MICHALKIEWICZ - KOŃ ZAPROJEKTOWANY PRZEZ KOMISJĘ.doc

(34 KB) Pobierz
Stanisław Michalkiewicz: Koń zaprojektowany przez komisję

Stanisław Michalkiewicz: Koń zaprojektowany przez komisję

2005-09-28 (18:44) ASME

             

              Fortuna variabilis, Deus mirabilis! Wygląda na to, że Pan Bóg wysłuchał pana Andrzeja Sikorowskiego, od lat molestującego Niebo piosenką "nie przenoście nam stolicy do Krakowa" i w swoim niepojętym miłosierdziu przyznał zwycięstwo wyborcze Prawu i Sprawiedliwości, wobec czego prawdopodobieństwo pojawienia się na polskiej scenie politycznej "premiera z Krakowa" znacznie się zmniejszyło. A zmniejszyło się, ponieważ wszystko wskazuje na to, iż wyborcy wypuścili z Platformy Obywatelskiej sporo powietrza, którym nadymali sondażowe wyniki tej partii najrozmaitsi przyjaciele z "jawnych, tajnych i dwupłciowych". Kiedy tylko objawił się ten rezultat, pracowite nadymanie rozpoczęło się od nowa; pan Donald Tusk już ma 45 procent, już "bije na głowę" wszystkich swoich konkurentów. Najwyraźniej prezydent Kwaśniewski, wbrew swoim deklaracjom, nie pokłada specjalnych nadziei ani w panu Olejniczaku, ani w panu Borowskim. Wprawdzie SLD znajdzie się w Sejmie w zadziwiająco sporej reprezentacji, jeśli zważyć na skalę kompromitacji tej partii, ale przecież jej wpływ na skład Trybunału Stanu, przed którym prezydent Kwaśniewski prawdopodobnie stanie, będzie ograniczony. Nawiasem mówiąc, ten wynik SLD, który czyni zeń prawdziwego zwycięzcę tych wyborów pokazuje, że Partia - ten moskiewski podarunek, jest nadal żywą skamieliną PRL-u w naszym narodowym i państwowym organizmie, i kto wie, czy bez jakiejś operacji chirurgicznej w ogóle da się te złogi rozpędzić. Panu Tadeuszowi Mazowieckiemu, który znowu zawiódł się na społeczeństwie nieustannie zasmucającym profesora Geremka, trzeba będzie chyba kupić szklany nocnik - żeby wreszcie zobaczył, co narobił. Więc pan prezydent Kwaśniewski niby umizguje się do Marka Borowskiego, ale po wyborczym fiasku SDPl chyba utracił już złudzenia, wobec czego razwiedka znów nadyma swoją Wielką Nadzieję. Tymczasem biegły w intrydze pan Jarosław Kaczyński już zastawił przynętę na pana Rokitę. Oświadczył mianowicie, że jeśli tylko "brat", czyli Lech Kaczyński zostanie prezydentem, to on nie zostanie premierem. Znaczy - jeszcze jest nadzieja na premierowski stolec, może nie aż za cenę zdrady pana Donalda Tuska, ale w każdym razie - coś za coś. Co by było, gdyby pan Rokita dałby się złapać na tę przynętę i w rezultacie pan Tusk przegrałby wybory prezydenckie? Co wtedy z obietnicą? Kazimierz Kąkol zwykł w takich sytuacjach mawiać: "Obiecałem? No to odwołuję!" - ale z panem Jarosławem oczywiście może być inaczej.

              W każdym razie to zarzucenie przynęty pokazuje, ile rozkoszy dostarczy nam obserwacja przekomarzań i podchodów towarzyszących tworzeniu przyszłego rządu. Bardzo wiele sobie po nim, ma się rozumieć, obiecujemy, zwłaszcza, że do ministerialnych stanowisk pretendować będzie wielu weteranów, co to ostrogi zdobywali jeszcze w koalicji AW"S" - UW. Ta ciągłość przypomina nam, że historia lubi się powtarzać. Dotychczas wyglądało to tak, że pan prof. Leszek Balcerowicz dla niepoznaki obudowywany był rozmaitymi premierami i ministrami, którzy, ma się rozumieć, "rządzili", zwłaszcza swoimi sekretarkami i "społecznymi asystentkami" i dopiero całkiem niedawno sejmowe komisje śledcze ujawniły, że za wszystkim stała "grupa trzymająca władzę", o której wielu ministrów prawdopodobnie nie było chyba nawet poinformowanych. No, ale nie ma rzeczy doskonałych; czym innym jest być w rządzie, a czym innym - rządzić naprawdę.

              W ostatnich dniach kampanii parlamentarnej byliśmy świadkami "debaty programowej" - o tyle osobliwej, że PiS zarzucił Platformie kompletny brak programu, bo podobno PO dostarczyła swemu koalicyjnemu partnerowi jakieś luźne kartki, z których jedna w ogóle była pusta, a nie, jak się należy - kartki zbroszurowane. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeśli PO rzeczywiście nie ma programu, tym łatwiej przyszłej koalicji przyjdzie przyjąć program PiS. Naszemu państwu może to wyjść tylko na zdrowie, bo wiadomo, że nie ma nic gorszego niż kompromisy programowe. Jak wiadomo, wielbłąd jest to koń zaprojektowany przez komisję. Musimy jednak przy tym pamiętać, że od 1 maja ubiegłego roku zostaliśmy przyłączeni do Unii Europejskiej i teraz, kiedy kampania wyborcza już się skończyła, można wreszcie ujawnić, a właściwie przypomnieć, że co najmniej 70 procent obowiązującego u nas prawa, ustalane jest w Brukseli, a nie w Warszawie. Rzuca to pewne światło na ciężar gatunkowy dyskusji programowej nie tylko w trakcie kampanii wyborczej, ale również podczas układania koalicyjnego rządu. Teraz i tak to jeszcze, jak to mówią, z Bogiem sprawa, bo we Wspólnocie Europejskiej (w której de iure tak naprawdę jesteśmy) obowiązuje jeszcze jednomyślność. Kiedy jednak nowy prezydent z upoważnienia większości parlamentarnej, dajmy na to, ratyfikuje w imieniu Polski traktat konstytucyjny, ustanawiający Unię Europejską jako odrębny podmiot prawa międzynarodowego z obowiązującą tam zasadą większości głosów, to dyskusje programowe mogą w ogóle stracić na znaczeniu. W podobnej sytuacji znalazł się ongiś abisyński cesarz Hajle Selasje, kiedy wyemigrował do Londynu po zajęciu Abisynii przez Włochów. W Hyde Parku zaczepił go jakiś Anglik: - Jakże to, to Wasza Wysokość nie zajmuje się już Abisynią? - A po co? - odparł z godnością cesarz. - Przecież zostawiłem tam włoskiego wicekróla!

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin