Wit Szostak
Wichry Smoczogór
2003
Mistrzom, którzy odeszli
Kiedy mieszkańcy Lacerty patrzą na leniwe wody Beretyczu, nie podejrzewają nawet, że biorą one swój początek w rwącym, górskim potoku, którego źródła mają ponoć moc uzdrawiającą. Nikt też w Lacercie cudownie nie ozdrowiał, choć wszyscy na co dzień pijemy wodę z rzeki. Zanim Beretycz dotrze przecież do stolicy królestwa, do jego nurtu wpadają dziesiątki górskich strumieni. One to rozcieńczają prawdę o cudownej wodzie. I aby tę prawdę odkryć, należy opuścić wygrzaną na słońcu, ceglaną Lacertę i ruszyć wzdłuż brzegów rzeki, coraz wyżej i wyżej. Tak, po wielu dniach wędrówki, mijając dziwne i nieznane nam strony, dotrzemy do osnutych tajemnicą źródeł Beretyczu. Dotrzemy w samo serce owianych legendą Smoczogór.
Wrzosiec z Lacerty
Rozdział pierwszy
w którym wszystko się zaczyna, choć nikt o tym jeszcze nie wie
Stało się raz, że się staremu Smykowi dusza przewróciła.
A było tak. Od samego ranka siedział Ryś na ganku i wypatrywał wiosny. Śniegi dotąd leżały na halach, a ptaki nie pokazywały się od jesieni. Chyba że zimorodki. I Stary Ryś wiedział dobrze, że na wiosnę jeszcze nie czas. Bo i do czegóż ta wiosna miała przychodzić? Przecież trzeba by jej pomóc, zachęcić jakoś. Śniegi wytopić, ciepła trochę przywiać. Ryś był stary i mądry i dobrze o tym wiedział. Ale ze starości mało spał i wcześnie wstawał. Żeby więc po izbie nie szurać i wnuka nie budzić, wiosny wyglądał.
Siedział sobie otulony kożuchem i popijał napar z lipy. Napój rozgrzewał go, a jak człowiekowi w ciele ciepło, to i dusza się raduje. Ryś spokojnie rozglądał się po znanym krajobrazie. Jego oczy od lat przyswajały go pamięci, a teraz jedynie przypominały sobie stare widoki. Wzrok spokojnie wędrował po szczytach, zboczach i lasach, gdzie od młodości Ryś zdążył poznać każdą ścieżkę, każdą polanę; po wychłostanych deszczami dachach chałup, których kilka stało na Zarąbku; po ledwo widocznych zagrodach rozłożonych w dolinie Smreczyn.
Tak i wypatrzył, tylko nie to, czego szukał. Bo oto w dole polany, którą zajmował przysiółek, ukazał się zgarbiony człek. Chłop szedł szybko, raz po raz zapadając się w zmrożonym śniegu.
– No i nadchodzi – krzyknął Ryś w głąb izby.
– Wiosna? – Berda z zainteresowaniem wychylił się z chałupy.
– Gdzie tam. Jeśli tak ma wyglądać wiosna, to już dla mnie najwyższa pora umierać. Patrz, kto ku nam lezie.
Berda wyszedł na ganek i spojrzał w kierunku wskazanym przez Rysia.
– To prawda. Smutne nastały czasy, skoro wiosna wygląda jak stary Smyk. Ciekawe, co mu się stało.
– Musiało Smyka nieźle przypilić, bo przecież od trzech lat się do mnie nie odzywa. Ciekawe, czego tym razem potrzebuje.
Tymczasem stary góral zbliżył się do chaty i pozdrowił gospodarzy. A zdawał się bardzo sfrasowany i bardziej pobrużdżony niż zwykle.
– Witajcie, Rysiu.
– No witajcie. Jak zdrowie?
– A jak ma być? Stary człowiek, to i zdrowie stare. Tam dziura, tu wieje, no i tak.
– Wiosna coś nam nadchodzi, to może i wam lepiej się zrobi – Ryś zagadywał gościa.
– E, gdzie tam do wiosny, chyba że stąd ją lepiej widać, bo wyżej siedzicie. W Smreczynach jeszcze zima stoi, a i tu śniegi leżą.
– Może i zima, może i wiosna. Pamiętacie, jak jakieś dwadzieścia roków temu nie mogła nadejść? Co był potem głód w całych Karbach? Owce na redyk się pchają, gazdowie już by co pokosili, a ta gdzieś na nizinach się włóczy. Do lipca pełno śniegu było na halach. No i cóż jej poradzisz.
– Coście się tak tej wiosny uczepili? Ma przyjść, to przyjdzie, przecież wam jej za pazuchą nie przyniosę. A ja z czym innym przychodzę. – Smyk łypnął podejrzliwie.
– Po prawdzie, to ja się wcale nie spodziewałem, że mi wiosnę przyniesiecie. Bo niby skąd? Ale coś ważnego was tu sprowadza, żeście dawnych żali zapomnieli.
Rzecz szła o zaszłości rodowe. W Smreczynach dwa stare rody gazdowały, Kościanów i Dziewięćsiłów. Nie lubiły się za bardzo, ale czasem wspólnie radzić musiały. No i stało się, że Smyk z Dziewięćsiłów coś głupiego zrobił, a Ryś z Kościanów głośno to powiedział. No i Smyk się obraził. Tak się zapiekł w sobie, że od tamtej pory Rysiowi się nie kłaniał, choć ten starszy był, więc jemu się szacunek należał.
– Ty stary, ja stary, co się będziemy kłócić jak młode baby. A sprawę mam ważną – Smyk zawiesił głos. – Dusza mi się przewróciła.
– No, to poważna sprawa. Wejdźcie do izby, po co tu dalej marznąć.
Kiedy weszli, Ryś usiadł na ławie pod ścianą, wyjął fajeczkę i zaczął z wolna pykać.
– Opowiadajcie – zachęcił.
– O czym tu gadać. Dusza brzęknęła, jęknęła głucho i przewróciła się na zawsze. Z początku chciałem ją sam trochę poratować, więc potrząsam nią, a ta nic, zakołatała i dalej leży. No to nie ma się co dziwić, że sfrasowałem się wielce. Każdy by zmarkotniał, bo jakże to tak, bez duszy? Człowiek jej pilnie potrzebuje, a ta leży i nic. A mnie akurat ochota do życia wzięła, to i duszy pilnie potrzebowałem. I z samego ranka do was się wybrałem, bo słyszałem, że się na duszach znacie i na pewno jakąś radę znajdziecie.
– Czy się znam, to nie wiem, tylko skrzaty się na nich wyznają. Ale kilka w życiu postawiłem. Sami wiecie, z duszą poważna sprawa, żartów nie ma. A jak o pomocy mówimy, to co mam wam nie pomóc? Starzy jesteście, a ja przecież was znałem, jakeście jeszcze młodzi byli. To i pomóc mogę. Synuś, przynieś ze skrzyni ten kluczyk, com ci go kiedyś pokazywał.
Ryś ubił tytoń w fajce i pociągnął mocno.
– Zapalcie sobie, Smyku, odpocznijcie. Nie będziemy się z tą duszą śpieszyć, bo ona pośpiechu nie lubi. Ostrożnie trzeba, bo po prawdzie to nie nasza rzecz, ale skrzatów. Pokażcie te gęśle.
Smyk ostrożnie sięgnął do kaptura i wyciągnął małe, żłobione skrzypeczki. No nie dało się ukryć: dusza leżała i bezładnie przewalała się po jaworowym żłóbku. Ryś poważnie zaglądnął do środka, parę razy gęśle przechylił, aż dusza wypadła na podłogę przez wcięcia w wieczku. Stary góral schylił się i chwyciwszy w dwa palce, podniósł duszę do światła.
– Widzicie, takie to małe, a takie ważne. Rozpiera się taka pomiędzy denkiem a wieczkiem, niby nic, a bez tego nie ma grania. Coś musi być w tym drewienku, że całe skrzypeczki ożywia. Niby prosta rzecz, a żaden człek nie potrafi takiej duszy zrobić.
– To kto robi dusze? – Smyk był wyraźnie zdziwiony. – Tyle skrzypeczek, Rysiu, zrobiliście w życiu i ani jednej duszy?
– Jak wam to powiedzieć, starzy jesteście, a głupi. Ja to tylko ciało potrafię zrobić, wyżłobić gęśle z jawora. One się z jednego kawałka rodzą. Ale same to ani muzyki w sobie nie mają, ani dźwięku nie wydadzą. Trzeba je ożywić. Jak człowieka. Tyle że to już skrzaty robią. Ja zostawiam na strychu takie gotowe, ale jeszcze martwe skrzypeczki. Nie śpieszę się, czekam. Bywa, że parę dni albo parę tygodni. Nie wiem, jak skrzaty to robią. Pewnie coś mierzą, coś oglądają, potem szukają właściwego drewienka, przypasowują. Dość, że po tym czasie dusza jest i gęśliki grają aż miło. Sam próbowałem taką wystrugać, ale gdzie jej tam było do skrzatowych!
– Widzicie, a ja myślałem, że skrzaty tylko naszymi duszami się zajmują.
– Jak się kto na duszach zna, to niech się nimi zajmuje, czy ludzkie, czy gęślowe.
– Racja. No to sprawa prosta. Wy teraz, Rysiu, te skrzypeczki dacie na stryszek, a ja za parę dni przyjdę i będzie po kłopocie.
– I tu znowu głupio gadacie. Bo taki skrzat to tylko raz się gęśli tyka. Jak z człekiem. Jak swoją duszę zatracisz, to nie ma ratunku. Sam sobie musisz radzić. Tak też jest z gęślami. Na szczęście mam taki kluczyk, co pomaga dusze ustawiać.
Tu Ryś wziął niewielki żelazny szpikulec, co mu Berda ze skrzyni przyniósł. Szybkim ruchem nabił nań duszę. Smyk jęknął.
– Nie bójcie się. Jak się przewróciła, to trzeba ją lekko okaleczyć, żeby powstała. Inaczej się nie da. Musieliście nie dbać o nią. Pewnie gęśle całą zimę w sieni na mrozie wisiały.
– Skąd wiecie? Baba nie pozwoli trzymać ich w izbie.
– Słyszałem, jak gracie, to się jej nie bardzo dziwię. A skrzypeczki nie lubią takiego noszenia: to mróz, to ciepło, znów na mróz. Rozeschły się, no i tak się przydarzyło, że się znowu spotykamy.
Ryś delikatnie wsunął drewienko do wnętrza gęśli i ustawił pod mostkiem. Potem długo poprawiał, przesuwał, aż wreszcie westchnął i powiedział:
– Będzie tego.
Naciągnął struny, dostroił i przejechał smyczkiem. Gęśle zagrały, nieco chropawo, ale zupełnie zwyczajnie. Smyk wziął swoje skrzypeczki, pogłaskał i podziękował.
– To mamy kłopot z głowy, tylko nie próbujcie tu grać, proszę was pięknie, w domu się nacieszycie. – Ryś wstał z ławy, żeby pożegnać gościa.
– Pięknie wam dziękuję, ale mam jeszcze jedną sprawę. Jakeście tacy mili, to pomożecie, zwłaszcza że to nic kosztować nie będzie.
– Widzę, że uzbierało się wam spraw przez te lata. Mówcie szybko, bo baba w chałupie na was czeka.
– Mam takie stare dudy w domu, co na nich nikt nie gra. A dzieci i wnuki nieuczone, to zepsuć mogą. W domu niebezpiecznie trzymać.
– Pewnie wam capem śmierdzą.
– To nie to. – Smyk zamilkł i zbierał się do sedna sprawy. – Chodzi o to, że w nich coś jest, jakby to rzec, zamknięte. I nie wolno tego wypuścić, bo byłoby nieszczęście. Wy sami mieszkacie, bez wścibskich dzieci, przechowajcie mi je, choćby i na strychu.
Ryś spojrzał na Smyka z wahaniem.
– No dobrze, przynieście te dudziska dziś wieczorem.
Smyk podziękował i poszedł do siebie. Kiedy wrócił o zmroku, minę miał nietęgą i skradał się, jakby chciał się ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami. Pod pachą niósł dudy, zawinięte dla niepoznaki w parciany worek. Gdy rozwinął pakunek, Berda mruknął ze zdziwienia. Przed nimi leżał worek z kozy, lecz bez piszczałek. Wszystkie otwory zabite były ciasno drewnianymi szpuntami.
– I co tam trzymacie w środku, że się tak boicie? Żmiję?
– Gorzej, Rysiu, na pewno nie chcielibyście wiedzieć. Schowajcie to tylko dobrze, proszę was pięknie, to nikomu krzywda się nie stanie. Nie ruszajcie, nikomu nic nie mówcie.
– Skoro wam tak zależy, nie martwcie się, zrobię jak mówicie. Dobrej nocy.
Smyk zniknął w ciemnościach, a Berda schował dudy do worka i powiesił na strychu u krokwi. Po chwili dwaj górale siedli przy stole i zaczęli w spokoju wieczerzać. Ryś łamał jęczmienne placki.
– Powiedzcie, dziadku, czemu Smyka tak nazywają? Przecież on grać nie potrafi. Słyszałem raz, jak siedział pod Garbaczem i nędznie rzępolił.
– No i cóż mu poradzisz, synuś? Ani jemu nie pomożesz, ani jego rodzinie. On ma wielką wolę do grania, no to nie ma rady. Ta dusza się pewnie wykopyrtła z żalu. I nie dziwię się jej. A co do Smyka, to przezwaliśmy go tak w młodości. Bo głupi jak kij. Nalej śliwowicy, synuś, jakoś tak mi ciężko na sercu się zrobiło.
Przy śliwowicy zapomnieli o dziwnym zawiniątku, które cicho kołysało się na więźbie. Zapomnieli o Smyku, wyciągnęli gęśle i zaczęli grać. I pięknie grali, rzewnie i starodawnie.
A wiosna przyszła następnego dnia. I na całym Zarąbku tylko Berda z Rysiem nie okazali zdziwienia. Potem przyszła kolejna, a po niej następne. I nie wiedzieli jeszcze, że tak się to wszystko zaczęło.
Rozdział drugi
w którym Berda wraca do domu
Siedzieli na ganku i łupali orzechy. Koniki polne grały na ścierniskach, a górskie powietrze wyostrzało poszarpany krajobraz. Lato obnosiło się ze swą soczystą pełnią.
Berda zapadał w błogi odpoczynek po długiej wędrówce. Lubił powroty do domu, do poczerniałej chaty, która przez trzy wieki z okładem zdążyła wrosnąć w halę i zapuścić korzenie. Łupkowe fundamenty, które dawały jej stabilność, przyodział mech i otuliła mięta. Orzech ocieniał niewielkie okienka i przekomarzał się z gontowym dachem. Berda łowił zapachy, które towarzyszyły jego dzieciństwu i młodości. Te same kwiaty, to samo siano. Tu, w Smoczogórach, nic się nie zmieniało. Wszystko od stuleci trwało w swoim porządku, wszystko było na swoim miejscu. Niebieski masyw Raroga zamykał horyzont.
Pierwsze orzechy miały gorzkawy, mokry smak.
Stary Ryś łupał z przyzwyczajenia, ale sam nie jadł.
– Gościa, dziadku, przyprowadziłem – Berda przedstawiał towarzysza, z którym przed chwilą przybył na Zarąbek. – Nad Cisowym Potokiem się zapodział. Chodził po chałupach i wypytywał ludzi o dawne dzieje. Ale tam za blisko Bukowiny, za blisko stanicy. Ludzie się boją, bo jeszcze pamiętają, co im król Lacerty porobił. To i nieufni do obcych. A nasz gość uczony jest, z Akademii przychodzi. Ma tu jakieś sprawy, prawda?
– Tak. Przepraszam, że przeszkadzam i narzucam się ze swoją osobą. Ale spotkałem Berdę i powiedział mi, że wiecie wiele o świecie i o dawnych dziejach. Dlatego do was przybywam, by o radę prosić. Gdybym tylko mógł...
– Mamy czas, panie uczony, jeszcze się nagadamy – Ryś spokojnie wszedł w słowo przybyszowi. – Popatrzcie sobie na góry, posłuchajcie polnych koników. Zmęczeni jesteście po długiej drodze, do gór nienawykli. Po co od razu język sobie strzępić? Nie lepiej najpierw pomyśleć sobie, podumać w spokoju? A wtedy i rozmowa lepsza, i myśli jaśniejsze. Czujcie się swobodnie, my gości lubimy.
Stary Ryś zamilkł i zapatrzył się w krajobraz. W dole, na stokach żłobionej Rudym Beretyczem doliny rozkładały się Smreczyny. Dalej rzeka wypływała na Rówień i niknęła w mrocznym lesie. A jeszcze dalej, na sinej linii horyzontu wznosiła się ciemna ściana Smoczogór, dobrze widoczna ze zboczów Karbów. Od północy Stare Sztolnie z ostrym Czartakiem, potem Jaszczury i Krępak, strzelisty masyw Raroga, Pazdur i Rogacze. A pomiędzy tymi ostatnimi, na wysokiej przełęczy widać było drogę, która ponoć prowadziła do morza, ale Stary Ryś nigdy morza nie widział.
Był naprawdę stary, żył prawie dwieście lat. Bo z góralami to tak dziwnie się wówczas działo, że kiedy jedni umierali w naturalnym wieku kilkudziesięciu lat, inni trzymali się dobrze i dożywali późnej sędziwości. Ryś był najstarszym z rodu Kościanów i uważany też był za najmędrszego.
Pochodził z pradawnego rodu i to po swych przodkach zapewne odziedziczył mądrość i skłonność do chwytania celnych myśli. Dlatego też zanim jeszcze zaniechał wypasów, ściągali doń ludzie po poradę, a on starał się rozwiązywać ich problemy. Czasem sprawy, jakie mu przynosili, były błahe, czasem jednak sam nie wiedział, jak im pomóc. Przeważnie darował ludziom opowieści i przysłowia, które w niezliczonej ilości zamieszkiwały w jego głowie. A kiedy posiwiał i lekko pochylił się ku ziemi, zaczęto traktować go jak mędrca. Z jego słowem liczyli się wszyscy, nikt też z rodu nie cieszył się większym szacunkiem niż Ryś. Wprawdzie od lat głową Kościanów był wnuk jego bratanka, Jak, którego samego już powoli zaczynano nazywać starym, ale po radę zawsze przychodzono do Rysia. Zresztą Jak nie nosił w sobie zawiści. Mieszkał w nowej grażdzie w dolinie i z pomocą swych synów roztropnie rządził rodowymi dobrami. A Stary Ryś zawsze trzymał się na uboczu. Przez sporą część życia był watahem rodowych stad i mieszkał w oddalonym od wsi przysiółku, na Zarąbku, nieco ponad Smreczynami.
Nie szukał ludzi, tyle tylko, by pograć między nimi i nacieszyć serce gawędą. Ale to ludzie lgnęli do Rysia. Ściągali z najodleglejszych dolin Smoczogór, by wysłuchać opowieści mających dar zmieniania życia. Przy tym stary góral nie był typowym mędrcem. Ktoś, kto wyobrażał go sobie jako brodatego, posępnego wieszczuna, zanurzonego w świecie duchów, ze zdziwieniem znajdował pogodnego, skorego do śmiechu człowieka. I tym Stary Ryś budził jeszcze większy szacunek niż najbardziej ponurzy spośród nizinnych kapłanów. I nikt nieznajomy zapewne nie rozpoznałby w tym krzepkim góralu mędrca, którego spodziewał się znaleźć.
Ludzie szanowali go wielce, gdyż znał stare pieśni i opowieści. Powiadali we wsi, że odwiedzają go dziwni wędrowcy, którzy nocami przekradali się po górach. On śmiał się z tego. Ale przecież nie stanowiło tajemnicy, że rozmawiał ze skrzatami, co się nie każdemu zdarzało. Mimo sędziwego wieku nie był zniedołężniały. Mało jadł, prawie w ogóle nie spał, ale nadal zajmował się tym, co robił przez całe lata. Wykonywał gęśle i przepięknie na nich grał. Czas mu jednak inaczej płynął. Potrafił po kilka dni siedzieć przed chałupą i patrzyć na strzępiasty horyzont, albo milczeć całymi tygodniami. Mimo to na co dzień był człowiekiem wesołym, który lubił ludzi i nade wszystko cenił rozmowy z nimi. Toteż kiedy na Zarąbek przybywali goście, do późna w nocy niosły się po trawie śmiechy oraz stare i nowe opowieści.
Słońce przy tym łupaniu orzechów skłaniało się z wolna w stronę widnokręgu. Zaogniło zachód i dyskretnie oddalało się na spoczynek. Minęło czasu mało wiele i wszyscy weszli do chaty. Berda odrzucił warkocze i zasiadł na niskim zydlu. Obok niego usiadł przybysz. A Ryś przygarbił się pod ścianą i znieruchomiał. Cień owinął go szczelnie, rozpełzając się po całej izbie. Chwile leniwie szurały po podłodze.
– No to będzie tego milczenia, bo nam języki skołowacieją. Opowiadajcie, panie uczony, skąd was tu zawiało.
– Jak już powiedział Berda, zwą mnie Wrzosiec i jestem bakałarzem z Akademii w Lacercie. W naszej bibliotece natrafiłem na liczne wzmianki o Karbach i w ogóle o Smoczogórach, jako że przede mną kilkakrotnie uczeni zapędzali się w te strony. Jestem smokoznawcą, więc rejon ten wielce mnie interesuje. Postanowiłem tedy dotrzeć tu i sam na własne oczy zobaczyć cuda, o których czytałem.
– A jakie to cuda chcecie oglądać, bo po mojemu, to wszystko tu zwyczajne.
– Głównie smoki. Wiele o nich czytałem i wiem, że tutaj żyją ostatnie z nich.
– Pięknieście to wywiedli. Ja tam nie wiem, co w waszych księgach stoi, ale to wam powiem, że u nas żadnych smoków nie ma.
– Ale kiedyś musiały być, przecież jesteśmy w Smoczogórach.
– To, że teraz nie ma, nie znaczy, że dawniej nie było. Tylko że bardzo dawno temu. Wiele pokoleń się obróciło, panie uczony. Zostały opowieści, parę pieśni. Wtedy to byście mieli używanie, bo po prawdzie to niemal same smoki tu kiedyś żyły. Nie było tu ludzi i drzew też jakby mniej. I smoki ze sztolnikami wojny prowadziły. Ale sztolnicy, co ich po swojemu karłami albo gnomami zwiecie, skryli się pod Starymi Sztolniami i posnęli. No i smoki nie miały nic do roboty. Z nudów wędrowały po górach, przewalały się nad turniami. A z tej żałości to rozpękły się na dwoje.
– To znaczy, wyginęły?
Ryś uważnie spojrzał na Wrzośca. Jego szare oczy wydawały się zmęczone długoletnim patrzeniem.
– Niektóre tak. Zatrzymały się w ruchu i obróciły w kamień. Ponoć grań Jaszczura to właśnie taki skamieniały smok. Ale inne przeżyły, tyle że nie mogły już wytrzymać w starych cielskach. To rozpękły się na dwoje. Tak powstały żmije i żertwy, oba paskudne.
Ryś zamilkł i pogrążył się we własnych myślach. Uczony jednak patrzył pytająco, gdyż obraz tylko mu się skomplikował. Wtedy odezwał się Berda.
– Żmije mieszkają w górach. To długie węże, złośliwe i przebiegłe jak i smoki. Mało kto je teraz spotyka, a prawie nikt nie waży się z nimi rozmawiać. Taki żmij to tylko kusi i zwodzi, niewielu się oparło. No i tak wiedzie człeka na zatracenie. I się chłop sam ze skały rzuca albo do chałupy idzie i rodzinę wyrzyna. Po rozmowie ze żmijem każdy już odmieniony wraca. A żertwy to głupie, paskudne ptaszyska. Gnieżdżą się na Równi, na bagnach. Tam lęgną się ich pisklęta, pośród smrodu i oparów. Ale Równień to Pustać. Tam nikt nie mieszka i nie chodzi, bo to zdechłe miejsce. Kiedyś tak nie było, ale teraz jest i już.
– Duże są te żertwy?
– Dość – Ryś znów włączył się do rozmowy. – Gdyby taka siadła na kalenicy naszej chałupy i rozłożyła skrzydła, to sięgałaby od pazdura do pazdura. Czarne całe, dziób długi jak wyrośnięty chłopak. Śmierdzi strasznie, a na głowie ma grzebień jak kogut i pełno korali wokoło, jak indor. Tylko czarnych. Na szczęście żywią się padliną, choć i czasem owieczkę z hali porwą. Paskudne ptaszyska.
– I mówicie, że to potomkowie prawdziwych smoków?
– Tak mówią pieśni. Tylko głupość w żertwach ogromna. Ale widzę, żeście się do nich wielce zapalili. Jakby było do czego. Młodzi jesteście, dobrze wam z oczu patrzy, to wam i poradzę. Nie chodźcie na Rówień. To zdechłe miejsce, mówię raz jeszcze. Tylko śmierć albo obłęd tam znajdziecie, nie chodźcie na Rówień... Ale jak się tak miło spotkaliśmy, szkoda czasu na żertwy, nie warto. Teraz ty, synuś, opowiadaj, gdzieś bywał. Pewnie znów zwędrowałeś kawał świata.
– Dużo by gadać, ale tym razem rozwłóczyłem się po Smoczogórach. Odwiedzałem wioski, rozmawiałem z ludźmi – Berda powoli zbierał się do opowieści. – Kilka dni temu przygrywałem na weselu.
– Na weselu? A któż to znany się żenił, że aż posłali po ciebie? Od dawna nie grywasz dla byle kogo.
– Grywam dla każdego, kto poprosi. Akurat zasiedziałem się w Wywierzyskach. Siedzę, z wyjazdem się ociągam, a tu ślub. Więc zagrałem. Żenił się młody Jur, z rodu Dziewięćsiłów.
– W Wywierzyskach, powiadasz. – Stary Ryś przerwał na chwilę, jakby w pamięci odszukiwał jakieś wyblakłe wspomnienie. – A pamiętasz tego owczarza, Siemka, co z nami przed laty pasał, a potem opuścił Smoczogóry i, jak powiadają, zatracił się na bagnach?
– Jakże miałbym nie pamiętać, przecież on tak pięknie na gęślach wygrywał.
– No to właśnie ten sam. I o nim chciałem gadać. Zanim zaszył się na polanach, między owcami, to grywał za młodu po weselach. Opowiadał mi, że jednego razu droga mu wypadła przez Wywierzyska. Jeszcze nie zaszedł do wsi, to już dzieciaki roztrąbiły, że idzie. A ludzie kochali go bardzo, bo pięknie grał. I taki jeden chłopak, nie pamiętam już, jak go zwali, wziął go do siebie i poprosił, żeby grał. Ale Siemek widać musiał śpieszyć się do innych spraw. Zażartował więc, że zostałby tylko wtedy, kiedy musiałby mu na weselu przygrywać. No i ten chłopak wybiegł z chałupy i po chwili przywlókł jakąś przestraszoną dziewczynę. Przywlókł i mówi, że jeśli tak, to on sobie ją za żonę bierze. Dziewczyna blada, ojciec chłopaka czerwony, matka gdzieś uciekła. A ten się uparł.
– I co dalej?
– Jak to co? No cóż było robić, chłopak ożenił się i wieczorem Siemek musiał mu na weselu przygrywać. A dziewczyna to obca zupełnie była. Akurat się koło chałupy nawinęła, bo pranie od strumienia niosła....
Biluklb