korzystać z niej do końca życia i zostawić ją swoim
dzieciom, czy też w braku takowych dzieciom Umberta. A tymczasem, jak gdyby ku
jego upokorzeniu, Umberto posiadał wszystko: prezencję, wdzięk, tytuł,
pieniądze, pałac będący siedzibą rodu od siedmiu pokoleń, dzieła sztuki, wysoką
pozycję i Graziellę — oczywiście to była ta ostatnia iskierka, by rozgorzała
jego nienawiść do starszego brata.
Sergio nienawidził ojca Sereny szczególnie jako męża Grazielli, bajecznej
królowej elfów o niewiarygodnie zielonych oczach i włosach niczym złocista
przędza. Graziella była szczytem wykwintu, kochał ją we wczesnej młodości, małą
jeszcze dziewczynkę, gdy wszyscy razem spędzali lato w Umbrii czy w San Remo,
czy w Rapallo. I potem kochał ją zawsze. Ale ona zawsze kochała Umberta. Wszyscy
kochali Umberta. Wszyscy... a najbardziej Graziella.
W czasie pogrzebu w Santa Maria Maggiore szlochając Sergio zadawał sobie
pytanie, dlaczego tak właśnie się stało. Dlaczego Graziella była żoną Umberta?
Dlaczego podbiegła do Umberta po egzekucji? Nikt z obecnych na pogrzebie nie
wiedział, jaką rolę odegrał Sergio w doprowadzeniu do śmierci brata i bratowej.
Ich przyjaciołom Sergio wydawał się nieporadnym słabeuszem. Nikt nie znał prawdy
z wyjątkiem babki Sereny. Stara principessa nagabywała i węszyła, wypytywała i
wywierała nacisk wszędzie, gdzie należało, aż dowiedziała się wszystkiego. Miała
dość odwagi, by rzucić to synowi w twarz, pałając wściekłym gniewem pełnym
zgrozy i rozpaczy, tak dojmującym, że po tej rozmowie Sergio w pełni pojął, jak
koszmarnie skrzywdził swoich najbliższych. I po co? Żeby zdobyć palazzo z
marmuru? Kobietę, która poniosła śmierć u stóp swego zastrzelonego męża i
przecież nigdy nikogo innego nie kochała?
— Czym się kierowałeś?! - krzyczała matka. — Miłością do Mussoliniego? Do tego
wieprza, Sergio? Zabiłeś mojego pierworodnego jemu w ofierze?
Trząsł się po tym wybuchu jej wściekłości i wiedział, że już zawsze trudno mu
będzie żyć z tą prawdą. Matce się nie przyznał, zaprzeczył wszystkiemu,
przysiągł, że nie brał w tym żadnego udziału. Matka jednak wiedziała i wiedziała
Serena. Czuł w czasie pogrzebu, jak drążą go błyszczące zielone oczy bratanicy i
z ulgą w końcu przed nimi uciekł. Principessa di San Tibaldo, nie mając sił do
walki z naporem Mussoliniego i nie chcąc ujawnić światu bratobójstwa swojego
syna, zabrała wnuczkę i najstarszych służących, i wyniosła się z Rzymu.
4
- Teraz palazzo należy do ciebie - powiedziała Sergiowi w rzęsiście
oświetlonym, czarno-białym marmurowym hallu przed wyjściem. Nie chciała go
widzieć już nigdy, jego i tego domu. Sergio to już nie jej syn, to ktoś obcy.
Jeszcze mu się przypatrzyła przez łzy mądrymi, starymi oczami. Wolno potrząsnęła
głową i wyszła cicho z pałacu.
Tak więc Serena z babcią nie widziała odtąd stryja, i palazzo, i Rzymu. Miała
dwanaście lat, gdy po raz ostatni wyszła ozdobną bramą spiżową na Via Giulia, a
przecież w dwa lata później stojąc w rześkim chłodzie Alp czuła się tak, jakby
wyjechała z Rzymu zaledwie przed kilku godzinami. Tamte dwa lata były dla niej
trudne, lata zwalczania wspomnień - odgłosów męki ojca w rękach żołdaków na
dziedzińcu, widoku matki wybiegającej z domu nazajutrz rano, matki z oczami
wielkimi, pełnymi lęku, nie uczesanej, w czerwonym płaszczu kurczowo zaciskanym
przy szyi, i potem widoku zwłok rodziców, które żołnierze przynieśli i zostawili
przed bramą porzucone na białych marmurowych stopniach, z których krew ściekała
w trawę. Krzyczała wtedy bez końca i nawet gdy żegnała się z babcią, miała je
znów przed oczami. Jeszcze nie zatarły się te wspomnienia i oto babcię również
traciła, wyprawiona w daleką podróż, żeby przeżyć czas wojny bezpiecznie. Tylko
że gdzie może być bezpiecznie? Nigdzie. Czternastoletnia Serena już to
wiedziała. Straciła wszystkich poza babcią, która teraz wysyłała ją samą do
Ameryki.
- Będę pisać do ciebie, Sereno. Przyrzekam. Codziennie, i kiedy Włochy staną
się znów miłym krajem, wrócisz, zamieszkasz u mnie, przyrzekam ci to, kochanie.
Przyrzekam... — Pomimo swego hartu ducha principessa zająknęła się, przytulając
wnuczkę, tę jedyną bliską istotę, ostatnie ogniwo łączące ją z pierworodnym.
Po wyjeździe Sereny czekała principessę samotność. Ale nie było wyboru. We
Włoszech zrobiło się zbyt niebezpiecznie dla dziewczynki. Trzy razy w ciągu
ubiegłych dwóch miesięcy żołnierze na Piazza San Marco zaczepili Serenę. Nawet
brzydko, skromnie ubrana ta czternastolatka przyciągała wzrok, zbyt piękna, zbyt
wysoka, zbyt kobieca, chociaż jeszcze niedojrzała. Ostatni podrywacz szedł za
nią od szkoły do domu, chwycił ją grubiańsko za ręce, pocałował i przycisnął do
ściany. Jedna ze służących to zobaczyła. Serena milczała zdyszana, wielkooka ze
strachu, że ten napastnik ją zabierze gdzieś daleko od babci. Na szczęście nic
się nie stało, ale bała się wciąż twarzy, oczu żołnierzy, ich śmiechu. A
principessa zdawała sobie sprawę, że z każdym dniem niebezpieczeństwo wzrasta i
że lepiej w ogóle nie wypuszczać wnuczki z domu. Nie sposób uchronić Sereny
przed szalejącym obłędem wojny. Lada dzień może nastąpić koszmar. Alicja di San
Tibaldo wiedziała, że musi uratować to dziecko. Przez kilka tygodni szukała
rozwiązania na próżno, więc gdy biskup spokojnie je podsunął, nie miała wyboru.
Po cichu, po kolacji w tamten pamiętny wieczór powiedziała wnuczce, jaki jest
plan. Serena rozpłakała się i zaczęła błagać, żeby jej nie wysyłać tak daleko.
Mogłaby przecież wyjechać na farmę w Umbrii, tam się ukrywać, obciąć włosy,
ubierać się nędznie, pracować w polu... wszystko, tylko proszę, Norma, błagam...
Ale rozdzierające szlochy nie odniosły skutku. Pozostanie we Włoszech byłoby jej
zgubą, ciągłym tańcem na linie, codziennym narażaniem jej na zgwałcenie,
okaleczenie, śmierć. Nie pozostawało nic innego, poza rozłąką do końca wojny.
Żegnając się po szwajcarskiej stronie granicy, obie wiedziały, że może to być
rozłąka bardzo długa.
- Sereno, wkrótce wrócisz i ja tu będę, kochanie. Cokolwiek by się działo. —
Oby to się sprawdziło, modliła się Alicja di San Tibaldo w duchu, gdy łzy
strumieniem płynęły dziewczynce z oczu i smukłe ramiona trzęsły się w babcinych
objęciach.
- Me h prometti? Przyrzekasz mi, babciu? - wykrztusiła Serena.
Stara principessa przytaknęła niemo, pocałowała wnuczkę ostatni raz, po czym
skinieniem przywołała przewodniczki i zakonnice. Odeszła pełna gracji, a
zakonnice poprowadziły Serenę, serdecznie ją obejmując. Miała przejść tej nocy
kilka mil do ich klasztoru i nazajutrz z nimi i grupą innych dzieci pojechać
autobusem do ich siostrzanego domu odległego o sto mil. Stamtąd miała być
przekazana do innej grupy i ostatecznie wywieziona ze Szwajcarii. Podróż długa i
żmudna, połączona z niebezpieczeństwem bombardowań w Londynie i na oceanie.
Alicja jednak uznała, że ta trasa jest dla jej wnuczki największą szansą
bezpieczeństwa i przetrwania. Pozostawanie Sereny we Włoszech oznaczałoby z
5
pewnością jakieś nieszczęście, a ona prędzej by umarła niż dopuściła, żeby coś
się stało Serenie. Tyle jest winna Umbertowi i Grazielli po tym, co uczynił
Sergio. Teraz ma tylko Serenę... Patrzyła na coraz mniejszą plamę ciemnego
brązu, szydełkową czapkę, spod której wymykały się jasne włosy. Serena i
zakonnice dochodząc do pagórka odwróciły się, dziewczynka ostatni raz pomachała
ręką, zanim zniknęły principessie z oczu.
Serenę przerażała ta długa podróż z postojem przez pięć dni i nocy w schronach
przeciwlotniczych Londynu, skąd wreszcie grupa wyjechała na wieś i wypłynęła
frachtowcem z Dover.
Rejs do Stanów był ponury, Serena nie odzywała się ani słowem. Nie mówiła po
angielsku. Kilka z towarzyszących grupie zakonnic mówiło po francusku, ale
chociaż francuski znała, w ogóle z nikim nie chciała rozmawiać. Utraciła już
wszystkich. Wszystkich i wszystko, rodziców, stryja, babcię, dom rodzinny, i w
końcu ojczyznę. Godzinami stała na pokładzie, samotna postać, szarobura, z
przetrzepywaną wiatrem płachtą długich jasnoblond włosów. Zakonnice obserwowały
ją nic nie mówiąc. Z początku obawiały się jej desperacji, ale z czasem poznały
ją lepiej. Można dobrze poznać dziecko tylko je obserwując. Serena miała w sobie
niezwykłą godność. Wyczuwało się w niej siłę i dumę tak samo jak smutek i
żałobę. Wszystkie dzieci z tej grupy skierowanej do Stanów Zjednoczonych
utraciły najbliższych, parę z nich pod bombami utraciło od razu oboje rodziców i
rodzeństwo, kilkoro co najmniej ojca czy matkę, każde swoich ukochanych
przyjaciół. Ale Serena utraciła coś więcej. Odkąd się dowiedziała, że to stryj
wydał jej ojca na śmierć, nie wierzyła ludziom. Przez te dwa lata ufała
wyłącznie babci. Nikomu innemu. Ani służbie, ani żołnierzom, ani rządowi.
Nikomu. A teraz zabrakło tej jedynej osoby, na którą mogła liczyć. Oczy miała
bezdennie, przejmująco smutne. Taki żal, taką rozpacz widuje się w oczach
dziecka tylko podczas wojny.
Stopniowo wyraz smutku stał się mniej widoczny. W klasztorze na północy stanu
Nowy Jork nieraz, chociaż nieczęsto, nawet śmiała się z koleżankami. Ale na ogół
była poważna, skupiona, milcząca i w każdej wolnej chwili pisała do babci,
zadając jej setki pytań, szczegółowo opisując każdy swój dzień.
Wiosną 1943 roku listy od principessy przestały przychodzić. Najpierw Serena
przejawiała lekkie zaniepokojenie, potem wyraźnie coraz bardziej się
denerwowała. W końcu zatrwożona co noc leżąc bezsennie zastanawiała się, z
nienawiścią snuła domysły... To znowu Sergio... Przyjechał do Wenecji, żeby
zabić babcię. Zabił — wyobrażała sobie, bo babcia wiedziała, co zrobił ze swoim
bratem. Nie mógł ścierpieć nikogo, kto o tym wie, i kiedyś postara się zabić
mnie także. Ale niech spróbuje - myślała, bezwiednie niegodziwie przymrużając
swe zielone oczy. Niech spróbuje... ja zabiję go pierwsza. I będę patrzyła, jak
będzie powoli umierał. Zabiję go...
- Sereno? - Którejś nocy przyćmione światło padło z korytarza, w drzwiach
stanęła Matka Prowincjalna. - Czy coś się stało? Dostałaś niedobrą wiadomość z
domu?
- Nie. - Ściany szybko stanęły na baczność, gdy Serena usiadła na łóżku.
Potrząsnęła głową, jej zielone oczy już nie wyrażały niczego.
- Czy na pewno?
- Tak, proszę Matki. Dziękuję, że Matka jest łaskawa zapytać. - Przed nikim się
nie otwierała. Przed nikim z wyjątkiem babci w swoich codziennych długich
listach, na które od dwóch miesięcy nie otrzymywała odpowiedzi. Wstała z łóżka i
stanęła na zimnej podłodze, smukła w prostej bawełnianej nocnej koszuli, z
włosami blond opadającymi na ramiona, obramowującymi twarz wyrzeźbioną,
wycyzelowaną, przedziwnie posągową jak na jej szesnaście lat.
- Mogę usiąść? - Matka Prowincjalna patrzyła na Serenę.
- Bardzo proszę.
Matka Constance usiadła na jedynym w tym pokoiku krześle. Serena pokręciła się
przez chwilę, po czym usiadła na łóżku. Czuła skrępowanie, oczy miała znów
smutne.
- Czy w niczym, dziecko, nie mogę ci pomóc? - Inne dzieci zadomowiły się w
klasztorze. Dzieci z Anglii, Włoch, Holandii, Francji. Od czterech lat
przysyłano tu europejskie dzieci, żeby po wojnie zabrać je z powrotem do Europy,
jeżeli ich rodziny przeżyją. Serena była starsza od najstarszej dziewczynki,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin