Wojtyła Karol - Brat naszego Boga.rtf

(152 KB) Pobierz
Karol Wojtyła

Karol Wojtyła

Brat naszego Boga Sonety Magnificat Brat naszego Boga

 

Wstęp

Będzie to próba przeniknięcia człowieka. Sama postać jest ściśle historyczna. Niemniej pomiędzy samą postacią a próbą jej przeniknięcia przebiega pasmo dla historii niedostępne. W ogóle bowiem człowiek ma to do siebie, że niepodobna go wyczerpać historycznie. Pierwiastek poza historyczny w nim tkwi, owszem, leży u źródeł jego człowieczeństwa. Próba zaś przeniknięcia człowieka łączy się z sięganiem do tych źródeł. Przypuszczam, że to sięganie, o ile ma się łączyć z pewnym uwolnieniem od szczegółów historycznych, pozostawi niejedno do życzenia. Zawsze bowiem uwagę naszą musi przykuć fakt. Fakt człowieczeństwa - i to konkretnego człowieczeństwa; założyliśmy, że taki fakt nie jest już wyłącznie historyczny. W tym fakcie osadza się niniejsze studium. Nad nim pochyla się z troskliwą wnikliwością. Może jednak mimo tego się myli? - Bardzo możliwe. Wychodząc bowiem z powyżej wskazanych założeń, nie spodziewa się, aby dotarło dalej niż do pewnej postaci prawdopodobieństwa. Prawdopodobieństwo jednak jest zawsze wyrazem prawdy poszukiwanej; chodzi jedynie o to, jak wiele zawiera w sobie prawdy rzeczywistej. To zaś zależy od natężenia i uczciwości poszukiwań. W tym też właśnie miejscu znajdujemy się w bezpośredniej bliskości naszego bohatera. Postać jego opiera się w świadomości każdego z nas o bogate tło, w pełni nasycone wieloraką rzeczywistością. Tej to właśnie kręgiem rzeczywistości łączy się ona z nami, przez nią staje się nam bliski i potrzebny. To też nakazuje sięgnąć do konkretnych zasobów jego człowieczeństwa, aby odnaleźć w nich ten szczególny błysk na ciemnym tle tej rzeczywistości, przez którą łączy się on z nami. O ile zdołamy odsłonić ten błysk, utrwalając go równocześnie w dostępnych surowcach wyrazu? - Sądzę, że o tyle, o ile umiemy uczestniczyć w tej samej wielorakiej rzeczywistości, w której on uczestniczył - i w sposób do niego zbliżony. I. Pracownia przeznaczeń W dalszym ciągu okaże się położenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się przesuną, stanowią mimo wszystko zespół zapamiętany z historii. Najważniejsze jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich przeznaczeń. Ci dwaj, którzy w tej chwili prowadzą rozmowę, utrzymują się ciągle raczej w bliższej i lepiej oświetlonej części pracowni. Maks. Dzienniki piszą już o twojej wystawie, Stanisław. Właśnie, widziałem dziś rano. - Na mój rozum powinni cię ściąć. - Spodziewam się... - Idziesz zbyt na przekór wszystkim. Tak nie można. - Czy zastanawiałeś się kiedy, Maks, że to, co my przeobrażamy poza sobą, jest znikome, jest śmiesznie małe. Właściwie tylko staramy się uchwycić, czy też raczej podchwycić (no, rozumiesz) i przerzucić poza siebie jakieś nieoczekiwane widzenie własnego "ja", przeobrażanego powoli i z nagła świadomego swoich przeobrażeń. Potem ludzie przychodzą, zajmują się dziełem sztuki, właściwie poprzez nie bawią się człowiekiem, który tak potrafi zmienić swą skórę, jak kameleon. Jest im to potrzebne. Oznacza to dla nich: wyjść poza siebie. Kosztuje ich to zresztą wcale niewiele. - Raczej zazdroszczę ci takiego punktu widzenia. Masz wcale wysokie pojęcie o swoich widzach. Przyznam się, że mnie byłoby dość trudno zdobyć się na coś podobnego. - Chcesz może zapytać, na co w ogóle tworzę. No, w każdym razie nie dla widzów. - Nie odważyłbym się aż tak wymierzyć pytania. A jednak pozostaje mimo wszystko pewien stosunek, pewne odniesienie, pewne posłannictwo społeczne. - To rozpuść na palecie, pociągnij olejem i zalep plastrem. Może jeszcze słówko o odpowiedzialności... - A myślę - że owszem. - Przepraszam - o jak wysokiej odpowiedzialności? - O jak wysokiej?... Na to ci nie odpowiem, Maks. Sądzę, że to sprawa zbyt osobista. Prócz tego znamy się zbyt dobrze i nie myślę stroić przed tobą żadnych póz. - A więc - o jak szerokiej? - Na to pytanie ci odpowiem. Tak jest. Jestem przekonany o posłannictwie sztuki. - I cóż za posłannictwo? Od oczu do pędzla. Nie chcę jej przez to porównać z jakimkolwiek rzemiosłem. O nie. Bezwzględnie. Ale nie trzeba przesadzać. Warta tyle, że mnie pobudza, daje mi ten rozpęd, ku któremu się skłania moje właściwe "ja". A dzięki temu jest mi sprawdzianem, ile jeszcze można z niego wydobyć. Przecież to jest w końcu wściekle ciekawe, jak to własne czyjeś "ja" przebiega, narasta i opada. Ale na tym koniec. Koniec. Czegóż chcesz więcej? I to już ma swoje wystarczające znaczenie. Wokół mnie, w innych?... - Umniejszasz, umniejszasz, Maks. Bo w rzeczywistości wokół ciebie wyrasta powoli coś, narasta, rozszerza się. Oczywiście ty, chociaż masz w tym swój udział, nie jesteś jednak wyłącznym sprawcą tej tajemnicy. To jasne. - Mylisz się Stach. Błąd twój zaczyna się w najbliższym sąsiedztwie twojej sztuki. Czy sądzisz, że wokół niej wyrasta coś więcej ponad krąg błędnych i sprzecznych skojarzeń? - Nie mówimy oczywiście o kokieterii. - Ależ nie mówimy o kokieterii, nie mówimy o snobach. Mówimy o najuczciwszym w świecie widzu, słuchaczu... Czy sądzisz, że ten obywatel ze Szewskiej lub Nadwiślańskiej, który warzy piwo lub klepie buty, lub nawet psuje oczy w foliałach z XIII wieku - że on zdoła odtworzyć w sobie całą prawdę twoich skojarzeń, twego widzenia, twoich napięć? - Niezależnie od tego. - Co - niezależnie od tego? Jeśli już niezależnie, to tamto wszystko nie wchodzi w grę. - Ależ, czepiasz się wyrazów. - Do pewnego stopnia - słusznie. Jest mi to zresztą jedynie potrzebne do przeprowadzenia mojego dowodu. Stanisław, (chce przerwać) Czekaj. Niech skończę. Otóż widzisz: jest sobie zbiorowisko, po prostu zbiorowisko atomów, które krążą, każdy w swojej płaszczyźnie i w swoim profilu. Koniec. Co to kogo obchodzi? Zdaje mi się, że zmarniałbym, gdyby się przyszło wśród tego zawrotnego ruchu mego "ja" wciąż liczyć z oddziaływaniem, z wpływami lub jeszcze z odpowiedzialnością. - A jednak robisz wystawy. - Zwyczaj. A prócz tego niejaka część naszego "ja" domaga się poklasku. - Który równocześnie lekceważysz? - O tak. W każdym z nas tkwi człowiek wymienny jak pieniądz i człowiek niewymienny, najgłębszy, wiadomy tylko sobie samemu. - A cóż robisz z owym wymiennym? Przecież nie zbijasz mu fortuny? - Oczywiście. Niemniej nie zamierzam z nim walczyć. Wystarczy mi prosta świadomość tamtego, który jest niewymienny, i pewna przegroda między jednym a drugim, którą w sobie noszę. Inaczej życie stałoby się poziome i głupie. - A gdybyś jednak walczył z tamtym wymiennym? - To byłoby nieznośne. Wystarczy posiadać go przez świadomość. I przez świadomość oddzielać go od siebie. - Ciekawe. Chyba nie zdziwi cię to, Maks, gdy powiem ci, że od tej rozmowy stajesz się dla mnie dużo mniej tajemniczy? - Bynajmniej. Przez uchylone w głębi drzwi pracowni weszła już od chwili Pani Helena z Mężem. Bardzo cicho przesuwali się, nie zauważeni, od obrazu do obrazu, chwilami przystając obok stalug. Zwierzali sobie coś półgłosem. Widać, że w pracowni tej nie czują się obco. Równocześnie rozmowa skupiła Maksa wraz ze Stanisławem w przeciwległym, najbliższym rogu pracowni, tak że zupełnie na razie nie zauważyli gości. Pracownia przy tym jest dość głęboka i o tej godzinie raczej mroczna. Pani Helena. (od chwili dała się już wciągnąć w rozmowę. Ciągle jednak niezauważona. Niespodziewanie:) - Myślę jednak, że pan się myli, Maks. Od razu przepraszam i - dzień dobry panom. (Zaskoczeni). Maks. Dzień dobry. Państwo tutaj? (Nie ma przywitań) Pozwoli pani - nasz przyjaciel. Przyjechał wczoraj wieczorem z Monachium na swoją wystawę. (Wymiana ukłonów głową) Mąż pani Heleny. A, to pańska wystawa. Widziałem już dziś rano w dziennikach. Stanisław. (ponowny ukłon głową) Maks. (opanowując niejasne położenie) Jak państwo widzicie lub raczej słyszycie - Stach przywiózł z sobą w serduszku ogromnie wiele ideału, a tymczasem ja, stary wyga i zaprzeniec, zawziąłem się, aby wyrwać to z niego z korzeniami. Ale może państwo nie słyszeliście naszej rozmowy?... - I owszem, słyszałam. I myślę, że pan się myli, Maks. - Pani, w takim wypadku nie wolno mi kruszyć kopii. Mam do czynienia z osobą uprzywilejowaną, nietykalną. Od razu ogłaszam swą porażkę. - Nie dlatego. Dla czego innego. Po prostu nie jest tak, jak pan twierdzi. - Daruje pani, ale rzecz jest niezmiernie trudna do ujęcia. - To, co pan wyznaje, co pan głosi, to raczej oznacza oddalanie się od sztuki. Stanowczo. - A choćby nawet. Czyż nie mam prawa do takich doświadczeń? - Oczywiście. Ale trudno już przekonywać i dowodzić, gdy doświadczenia nie dopełniło się dotąd. - Wolno pani tak sądzić. - O tak. Jestem o tym przekonana jak najgłębiej. Pan może nie zdaje sobie z tego sprawy, Maks. A tutaj w grę wchodzi naprawdę jakaś tajemna wymiana, jakieś wzajemne uczestnictwo. Stanisław. (wtrąca) Maks zechce pani od razu przytoczyć, co sądzi o tak zwanej wymianie, a może lepiej: o człowieku wymiennym. Maks. Ośmielę się dorzucić, że wchodzi w grę ponadto jeszcze pewna odpowiedzialność! Pani Helena. Pan żartuje. - Ależ nie. W linii rozumowania pani musi właśnie tak być. - A zatem nie była to złośliwość. Dziękuję panu. Podziwiam, jak bardzo umie pan włączać się w bieg myśli cudzych (śmiejąc się) i pan - i pan równocześnie przeczy temu uczestnictwu, do którego dopuszcza pan innych przez swą twórczość, temu wpływowi, który wywiera pan na ich życie. - I ja - i ja równocześnie przeczę temu wpływowi i temu uczestnictwu, i tej wymianie, pani Heleno. - A jednak pan tak świetnie umie włączać się i uczestniczyć w sposobie myślenia i czucia bliźnich. I z taką uczciwością... - Prosta technika obcowania. A prócz tego musi pani wiedzieć, że czyni to człowiek wymienny. Ten zaś nie jest ani najgłębszy, ani najciekawszy. Najciekawszy jest człowiek niewymienny. Stanisław. (przerywa) Otóż i wykład gotowy. Mówiłem państwu. (Drzwi otwarto pośpiesznie. Wchodzą Lucjan i Jerzy:) - Dzień dobry państwu. Pani Heleno. - Czy nie zastaliśmy Adama? Pani Helena. A właśnie i ja chciałam zapytać o Adama. Maks. Adama w samej rzeczy nie ma w domu. Lucjan. A kiedy wróci? Maks. Na dobrą sprawę powinien tu być już od godziny. Ja również czekam na niego. Ponieważ jednak jestem z zawodu nierobem, dlatego wykorzystuję ten czas oczekiwania na bezpłodne rozstrząsania o człowieku wymiennym i niewymiennym. Jerzy. Jakim - przepraszam...? Maks. ...niewymiennym... Mąż pani Heleny. (przerywa) Skoro jednak pan Adam nie nadchodzi, my może wstąpimy tu za jakąś gadzinę. Pani Helena. Uważam, że słusznie. Spodziewam się, że pan Adam zjawi się w ciągu tego czasu, a panowie będą mieli sposobność odróżnić ostatecznie człowieka (nie) wymiennego od podmiotu żywiołowych przemian. Maks. Nie jest to bynajmniej wykluczone. I owszem, sam ów podmiot zjawi się zapewne lada chwila w stanie bezwzględnej niewymienności, nieprzystępny żywiołom. Wtedy osadzimy go na miejscu, zobowiązując oczekiwać państwa. Mąż pani Heleny. Dziękuję. (Wychodzą) Lucjan. Panowie w końcu żartujecie... Maks. Bynajmniej. Lucjan. A mnie rzeczywiście dość trudno odnaleźć Adama. Stanisław. Powiedz, Maks, czy Adam ma talent? Maks. Jestem głęboko przekonany. Jerzy. Hm... to nie jest znowu tak bardzo oczywiste. To coś innego. Pojęcie "talent" nie wyraża tego, o co chodzi u Adama. Stanisław. Więc co? Lucjan. Określiłbym to w taki sposób: Adam ogromnie wiele spraw przetwarza sobą, a potem skutki tego zaznacza na płótnie. Uważacie, panowie? Moim zdaniem - to nie jest typowy malarz. Zechciejcie zrozumieć tę różnicę. Każdy z was właściwie doszukuje się na płótnie różnych możliwych i kolejnych rozwiązań swego życia; wasze życie rozgrywa się, toczy się na płótnie. I dlatego wy nie możecie pojmować życia inaczej; wy jesteście związani z płótnem, uzależnieni od palety. - Adam inaczej. U niego potrzeba płótna i farb wlecze się z daleka za jego najgłębszym żywiołem. Zwraca się do nich niemal z niechęcią, niemal z lekceważeniem, bo mimo wszystko pojmuje je jako środki i jako takie są mu potrzebne. Ale to wszystko. Stosunek jego do rzemiosła jest daleko luźniejszy. Jest daleko bardziej niezależny. Zasadniczo żyje w sobie, rozwija się i kurczy w sobie, nie na płótnie. Nie, nie. To nie jest typowy malarz. Jerzy. Ciekawe... Stanisław. A zatem - kto? Lucjan. To jest raczej typowy poszukiwacz. I to nie szperacz centusiowy. Poszukiwacz z rozmachem, bodajże poszukiwacz zawadiacki. Jerzy. Jakkolwiek bądź, wszyscy godzimy się na to, że ostatnimi czasy bardzo a bardzo się zmienił. Maks. Opowiem wam zdarzenie. Było to może tydzień temu. Przyszedł tutaj Lubacki, no wiecie, ten gruby kupiec, krezus w tutejszym stylu. Chodziło o portret. Adam zaczął mu wykładać swoje nowe teorie o wzajemnej odpowiedzialności. Jednym słowem, otworzył wszystkie grube sakwy naszego bogacza i starał się przekonać go, że wszyscy nędzarze ze Zwierzyńca i z Krakowskiej mają prawo do jego zasobów. Tamten starał się sprawę pokrywać żartem, potem uprzejmością, wreszcie innymi wybiegami. Ale Adam był nieubłagany. Oczywiście to wszystko działo się w rozmowie. Niemniej, owi dwaj panowie nie rozstali się w usposobieniu wzajemnej wyrozumiałości. Stanisław. Nawet dość trudno pomyśleć, aby z mistycznej palety Chmielowskiego mogło spłynąć pełnowartościowe podobieństwo bogacza... Jerzy. Chyba jakiegoś bogacza z ewangelii. W istocie jest tu dość znaczna odległość. Maks. Sądzisz zatem - lepiej dla niego, że nie został odmalowany. Ha, ha... to nieco zabawne. Ale Adam, Adam... (Pukanie do drzwi) Maks. Wejść! Woźny z Rady Miejskiej. Mieszkanie pana Chmielowskiego? Maks. Chodzi o Adama? - Adama. - Nie zastaje go pan w domu. A w jakiej sprawie? - Jest tu zawiadomienie od naczelnika wydziału opieki społecznej. - Aha, dobrze. Wręczę panu Chmielowskiemu, skoro tylko powróci. Tymczasem mogę pana poufnie zapewnić, że opieka społeczna napytała sobie groźnego inkwizytora. - Co to znaczy: inkwizytora? - To znaczy: takiego pana, który będzie jej chodził mocno po piętach. - Nie wydaje mi się znowu tak łatwą rzeczą chodzić po piętach panu naczelnikowi wydziału opieki społecznej. Chyba sam pan prezydent miasta. - Sądzi pan? No zobaczymy, o ile trafny był pański sąd. Tymczasem do widzenia. (Woźny po przepisowym ukłonie wydala się, zamykając za sobą drzwi) Lucjan. Domyślam się przyczyny tych odwiedzin. Jerzy. No... Lucjan. Nie, jednak Adam stanowczo jest opanowany, jest wzięty. No rozumiecie - posiadło go. Maks. O tak, i to mocno. Lucjan. Tuszę, że znam początek tego ciągu. Bo uważacie, to jest ciąg, to narasta z pewnym przyśpieszeniem. Otóż, było to kiedyś podczas ostatniej zimy lub raczej na przedwiośniu. Wracaliśmy od hrabiego Z. Było nas kilku: Leon, Stefan, Adam i ja. Gdzieś na Krakowskiej deszcz ze śniegiem zaczął dojmująco przycinać, zerwał się przy tym wiatr i wnet sypnęło nam w oczy gęstą, wilgotną kurzawą. Ktoś powiedział, że trzeba przeczekać. Wchodzimy do pierwszej lepszej bramy. Adam, jak zwykle, zniecierpliwiony, zaczął myszkować koło klamki. Nagle drzwi ustąpiły bez trudu. Wszyscy mimo woli cofnęliśmy się w głąb. Przestrzeń była ogromna, półmrocza, kilka zaledwie kropel światła kapało od jednej i drugiej naftowej lampy wiszącej u stropa, zatrzymując się w połowie wysokości sali. Dno samo leżało w mroku. Pamiętam wtedy Adama. Posunął się z wolna naprzód, jeden drugi krok... wszedł w tę mroczną przestrzeń. Staliśmy wszyscy przy drzwiach. Słyszałem na posadzce jego kroki. Nie stąpał po deskach, było to raczej klepisko udeptane i twarde. Powoli i nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Zobaczyliśmy wtedy szereg prycz lub raczej po prostu legowisk ze słomy rzuconej na jakieś deski; na ich brzegu przycupnęli ludzie. Siedzieli, leżeli, kołysali się, z kolanami wysoko pod brodą, złożeni jak kadłub raka; palili papierosy, grali w karty, rozmawiali półgłosem. Gdzieś z kąta ktoś awanturował się o miejsce. Byli mężczyźni i niewiasty. W tym wszystkim najgłębsze wrażenie czynił głuchy pogłos stóp Adama. Szedł on między rzędami legowisk, jakby przyciągany nieznaną siłą: szedł, szedł, od jednych do drugich. Zdjął swój szeroki kapelusz i niósł go w ręce, mnąc na piersiach. Potem już prawie nie było widać jego postaci, słyszałem tylko ten krok, dudniący w mroku ogrzewalni, jakby spadał z bardzo wysoka. Tak szedł, zapewne przeprowadzany niektórymi oczyma, to z nienawiścią, to znów z ciekawością, jak ktoś zabłąkany, kto po raz pierwszy szuka schronienia w tej norze. Potem wrócił ku nam. Wyglądał strasznie. W słabym świetle kaganka twarz miał jakby ulaną z zielonego wosku. Wielkie oczy przerażone. Broda i włosy, zmoczone, dopełniły wyrazu. Pamiętam, powiedziałem mu: Adam, deszcz ustał, możemy pójść. Wyszedł z nami bez słowa. Nikt nie odważył się powrócić rozmową do wspaniałego wieczoru w domu hrabiego Z. Wszyscy wyczuli tę przepaść... Stanisław. A cóż Adam? Lucjan. Adam nie powiedział nic do końca Grodzkiej. Pożegnaliśmy się również bez słowa. To w jego stylu. Ale teraz wziął na warsztat. To też w jego stylu. Stanisław. Wziął na warsztat? Lucjan. O tak, przetwarza sobą. Stanisław. Cóż z tego wyniknie? Jakiś nowy okres twórczości?... Lucjan. Nie wiem. Powiedziałem wam, co sądzę o twórczości Adama. Powiedziałem wam, co sądzę o Adamie. Maks. To pewne, że odtąd przestał należeć do siebie, przestał należeć do swojej sztuki. Maluje ukradkiem i jakby przypadkowo. Czasem po pięciu minutach rzuca pędzel i patrzy bezmyślnie na Wisłę. Jest wyraźnie roztrzęsiony. Usiłuję odnaleźć w nim to wszystko, co było dawniej, za czasów monachijskich, kiedy ten chłopak był dla mnie tak jasny, wręcz bez tajemnic, bez tych wszystkich wewnętrznych załamań, na których gromadzi się cień. I wiecie - nie mogę... Nie zdaję sobie sprawy, dlaczego, ale mam na tyle wyczucia, aby stwierdzić, że znajduje się w nim coś nowego, coś obcego, jakiś pierwiastek dla mnie nieprzenikniony. ... (pukanie do drzwi) Maks. Proszę. (Wchodzą Teolog i Starsza Pani) Teolog. Przepraszam, czy zastaliśmy pana Chmielowskiego? Maks. Powinien nadejść lada chwila. Tymczasem gotów jestem służyć w jego zastępstwie. Teolog. A więc mógłby nam pan pozwolić obejrzeć płótna pana Chmielowskiego? Moja matka przyjechała właśnie ze wsi, chciałbym pokazać jej jeden z ciekawych przejawów współczesnego malarstwa religijnego. Maks. Oczywiście, nie widzę żadnych przeszkód. Wiem, że Adam. miał zawsze ten zwyczaj. Pracownia jego była dostępna dla wszystkich. Natomiast nie lubi wystaw. Teolog. Dziękuję panom. (Cofa się z matką w głąb i tam rozpoczynają oglądać obrazy, zamieniając czasami kilka słów szeptem. Z przodu rozmowa toczy się dalej) Maks. Więc powtarzam - pierwiastek nowy, niedostępny dla mej wnikliwości. Jerzy. Czy rzeczywiście nowy? Maks. Powtarzam, dla mnie nowy. Jerzy. Mógł być i dawniej, tylko nie dość wyrazisty, i dlatego nie stwarzał dla pana właściwego oporu. Mógł pan po prostu przenikać człowieka tak złożonego, wypełnionego tym samym, co pan, mógł pan swobodnie przechodzić przez niego... Maks. A teraz? Jerzy. Teraz to samo, co poprzednio było w nim nie ujawnione, jakby zarówno w jego człowieczeństwie, to wszystko teraz wyrosło nagle, czy też inaczej - rozlało się jak cień planety w księżycu. Stanisław. I dla twojego oka, Maks, dla twojego wprawnego, malarskiego, nieomylnego oka - stało się nagle zaćmieniem. Maks. ... być może... Jerzy. (powraca do swych wywodów) Ale niech pan nie wyobraża sobie znów jakiegoś przewrotu we wszechświecie. Nie, nie. To już dawno musiało w nim tkwić. Wszystko tkwi w człowieku. Trzeba tylko sił, które uwolnią coś dotąd nie znanego. Maks. Skąd są te siły? Jerzy. Nie wiem. Długo badałem podobne przejawy, długo szukałem w różnych ludziach... Nie wiem. (Rozmowa przerywa się na chwilę w tym ognisku. Panowie częścią popadają w zadumę, częścią odsunęli się od tematu z wyraźną ulgą. I jedni, i drudzy śledzą zupełnie niepotrzebnie i bez głębszej uwagi najbliższe z płócien, rozstawionych po pracowni. To samo czynią po drugiej stronie Teolog wraz z ową Starszą Panią. Ci ostatni przysunęli się teraz nieco bliżej, tak że można usłyszeć pewne uwagi, którymi dzielą się ze sobą:) Starsza Pani. Nie znajduję tutaj tego dziecięcego, naiwnego prawie dojścia do Boga, jak u prerafaelitów, u takiego Perugino czy Fra Filippo... Jest raczej jakieś męczące okrążanie. Teolog. No tak, ale musi mama przyjąć, że dzieli go od tamtych nie tylko cztery, pięć wieków historii, ale również potężne wahnienie myśli. Starsza Pani. Tak... A prócz tego, wszystko to się jakoś dziwnie kończy w nim. Można dobrze dostrzec, że coś go przenosi, przewyższa, ale już dużo trudniej ustalić, co to jest. Czy jakaś li tylko melancholia, czy rzeczywiście coś nadprzyrodzonego? Teolog. O, proszę spojrzeć, na przykład ten Chrystus... Oczywiście jest ostrożny, ale czy mama nie myśli, że jest to pod wielu względami daleko cenniejsze? Otwiera bowiem przed nami to ogromne napięcie w głębi artysty. To zaś ma swoją moc. Starsza Pani. Oczywiście, mój Kaziu. Zaraz poznać, żeś jezuita. Ale i tamci przecież nie są łatwizną. Teolog. O, z całą pewnością dostęp mieli dużo łatwiejszy. Dziś, niech mama pomyśli, przez ile przeszkód musi się przedzierać ktoś, kto szuka tak, jak on. Dlatego właśnie mówię że prócz kilku wieków historii trzeba tu wciągnąć w porównanie i to potężne wahnienie umysłowości. Starsza Pani. A jednak... tam to wszystko było przedmiotowe i oczywiste. Tu zaś - jak by ci to powiedzieć... bo nie chodzi o to, że wszystko nabiera niejako wartości od osobistego przeżycia artysty, ale że daleko bardziej obrazuje samo jego przeżycie niż rzecz. (W tym samym czasie w grupie poprzednio zadumanych padło jednak kilka zdawkowych uwag:) Jerzy. No, jakże się zapowiada wystawa? Stanisław. Przypuszczam, że mnie zetną. Maks obiecuje mi to z całą ścisłą stanowczością. Maks. Tak. Lucjan. Niech się pan nie przejmuje zbytnio. Ja sam tyle razy ścinałem Adama, który równocześnie jest moim serdecznym przyjacielem. Bez tego życie stałoby się nudne. Stanisław: Oczywiście. (Drzwi otwierają się szybko. Adam. Mówi jeszcze przez drzwi do kogoś z drugiej strony:) - A więc to tutaj. Zapamiętajcie sobie dobrze. Numer domu. Piętro. Drzwi. Możecie przyjść dziś wieczór. Będzie można się przespać. Maks. (do otaczających) Te historie stają się coraz częstsze. Coraz mniej tu pracowni malarza, coraz więcej przytułku dla żebraków. Adam. Zamyka drzwi powoli. Zwraca się w stronę osób zebranych w prawym kącie pokoju. Teolog wraz ze Starszą Panią przesunęli się równocześnie tak daleko w przeciwnym kierunku, że mógł ich nie zauważyć lub nie odróżnić. Teolog czyni zrazu lekki ukłon głową w kierunku Adama, ale nie zauważony, powraca do oglądania obrazów, pozwalając Adamowi zająć się wyłącznie przyjaciółmi z prawej. Teolog. O, jest pan Chmielowski... Starsza Pani. A... to może... Teolog. Lepiej zaczekajmy chwilkę. Adam. (podchodzi stanowczo ku prawej) Dzień dobry. (Jest nieco oszołomiony) Maks. Nie rozpoznajesz nowych gości. Adam. A rzeczywiście. Stanisław. Było do przewidzenia, że zjawisz się w tych dniach. (Dość obojętnie) - A co w Monachium? Stanisław. Masz pozdrowienia od Christiana. Adam. Wspomina mnie jeszcze... A tak. (Rozmowa raczej się rwie.) Adam. (rozpoczyna znów z dużo większym ożywieniem) Czy nie było tu do mnie kogoś? Maks. Kogo? Adam. No, powinieneś znać... A nie, rzeczywiście. Nikt z was go nie zna. A zatem - nie było mężczyzny w wieku około 40 lat? Ciemne ubranie... Maks. Nie, nie było nikogo takiego. Owszem, była pani Helena z mężem. Adam. A tak? Maks. Mają powrócić lada chwila. Poza tym był woźny z rady miejskiej. Przyniósł dla ciebie jakieś pismo (wskazuje na stole. Adam szybko rozrywa kopertę, czyta). - Prócz tego (Maks uderza się w czoło) - masz w pracowni gości, którzy przyszli podziwiać twoją twórczość. Teolog. (teraz kłania się głową bardzo wyraźnie. Toż samo czyni jego matka) Dzień dobry panu, panie Adamie. Pan daruje, że pozwoliliśmy sobie wtargnąć do pańskiej pracowni pod jego nieobecność. Ale moja matka bardzo pragnęła poznać pańskie malarstwo. Adam. (czuć, że został oderwany od listu jak od czegoś bardzo ważnego. Wstaje szybko. Podchodzi kilka kroków) Witam państwa. Jestem pani ogromnie wdzięczny za zajęcie się moją skromną twórczością, która nigdy doprawdy nie mogła się zdobyć na żaden wysiłek pełniejszy, na żaden całkowity wyraz. - Proszę nie ujmować tego inaczej, jak próby. Starsza Pani. Są dla nas tym ciekawsze. Adam. Dziękuję. Starsza Pani. Ale bodaj że przeszkodziliśmy panu. Czy pozwoli nam pan dokończyć naszych oględzin? Adam. Ależ oczywiście. Czuję się zaszczycony. (Wraca na dawne miejsce. Czyta szybko) - Tak, to z wydziału opieki. Darujcie, ale wszystko to wygląda na kpiny. Ostatecznie w tej norze marnują się lub raczej domarnowują z dnia na dzień coraz to nowe dziesiątki ludzi. Mówię: coraz to nowe, bo znaczna część mieszkańców ulega co dzień zmianie. Tubylcy stanowią sam rdzeń. Tych jest niewielu. I ci bezwzględnie opanowali już położenie. Wszyscy inni, którzy tam pojawiają się z dnia na dzień, otrzymują od nich odpowiedni zastrzyk dokształcający; i tak wychodzą w świat. Co się z nimi dzieje? Gdzie się rozłazi, rozpływa ta rzesza wydziedziczonych? Oczywiście, tego nikt nie bada. Naczelnik opieki pisze mi, że ogrzewalnia jest wszystkim, co miasto może w tej chwili uczynić - - A ja wiem, że ta rzesza rozsadzi... Przecież po wyjściu z ogrzewalni nie stają się ani zasobniejsi, ani lepsi. Jerzy. Cóż na to pan poradzi? Adam. (ciągnie swoje) Społeczeństwo nie wie, co w sobie nosi. Społeczeństwo jest chorym organizmem. Pozostaje ta wielka różnica, że chory organizm szybko musi się wydać, musi nie dociągnąć i opaść. Podczas gdy społeczeństwo długo może w sobie kryć chorobę. Raczej: może kryć się przed chorobą. Tak. Kryjemy się, uciekamy na małe wysepki zbytku, tzw. stosunków towarzyskich, tzw. układu społecznego, czując się w tym wszystkim bezpiecznie. Tymczasem - nie. Tymczasem to bezpieczeństwo jest wielkim kłamstwem, jest złudzeniem. To bezpieczeństwo wiąże nam oczy i zatyka uszy. Ale to wszystko musi wreszcie prysnąć. Jerzy. W pewnym znaczeniu oczekujemy na to dłużej niż trwa życie kogokolwiek z nas. A zresztą - powtarzam - cóż pan może na to zrobić? Adam. (wciąż jakby nie słyszał) Każdy z nas idzie swoją drogą. Każdy lepi swoje gniazdko. Tymczasem dla tylu ludzi drogi stały się za ciasne. Nie ma gdzie postawić stopy. Nie ma skrawka ziemi, który by można nazwać swoim. Nie ma kromki chleba, na którą by mogli zapracować. Nie ma dziecka, które by mogli wydać na świat z tym przeświadczeniem, że nie będzie zawalidrogą. A my w tym wszystkim poruszamy się, zadufani w siłę jakiegoś powszechnego układu, który każe przemilczać rzeczy krzyczące i tłumić usprawiedliwiony wybuch. Nie, nie. W nas wszystkich czegoś brak. Nie wiem jeszcze, czego, Męczę się, aby odgadnąć. Ale wiem, że brak - i wiem, że to rozsadzi. (Wchodzą Pani Helena z Mężem) Pani Helena. A, jest pan Adam (Do Maksa i Lucjana) No cóż? Czy panowie przyszliście w końcu do jakiegoś ostatecznego wniosku na temat człowieka niewymiennego? Maks. Najzupełniej nie. Lecz to sam ów człowiek zjawił się i od chwili usiłuje przerazić nas swymi wywodami na temat ludzkości zagrożonej od dołu, zżeranej od korzenia. Adam. Państwo zechcą chyba usiąść. (Szybko zwraca się do Maksa) To nieprawda, Maks. Ludzkość nie jest bynajmniej zżerana od korzenia. Jest raczej podobna do drzewa obgryzanego od korony. Nie będziesz przecież twierdził, że rozkład nędzy odpowiada rozkładowi kary. Słusznej kary. Maks. Ostatecznie, daruj... ale ostatecznie ja nie potrafię tworzyć życia i losu drugiego człowieka. Adam. To znaczy: będę sobie szedł swoją drogą, będę wił swoje gniazdko, korzystając z bezpiecznego na pozór układu społeczeństwa. A jeśli ten układ runie, jeśli ja przypadkowo znajdę się na dole - to cóż wtedy? Maks. To jest mylne pojmowanie społeczeństwa. W twoim ujęciu tworzy się ono ciągłością przewrotów i przemian. Jednostka zaś doskakuje do społeczeństwa jako cząsteczka przemieniana, przewracana i dźwigana. Nie godzę się na to. Jednostka tworzy siebie i jako jednostka dochodzi do społeczeństwa. Zadanie jej jest przede wszystkim jednostkowe. Posłannictwo przede wszystkim jednostkowe. Odpowiedzialność jednostkowa. Społeczeństwo zależy od tego, czy jednostka to swoje zadanie, posłannictwo i odpowiedzialność zdoła postawić, czy też je położy. Jeśli postawi, społeczeństwo składać się będzie z większej liczby jednostek wartościowych - i samo będzie raczej wartościowe. Jeśli natomiast położy, coraz więcej będziesz znajdował w nim ogrzewalni i przytułków, które są oczywiście zjawiskami przeciwspołecznymi. Są ośrodkiem przyciągającym wykolejeńców i nierobów. Adam. W tym wszystkim, co twierdzisz, jest ogromna ilość prawdy. Nad jedną tylko rzeczą przechodzisz, Maks. Co wobec tego masz zrobić ty, mam zrobić ja, ma zrobić Stach, ma zrobić pani Helena? - Państwo darują. Maks. Ależ to właśnie już powiedziałem. Ma spełnić swoje zadanie, ma stworzyć wartość. Stworzyć wartość z tych zasobów, które w życiu znajduje. A dlatego, że znajduje je przede wszystkim w sobie, musi się w sobie szczelnie zamknąć. W przeciwnym razie rozproszy to, co ma. A to byłaby właśnie postawa przeciwspołeczna. Adam. Ja myślałem tak samo bardzo długi czas. Myślałem jeszcze dwa miesiące temu. Od dwóch miesięcy widzę, że to nie wystarcza. Nie możemy dopuścić, aby poza nami cała masa ludzka kłębiła się po ogrzewalniach, wiodła życie nieomal zwierzęce, wyłączając z niego powoli wszelką inną świadomość poza poczuciem głodu i lęku. Nie, nie! Jerzy. Ale cóż pan może na to poradzić? - Panowie, czy nie uważacie, że rozmowa schodzi na tory, na których mógłby przydać się nam teolog? Proszę ojca, czy państwo nie mogliby przyłączyć się do naszych roztrząsań? Położenie jest dość kłopotliwe. Adam stoi przed drzwiami, które są szczelnie zamknięte. Zatrzaśnięte. Co gorsza: każda próba ich otwarcia napotyka na bezwzględny opór. Adam jednak chce koniecznie wedrzeć się do wnętrza. Robi to z uporem, który jest mu właściwy. Upór na razie zastępuje mu potrzebne siły. Ale upór może się wyczerpać. I wtedy ja obawiam się o Adama. - Z drugiej strony nie mogę całkowicie zgodzić się z Maksem... Maks. Właśnie. W ten sposób, jak ty, myśli i postępuje ogromna większość ludzi. Można by przyjąć, że ludzie na ogół albo myślą tak, jak ty, albo znajdują się po ogrzewalniach. I właśnie dzięki temu ten przewrót, który Adam czuje tuż, tuż - nie następuje. I nie następuje już od stuleci, chociaż na dobrą sprawę od stuleci powinien już nastąpić. I cóż? Jest nam z tym najwidoczniej dobrze. Jest nam wygodnie. Dlatego mamy prawo tak patrzeć na świat. Z drugiej strony ludzi, którzy myślą tak jak Adam, jest niewielu. Na szczęście. Tacy ludzie, kierując się niecierpliwym sądem, służą przy całej swej osobistej szlachetności do wywoływania przewrotów. A przewroty są zjawiskiem raczej przeciwspołecznym. Teolog. Starałem się uchwycić, o co panom chodzi. Przyznaję, że dzięki temu ludzkość poszła w przód, nie poszła wszerz. Rozwlokła się jak wojsko w odwrocie, równocześnie skurczyła. Lucjan. Czy nie idziecie jednak zbyt daleko? Teolog. Tym bardziej, że różnica, która obu panów dzieli, w istocie jest niewielka i wymaga wnikliwości, jeśli się chce ją dokładnie uchwycić. Adam. To wszystko w niczym nie zmienia postaci rzeczy. Chodzi o to, że on jest doskonale pewny siebie i doskonale przekonany o słuszności swej postawy. A ja... a ja od jakiegoś czasu... nie mogę wybrnąć. (Pukanie do drzwi) Adam. Proszę. A, to pan. Pytałem już o pana. (Człowiek Nieznajomy Nikomu) Proszę, to moi towarzysze. Ojciec Kazimierz. Pani... Nieznajomy Nikomu. (kłania się z daleka głową) Pozwoli pan, że oglądnę pańskie obrazy. Adam. Jak pan woli. (Wracając do przerwanej rozmowy) - Nie mogę wybrnąć... zdaje mi się, mało - jestem głęboko przeświadczony, że to wszystko razem to nic innego, jak ciągła ucieczka. Stanisław. Ucieczka?... Adam. Tak. Ucieczka. Stanisław. Przed kim? Adam. W pewnym znaczeniu przed sobą samym. Ale nie. (snuje) Przecież Maks także jest sobą, Maks także żyje w tym samym świecie, co ja, co każdy z nas.. A Maks nie musi uciekać, nie ma poczucia, że jest ścigany... A zatem to nie jest... ucieczka przed sobą samym. Maks. Oczywiście, zapewne ucieczka przed odpowiedzialnością. Tak? Ciekaw jestem, w jaki sposób ja mogę być odpowiedzialny za obywatela, który zmarnował swoje życie i teraz jest na dnie? Adam. Ty ciągle myślisz, Maks, że układ ludzkiej nędzy odpowiada układowi kary... No, mniejsza. Ale to nie jest tylko ucieczka przed odpowiedzialnością. To jest ucieczka przed czymś, a może raczej przed kimś w sobie i przed kimś w tamtych wszystkich ludziach. Teolog. A? Przed kimś w sobie i w nich? Adam. Tak. Ta ucieczka jest mocno męcząca. Wszystko, co dotychczas usiłowałem uczynić, było to jedynie osłanianie się. I dlatego ucieczka jest męcząca. Ciągle otwiera się we mnie jeszcze coś, co dotąd było zamknięte, czego dotąd strzegłem, o czym nie wiedziałem... Od pewnej chwili to staje się jasne - i pędzi. A ja ciągle uciekam. Nie bronię się. Nie wiem, jak się bronić. Czuję, że należałoby przejść do natarcia. Na to trzeba by jednak całkowicie zmienić... Teolog. A więc jest to stopniowe rozjaśnianie... i nacisk. Adam. (chwila skupienia) Tak - można by w ten sposób powiedzieć. Stopniowe rozjaśnianie - i nacisk. Ale ta jasność boli. Za każdym razem boli głębiej. Teolog. A pan broni?... Adam. Czy ja wiem, czego bronię? Bronię prawa do widzenia świata po swojemu. Nie tak, jak widzi Maks, ale jak widzi ogromna większość ludzi. Prawda, Jerzy? - Za parę groszy, za złotówkę tu, za złotówkę tam - prawa do spokojnego zamykania w sobie tych wszystkich przewrotów, tych wszystkich napięć. Do oddzielenia się od nich. Do spokojnego stania przy stalugach. Za złotówkę tu... za złotówkę tam... do zamykania wszystkich przewrotów świata w swoim oku, w swoim malarskim widzeniu... A z tego wszystkiego nic. Bo znów otworzy się jakieś światło i trzeba uciekać. I znów... i znów. Rozjaśnianie i nacisk. Starsza Pani. (szeptem do syna) Zwracałam ci uwagę, Kaziu. To dość widoczne w jego obrazach. Teolog. (mówi przed siebie, ale raczej do Adama) To może być powołanie. Adam. Do czego? Teolog. Nie wiem. Musi pan w dalszym ciągu wytrwale uciekać. Adam. Tak? (po chwili, jakby się budził) Nie. Darujcie. Jakże można w taki sposób roztkliwiać sobą drugich? Nie. To stanowczo nadużycie. A, o czymśmy to rozmawiali... No więc tak... Maks, masz bezwzględnie sporo słuszności. Ale, widzisz, nie każdy może tak jak ty. Maks. Uważam, że powinieneś malować za wszelką cenę. Powinieneś sobie zadawać gwałt. Adam. Na to by trzeba jeszcze wierzyć w sztukę, tak jak ty! Maks. A ty co?... Myślisz może, że się od niej uwolnisz? Myślisz, że to całe żebracze przedsięwzięcie skończy się inaczej niż kilku nowymi płótnami, które będą bardzo ciekawe, bardzo wnikliwe, które zrobią wielkie wrażenie i rozpoczną nowy okres twórczości?... Ot, i wszystko. Pani Helena. I wtedy okaże się, jak owocną była cała ta męczarnia, która pana toczy od miesięcy, panie Adamie. Lucjan. Obawiam się, że pani się myli - Adam. Ja również... Pani Helena. A ja jestem pewna, że nie. Wtedy to wszystko dopiero nabiera znaczenia, zyskuje pełną wartość. Z kolei te przeżycie przenosi się w nasze posłannictwo. W końcu udzielamy tego innym, zanurzamy ich, jeśli tak wolno powiedzieć, głębiej w strumieniu piękności... Jerzy. ...który przepływa przez nas... Czyż mam dokończyć zdania poety? Pani Helena. Poeta się mylił. Ja świadczę przeciwko niemu. Całym życiem świadczę, całą twórczością. Adam. Jedno i drugie ma cenę ogromną. W tym wypadku jednak - daruje pani - jest to ogromnie mało. Pani Helena. Małe... w jakim znaczeniu? Adam. No tak, mało. To znaczy... widzi pani - tym nie można wypłacić wszystkiego. Pani Helena. Nie rozumiem. Adam. Jakby to rzec? - No więc... Proszę mi powiedzieć, ile panią kosztuje Ofelia lub Lady Makbet? - Pani Helena. Ile mnie kosztuje?... Kosztuje mnie w pewien sposób całe życie. Tak... ale ta dziwna wymiana, dziwny wykup. Za każdym razem płacę pełną cenę i za każdym razem płacę ponownie. Adam. Tak, to rzeczywiście dziwny wykup... (nagle) Otóż, widzi pani, ja za tę cenę nie mogę się wykupić - Pani Helena. Komu? Sobie? Adam. Nie jestem sam. (Przerwa. Wszyscy milkną, jakby skupieni w ostatnim słowie) Teolog. Rozumiem. (Do matki) Pan Adam zapewne daruje, że zabraliśmy mu tyle czasu. Adam. To raczej ja zabierałem. Starsza Pani. Tymczasem musimy pożegnać. Życzymy panu jak najpełniejszych osiągnięć. Adam. Dziękuję. Po stokroć dziękuję. (Starsza, Pani i Teolog wychodzą) Lucjan. Trzeba jednak stwierdzić, Adam, że stajesz się sławny. Coraz więcej ludzi odwiedza twoją pracownię. Maks. Jeśli wliczyć do tego domokrążców i żebraków, sława urośnie w nieskończoność. Pani Helena. Muszę panu powiedzieć, Adamie, że szczerze podziwiamy to pańskie oddanie dla najuboższych. Maks. Znów będę musiał się pani sprzeciwić, chociaż nie przychodzi mi to łatwo. Ale - nie można służyć równocześnie dwom podziwom. Odkąd Adam - jak pani powiada - oddał się najuboższym, co skądinąd jest godne podziwu, odtąd płótna stanęły. Czyżby przestały być wyrazem jego widzenia? - Pani Helena. Sądzę, że nie. Nikt nie zdoła wyrwać z jego wzroku tego widzenia. Adam. Ma pani słuszność. Czasem jedno widzenie najzupełniej wystarczy... (Przerwa) Pani Helena. Dlaczego nie dokończył pan ostatniego zdania, Maks? Maks. Bo zdania tego nic już nie zdoła uzasadnić. I dlatego powtarzam: nie można służyć równocześnie dwu podziwom, pani Heleno. Pani Helena. Ale skoro one narastają, dopełniają się w jakiejś nadrzędnej całości? No cóż, panowie? Spotykamy się na wystawie pana Stanisława. Stanisław. Oczekuję. (Pani Helena wychodzi z Mężem) Stanisław. Wiesz już chyba, Adam, że umarł Andrzej? Adam. Podczaski? Stary druh z powstania. Stanisław. Trudno było inaczej. Andrzeja musiały dobić te dawne powstańcze suchoty. Adam. Pamiętam tę przeprawę przez Pilicę - byle tylko dopaść skraju lasu... Wtedy strzaskali mi nogę. Lucjan. Swoją drogą, Adasiu, mógłbyś i ty bardziej uważać na siebie. Śmierć powstańcza jest uparta. Z pewnością nie masz już dawnego żołnierskiego zdrowia. A te twoje włóczęgi o głodzie do wieczora, Bóg wie gdzie, też ci go na pewno nie przysporzą. Elżbieta bardzo martwi się o ciebie. Adam. O, dziękuję. Zawsze wasz dom był mi poniekąd rodzinnym. Lucjan. Może zajdziesz kiedyś w tych dniach? Nie pokazujesz się od tak dawna. Moglibyście przyjść razem ze Stanisławem. No, a teraz to my już chyba pójdziemy, panie Stachu. Prosił mnie pan, aby jeszcze załatwić tę sprawę w Związku. Możemy wstąpić od razu. Stanisław. O, chętnie. - Adam, do zobaczenia jutro. (Wychodzą) (Chwila milczenia. - Pozostał ów Człowiek Nieznajomy Nikomu. Pozornie nie brał udziału w dotychczasowej rozmowie. Przesuwał się z wolna od obrazu do obrazu, z wyrazem znawcy) Nieznajomy. No, więc teraz byłyby do omówienia nasze sprawy. Adam. Daruje pan, że musiał czekać tak długo. Nieznajomy. Było mi to najzupełniej na rękę. Pomogło do wykończenia analizy. Adam. Analizy? Nieznajomy. Tak. Daruje pan, że nawiążę do poprzedniej rozmowy, której byłem tutaj świadkiem. Nie jest to wprawdzie zbyt wytwornie podsłuchiwać rozmowę, w której się nie bierze udziału, ale ja całe moje życiowe zadanie w dużej mierze opieram na podsłuchu. Pan również. Adam. Nie przypuszczam. Nieznajomy. To znaczy - pan nie podsłuchuje cudzych rozmów, jak ja. Mimo tego pan żyje z jakiegoś podsłuchu. Nieraz myślałem o tym i zastanawiałem się nad tym, w jaki sposób mógł pan podsłuchać tyle prawd, prowadząc równocześnie życie tak roztargnione. Stanowi pan dla mnie poważną zagadkę - muszę panu powiedzieć na wstępie. Adam. Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi. Najpierw: podsłuch. Więc przyjmijmy, że pan podsłuchuje rozmowy. Wiem o jednej, którą pan podsłuchał. Dość trudno zresztą było postąpić inaczej, skoro rozmówcy nie zechcieli ściszyć nieco swych głosów, zważając na pańską obecność. Sami przez to wydali się na łup owego podsłuchu. Przypuszczam zresztą, że bez większych zastrzeżeń. Czy nie zna pan nikogo wśród nich? - Owszem, z imienia prawie wszystkich; są to ludzie sławni. Osobiście nikogo. Nigdy nie prowadziłem podsłuchu w tych kołach... - Zatem sami, są sobie winni. - A teraz pozwoli pan, że wydam pewien sąd. Wobec pana będę mówił to, co myślę. Zrzekam się prawa do ukrywania moich myśli. Nie czynię tego z sentymentu, ale po prostu dlatego, że tak wynika z moich założeń względem pana. - To znaczy?... - Będzie dość zabawnym określić, o ile wszyscy ci rozmówcy mylą się co do pana. Powtarzam, wchodzimy bezpośrednio w krąg moich założeń. Muszę wiedzieć, gdzie inni błądzą, aby uniknąć ich błędu. Chodzi o sprawę, która mocno przerasta ich wspólny niepokój. (Przerwa) Nie wiem, czym niepokoił się w panu ten ksiądz; sądzę, że jego omyłka w odniesieniu do pana była dość bezosobista - - Pozostali z pańskich przyjaciół chcą za wszelką cenę sprowadzić jego gniew do wybuchu geniuszu malarskiego. Tak, bo tutaj chodzi o pański gniew. Ten gniew jest wartością, ten gniew jest bezcenny. Ten gniew jest pańskim podsłuchem, jest intuicją, wczuciem się w to, co nurtuje rzesze. (Przerwa) Tak, panie Adamie. Rzesze nurtuje wielki, ogromny, bezbrzeżny gniew. Na razie ciągle jeszcze czai się on, zawisa na trzeszczących przęsłach dotychczasowych porządków, ale to nie potrwa długo. Nie może potrwać. Taki jest mój sąd, owoc długotrwałych i uciążliwych podsłuchów. Powiedziałem panu wszak, że z tego żyję. Znam doki portowe, korytarze kopalń i niezmierzone hale fabryczne. Panie, ten gniew jest słuszny. Chodzi o to, aby ostatecznie zerwał się, aby jakaś powszechna, niemal nadludzka siła wyrwała go z trawersów, z mocno nadgniłych przęseł, na których na razie zawisa. (Przerwa) Ta siła narasta również. Czego ma dokonać? Ale czego bezpośrednio? Panie, ja cenię niezmiernie ten ogromny akt zbiorowej świadomości, który dojrzewa. Ten akt trzeba wykończyć. Ten akt trzeba przyśpieszyć. Ten akt jest wizją daleko wspanialszą niż - daruje pan - jakiekolwiek widzenie malarskie. (Przerwa) A zatem trzeba przyśpieszyć akt zbiorowej świadomości. Pan rozumie, co to znaczy! Pan rozumie, jaka tutaj zarysowuje się twórczość. Na to potrzeba gniewu. I na to potrzeba wyczucia gniewu. No bo trzeba podsłuchu. Pan posiada ten gniew i to wyczucie. Posiada je pan z intuicji, z talentu, z geniuszu. (Przerwa) Adam. (z wielkim trudem zdobywa się na poszczególne słowa) Nie wiem... czy pan nie myli się w ocenie... Nie wiem... Zdaje mi się, że bierze pan jednak mylnie... Nieznajomy. Oczywiście, jest to pierwszy, nieunikniony opór. To jest próg, który trzeba przekroczyć. Pan sam nie zdobył jeszcze dostatecznej świadomości własnego gniewu. (Śmiejąc się) Prostaczek Boży, który nie wie nic o swoim geniuszu. Tak, to dawne czasy. Dzisiejsze innych domagają się natchnień. Dialektyka historii, rozumie pan? No, mniejsza o to - Tak, tak. To pierwszy opór do przełamania. Adam. I pan spodziewa się przełamać go? Nieznajomy. Chcę ukształtować w panu ten wspaniały surowiec. Czuję się do tego zobowiązanym. Tak wynika z moich założeń. Adam. Ha, zmaga się we mnie już tyle sił. Możesz i pan próbować. Nieznajomy. Naprzód karcę pana za jego obrazy. To nie jest droga... Adam. A... Nieznajomy. To nie jest droga do wyrażenia tego gniewu, który pana nurtuje. To nie jest droga do skupienia sił. Pan rozprasza je na sentymentach, na nastrojach. Pan chce uciec przed swoim własnym gniewem ku przeżyciom, ku zakątkom tzw. duszy. Panie, ten gniew jest wartością przedmiotową. Nie wolno go rozpraszać. Pan jest odpowiedzialny za każdą cząsteczkę zbiorowej świadomości, za to, czy ona dojrzeje wcześniej, czy później... Adam. Jeszcze nigdy nie słyszałem takiej oceny... Nieznajomy. Bo nikt jeszcze nie sięgnął do głębi. Nikt nie był zdolny do takiego wglądu i takiej perspektywy. (Pukanie) Adam. Wejść. (Wchodzi kilku łachmaniarzy) - A, to wy. Dobrze, dobrze. Idźcie tam, do tamtego pokoju. Tam przygotowane. A jedliście co? - Nie. Dobrze. Zaraz wam przyniosę. (Skoro już wprowadził ich obok, powraca. Chwila) Nieznajomy. Karcę pana i za to. To jest również rozpraszanie sił. To mogło wystarczyć na niższych stopniach zbiorowej świadomości. Więcej: źle powiedziałem - to służyło do kiełznania tej świadomości, nie pozwalając jej dojrzeć wcześniej i wybuchnąć. Adam. (cicho wtrąca) "...ubogich zawsze macie..." Nieznajomy. Dzisiaj, gdy świadomość zbiorowa dojrzała gniewem, rozprawi się również z tamtym. Adam. A jeśli tamto jest prawdą. Nieznajomy. Trzeba odszukać w niej punkt skrzywienia. Jeśli jest prawdą, to na pewno zostało skrzywione. Adam. (zupełnie głuchym głosem i z jakimś głębokim przybiciem) "...Ubogich zawsze mieć będziecie..." "...lecz mnie nie zawsze macie..." Nieznajomy. A zresztą, cóż z tego, cóż z tego? Aha, miłosierdzie. Złotówka tu, złotówka tam, za prawo spokojnego posiadania milionów - w bankach, w lasach, w folwarkach, w papierach wartościowych, w udziałach... bo ja wiem, w czym jeszcze. Oto są życiowe owoce tej zasady. Za złotówkę tu, za złotówkę tam. Dokładnie odmierzoną, wyliczoną. A przy tym zwierzęca harówka przez 10, 12, 16 godzin za lichy grosz, za mniej niż prawo do życia, za nadzieję wątpliwej pociechy tam - która niczego nie zmienia, która tylko od wieków wiąże potężny, wspaniały wybuch ludzkiego gniewu - ludzkiego, twórczego gniewu. Adam. (wziął głowę w obie dłonie) Czyżbyś pan miał jednak tyle słuszności... (Zatacza się na ławę) "...ubogich zawsze macie... - mnie nie zawsze..." To wszystko jest jednak straszne, panie, panie! II. W podziemiach gniewu Przełamują się tedy w Adamie myśli rozbieżne zewsząd. Prześwietlają go twarze spotkane, wywierając na nim ucisk zasłyszanych słów. Niejednako, ale ciągle przetwarzają Adama. Chwilami doprawdy wprost się narzuca, że one go tworzą. Ale oto przychodzą takie przebłyski - i wtedy z nagła dowiadujemy się z niezbitą pewnością, że to on, Adam, tworzy siebie z nich. Ciągle tworzy. Chodzi mu przecież o wyrównanie ogromnych wstrząsów, nadludzkich dosłownie drgań. Dlatego trud Adama będzie wielki. I wszystko, co się teraz będzie działo, chociaż wokół niego się rozegra, staje się jednak w nim. Posuwamy się wciąż po krawędzi, wzdłuż której bujne tętno rozchwianych twarzy i myśli, i słów łączy się z duszą Adama, krzepnąc w nim nowym odkryciem własnego "ja", przetworzeniem, przeobrażeniem. Nowy Adam wyłania się stopniowo, ukazuje się wśród drżenia i lęku starego Adama. Sama potrzeba tej odmiany, a jeszcze bardziej jej przebieg, stanowi główną cięciwę napięcia dramatycznego. Nie jest to zaś napięcie dwu przeciwległych przedmiotów, ale pełne napięcie w obrębie jednego jedynego. W każdej bowiem chwili stary Adam wymienia się jakąś cząstką na nowego. Tkwi w tej wymianie i zdobycz, i postęp, i, zarazem ból. Oto jest żywa tkanka dramatu Adama. Ludzie i przedmioty łączą się w nim, odmieniane od wewnątrz z uporczywą siłą, bądź przyjmowane, bądź odrzucane, zdobywane i tracone, odnajdywane i zapoznawane. A wśród nich wszystkich on sam objawia się sobie ciągłym zdumieniem nad własnym losem. Musi tak być, bo dzięki temu zdumieniu odsłania w sobie tę Miłość, która przez niego pracuje. W takiej to przestrzeni dzieje się ten rozdział sprawy Adama. Nie szukajmy określonych miejsc dla poszczególnych jego ustępów. Wszystkie one stają się bądź treścią przypomnienia, bądź wyobraźni, bądź myślenia lub miłowania, nie związane żadną jednością miejsca przestrzennego, li tylko jednością przestrzeni psychologicznej. 1. O ogrzewalni miejskiej można nie myśleć w ogóle, można o niej zupełnie niczego nie wiedzieć. Ale kto ją poznał tak jak Adam, ten bez trudu może odtworzyć sobie, co w niej się dzieje pewnego styczniowego wieczoru przy tęgim, mrozie. A tak odtwarzając, będzie nie tylko wydany na pastwę pamięci lub wyobraźni, ale będzie rzeczywiście przebywał wśród tych, z którymi coraz głębiej wiąże się jego los. Nic nie szkodzi, że teraz idzie ulicą opodal. Myśli jego są z nimi. Lęka się spojrzeć im w oczy jeszcze raz; czuje jednak, że musi. Odległość między nimi a nim zmniejsza się gwałtownie. Bodajże starczy nacisnąć drzwi. Ustąpią bez trudu, przecież zamki nic nie wartają. A wtedy wszyscy ci ludzie staną mu się bezpośrednio obecni. Na razie jednak stanowią oni tylko stertę głosów: - Jeśli rada miejska nie przydzieli nam więcej węgla na te trzaskające mrozy - pójdziemy powybijać szyby prezydentowi miasta i tym panom z opieki społecznej! - Właśnie. Niech spróbują, co to znaczy zębami szczękać - - i mówić, że ogrzewalnia! (Jakiś głos zrezygnowany:) - Co zrobisz? Znajdzie się zaraz kilku szklarzy, którzy zaszklą. (Głos zawzięty:) - To potłuczemy na kawałki wszystko szkło po szklarniach. (Inny:) - Nie rozjadaj się! Zeszedłeś na dziady - to umiej być dziadem przynajmniej. - I zresztą - czego chcesz! (Wyraźnie kpi:) Masz tu życie wygodne, bez obowiązków, bez odpowiedzialności. Możesz żyć jak filozof, nosząc cały majątek w wytartej kieszeni i rozmyślając nad marnością wszystkiego, co nie jest twoje. (Inny głos zawodzi:) - A żeby choć poprawili przydziały tej zupy. Woda to i parę gruli. Trudno wystać w taki mróz. - Bo się i stać opłaci! (Znów tamten głos kpi:) - Tylko bez sklamrzenia. O cóż wam chodzi - wstajecie o dziewiątej, wypoczęci, wywczasowani. Potem naciągasz futro(!) na grzbiet i idziesz jak dostojnik, jak zasłużony, postać parę godzin na jednej z głównych ulic, aby cię wszyscy mogli oglądać i nacieszyć się tobą do woli. Ty zaś ze swej strony możesz wtedy podglądać innych ludzi. Spieszą oni jak opętańcy w tę i tamtą stronę, a ty co? - a ty nasycasz się beztroską. Potem dostaniesz zupki. Wracasz do domu, tj. niby tutaj. Wieczorem możesz poczytać gazetki, jeśli lampa nie kopci. Czeg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin