Riley Judith Merkle - Księga Małgorzaty.rtf

(1083 KB) Pobierz
RILEY JUDITH MERKLE

Riley Judith Merkle

księga Małgorzaty

Przełożyła z angielskiego Ewa Pankiewicz

 

„KB”

         

                                                                                                                                           Dla Elizabeth z miłością

 

Podziękowania

Słowa wielkiej wdzięczności kieruję pod adresem rodziny za inspirację i wspieranie mnie w czasie pisania; pragnę tu wymienić Susan Kullmann Puz, która zechciała przeczytać roboczą wersję, oraz śp. Susan Hamilton, zachęcającą mnie do pisania. Wielce zobowiązana jestem również za pomoc agentowi Jeanowi Naggarowi oraz życzliwemu wydawcy Carole Baron.

Książka mogła powstać dzięki materiałom źródłowym pochodzącym ze zbiorów kilku znakomitych bibliotek. Są to: Biblioteka im. Honnolda przy Claremont Colleges, Dział Pomona Biblioteki Publicznej w Los Angeles oraz Biblioteka im. Francisa Bacona. Wyjątkowo serdeczne podziękowania należą się Bibliotece im. Henry’ego E. Huntingtona w San Marino w Kalifornii, gdzie udostępniono mi średniowieczne źródła umożliwiające studia nad epoką.

 

PROLOG

 

W Roku Pańskim 1355, trzeciego dnia po święcie Trzech Króli, Bóg polecił mi napisać książkę.

- Jestem tylko kobietą - odpowiedziałam głosowi, który rozbrzmiewał w moim umyśle - nie umiem pisać i nie znam łaciny. Jakże więc i o czym napisać mam książkę, skoro nie dokonałam żadnych wielkich czynów?

- Opisz to, co widziałaś na własne oczy - rzekł głos. - Nie ma niczego złego w tym, że jest się kobietą i robi się zwyczajne rzeczy. Czasem w drobnych uczynkach objawiają się wzniosłe myśli. A skoro nie potrafisz władać piórem, uczyń tak, jak postępują inni: niech ktoś pisze dla ciebie.

- Głosie, skąd mam wiedzieć, że pochodzisz od Boga, nie zaś od diabła kuszącego mnie, bym popełniła jakieś głupstwo?

- Małgorzato, czyż ten pomysł nie jest dobry? Wszak złych Bóg nie podsuwa nigdy.

Pomysł wydawał mi się bardzo dobry. Im głębiej się nad nim zastanawiałam, tym stawał się lepszy. Lubię słuchać głośnej lektury książek, ale nigdy nie słyszałam, by ktoś odczytywał opowieść o kobietach. Czasami mój mąż czytuje domownikom książkę podróżniczą, mówiącą o cudach dalekiego świata. Niekiedy prosimy jakiegoś księdza, by dla uszlachetnienia naszych dusz czytał wzniosłe rozważania i traktaty. Chętnie posłuchałabym lektury książki!, o jakiej rozmawiał ze mną głos.

Opowiedziałam mężowi, że jakiś głos, głos pochodzący prosto od Boga, każe mi napisać książkę.

- Znów jakiś głos, tak? - odpowiedział. - Czyż jednak nie po to mam pieniądze, by zaspokajać życzenia mojej najsłodszej? Nie bronię ci, muszę jednak ostrzec, że nie będzie łatwe znalezienie duchownego, który napisałby książkę dla ciebie.

Mój mąż niemało wie o sprawach tego świata, ponieważ żyje na nim znacznie dłużej niż ja. Nie mylił się. Pierwszy duchowny, do którego zwróciłam się ze swoją prośbą, wpadł w złość, odmawiając przy tym przyjęcia jakiejkolwiek zapłaty za takie zadanie.

- Któż ci podsunął taką myśl, szatan?! - mówił, przeszywając mnie wzrokiem. - To on budzi w kobietach grzeszne żądze! Niewiasty nie mają żadnego powodu, by w ogóle cokolwiek pisać! Nie uczestniczą w ważnych wydarzeniach, myśląc zaś, nie czynią subtelnych rozważań, a tylko te dwie przyczyny są podstawą do pisania książek. Reszta jest marnością, która prowadzi do zguby. Wracaj więc do domu, by służyć mężowi, i dziękuj Bogu, że uczynił cię pokorną.

Byłam bardzo zniechęcona.

- Głosie - powiedziałam - zganiono mnie i pogrążona jestem w smutku.

- Nie poddawaj się, Małgorzato - rzekł głos. - Czy należysz do osób, które tak łatwo dają za wygraną?

- To dla mnie zbyt trudne. Wszyscy ciągle mówią mi, że to niemożliwe, i zdaje się, iż tym razem mają rację. Żaden mężczyzna nie chce spisywać tego, co ma do powiedzenia kobieta.

- Po prostu nie znalazłaś właściwego człowieka - odparł głos.

- Szukaj dalej.

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

W zachodnim końcu nawy wspaniałej katedry Świętego Pawła w Londynie wysoki, kościsty człowiek w przetartym habicie nieokreślonego koloru, czając się za filarem, bacznie obserwował tłum zajętych swymi sprawami kupców, pobożnych niewiast, służących i kleryków. W katedrze można było znaleźć pracę: przy jednym z filarów na zatrudnienie czekali pozbawieni pracy służący, przy innym z większą dyskrecją duchowni czynili to samo, rozklejając starannie napisane małe karteczki z informacjami, że gotowi są przyjąć każde zlecenie. Tutaj zaś, w zachodnim końcu nawy, dwunastu katedralnych skrybów siedziało przy pulpitach, przepisując listy i redagując dokumenty. Brat Grzegorz czatował tu przez kilka ostatnich dni, by skwapliwie pochwycić jakiś powierzony do przepisania dokument, który mógł spaść z jednego z owych pulpitów. Przed dwoma dniami napisał pewnej kobiecie list do syna w Calais, ale od tego czasu nic mu się nie trafiło i zaczął już miewać nieprzyzwoite sny o kiełbasach i golonkach.

Jakże zdumiewająco odbijały się i niknęły w tej nawie dźwięki. Delikatną nić melodii, która spłynęła skądś z daleka, przerwał nagle zgiełk dochodzący z bocznej nawy. Jakiś rycerz wszedł głównymi drzwiami, nie pamiętając o zdjęciu ostróg. Zapanowało poruszenie i wkrótce rozległ się szczebiot chłopięcych głosów, gdy chórzyści otoczyli go kołem, uświęconym zwyczajem domagając się datków.

Brat Grzegorz dostrzegł poprzedzaną przez służącą młodą damę. Zagadnęła pierwszego skrybę. Choć brat Grzegorz stał dość blisko, nie usłyszał ani słowa z rozmowy. Kobieta zwracała się do wszystkich kopistów po kolei. Gdy stanęła przy drugim, pierwszy obrócił się, by zobaczyć, co zrobi kolega. Gdy drugi, patrząc na nią z góry, zmarszczył długi nos, jakby wąchał zepsutą rybę, pierwszy zaśmiał się, przykrywając usta dłonią. Kiedy odwróciła się, by pójść do trzeciego, brat Grzegorz ujrzał jej profil. Miała twardo zarysowany podbródek.

„Uparta kobieta - pomyślał widząc, że zatrzymała się przy starcu czekającym za trzecim pulpitem. - U niewiasty nieustępliwość jest wadą”.

Następny skryba, gruby, czerwonolicy kleryk, roześmiał się jej w twarz, konspiracyjnie pochylił się ku koledze i szeptał mu coś na ucho. Ów również szeptem zwrócił się do kolejnego, który, gdy stanęła w końcu przed jego pulpitem, wskazał na brata Grzegorza. Obróciła się gwałtownie i utkwiła w nim wzrok. Wyglądała na nieco zakłopotaną i rozczarowaną, ale po chwili ruszyła do przodu. Była młodsza, niż mu się początkowo wydawało. „Nie dalej jak przed rokiem lub dwoma skończyła dwadzieścia lat” - pomyślał. Ciemnoniebieski płaszcz z kapturem nasuniętym na głowę całkowicie okrywał jej suknię, odsłaniając jedynie brzegi białego lnianego barbetu. Z pewnością była zamożna; płaszcz oblamowany drogim futrem spięła złotą, filigranowej roboty broszą. Przybyła tutaj pieszo - drewnianymi chodakami chroniła przed wiosennym błotem haftowane pantofelki ze skóry. Mimo średniego wzrostu nawet w wysokich chodakach wydawała się niska, była bowiem drobnej budowy. Brat Grzegorz dostrzegł w jej twarzy wyraz zagubienia, ale niektóre kobiety zawsze wyglądają na nieco zmieszane; poza tym wiele z nich nie potrafi poruszać się w męskim świecie i nie powinno się pozwalać, by wychodziły z domu. „Z pewnością niewiele oferowała za wykonanie swojego zlecenia, skoro wszyscy skrybowie uznali, że to żart - pomyślał - ale cóż, lepiej dostać marne zajęcie, niż nie mieć żadnego”. Sny o jedzeniu zakłócały jego medytacje; może więc wyciągnąłby z owej niewiasty chociaż tyle, by starczyło na porządny obiad. Potem już bez przeszkód kontynuowałby swoje poszukiwania Boga.

Kobieta wahała się przez chwilę, mierząc go wzrokiem od góry do dołu, a następnie rzekła stanowczo:

- Potrzebny mi jest ktoś, kto potrafi pisać!

- To oczywiste - odpowiedział brat Grzegorz, przyglądając się jej dokładnie. Bogata, bardzo bogata. I uparta.

- Mam na myśli pisanie; prawdziwe pisanie - dodała.

„Katedralni pisarze zażartowali sobie ze mnie - myślała Małgorzata. - Ten mężczyzna jest żebrakiem, jednym z owych wędrownych złodziei, którzy udają zakonników, by dostać trochę pieniędzy. Prawdopodobnie w ogóle nie potrafi czytać ani pisać. Będzie udawał tak długo, aż otrzyma zapłatę, a potem zniknie, zostawiając mnie ze stronicami pełnymi nic nie znaczących znaczków i stanę się pośmiewiskiem, bo dałam się wystrychnąć na dudka. Ja zaś będę szczęśliwa, jeśli przy okazji nie ukradnie srebrnych łyżek. Co za los! Dlaczego głos nie przemówił do kogoś innego?”

- Umiem pisać - powiedział brat Grzegorz z zuchwałą arogancją. - Potrafię pisać po łacinie, a także po francusku. Moje pióro włada też potoczną angielszczyzną. Nie będę jednak pisać po niemiecku. Ten barbarzyński język sprawia, że atrament warzy się jak nieświeże mleko.

„Wyraża się poprawnie - pomyślała Małgorzata - nie jak wieśniak czy cudzoziemiec. Najmę go do pracy”.

- Potrzebny mi ktoś, kto potrafi napisać całą książkę.

- Kopista, który przepisałby modlitewnik? Mogę to zrobić.

- Nie modlitewnik, książkę. Książkę o kobietach. Książkę o mnie. Brat Grzegorz był zaszokowany. Widział też błysk rozbawienia

w oczach skrybów zerkających znad pulpitów. Obrzucił kobietę groźnym wzrokiem. Uznał, że jest zepsuta do szpiku kości. Cóż to za głupiec, ów bogacz, który ulega tak obłąkańczym zachciankom?! Czy za pieniądze można kupić wszystko, nawet męską godność? Uprzejmie wprawdzie, ale odprawił niewiastę.

Małgorzata zmierzając ku wyjściu obróciła się jeszcze; na twarzy brata Grzegorza pojawił się” wyraz odpychającej dumy. Właśnie to przyciągnęło jej uwagę. Wszyscy, którzy naprawdę potrafią czytać i pisać, są właśnie tacy. Z wysokości swego słusznego wzrostu spoglądał na nią wyniośle, jakby miał przed sobą sto obiadów, a propozycja pracy wcale go nie interesowała.

Do wieczoru los nie okazał się łaskawy. Brat Grzegorz osłabł z głodu. Szedł cmentarzem, a nagie gałęzie i fragmenty kościelnego muru, które widział nad głową, zdawały się podnosić, opadać i wirować na szarym niebie najbardziej niezwykłymi wzorami. Przystanął na chwilę, by oprzeć się o cmentarny mur, gdy ta kobieta - nie wiadomo skąd - zjawiła się wraz ze służącą i pociągnęła go za przetarty rdkaw. Mówiła i mówiła, wiodąc go przez labirynt zaułków do małej piekarni w Cheapside, gdzie - wedle jej słów - mogli porozmawiać w największej tajemnicy. Wkrótce brat Grzegorz siedział w kącie piekarni przed dużą porcją jedzenia. Posilał się długo i wreszcie zakopcona piekarnia przestała mu się kręcić nad głową. Przez cały ten czas kobieta jak najpokorniej przekonywała go do przyjęcia zlecenia. To, czego pragnęła, nie wydawało się zresztą całkiem złe, zważywszy, że zostało jej nakazane przez jakiś głos. Życzenie tej kobiety, gdy spojrzeć na nie we właściwym świetle, nie było aż takie złe, a właściwie wcale nie było złe.Brat Grzegorz zgodził się zatem przyjść następnego dnia do domu jej męża, Rogera Kendalla, by rozpocząć pracę.

Rankiem podążył - wśród jeźdźców, handlarzy i objuczonych osłów - ku wijącej się wzdłuż brzegu rzeki Thames Street. Przy tej ulicy najchętniej budowali swoje domy kupcy, handlujący sprowadzanymi z zagranicy towarami. Brat Grzegorz minął siedzibę znanego właściciela składu win i zatrzymał się o kilka posesji dalej. Stał przed imponującym, dwupiętrowym budynkiem, istnym pałacem. Fasadę tego domu przecinały kunsztownie rzeźbione i polerowane drewniane wsporniki. Z miejsc, w których stykały się owe belki, spoglądały ku przechodniom zdumiewająco wycyzelowane i pozłacane twarze aniołów i bestii, a spadziste okapy dachu kryły wymalowane pod nim wizerunki sów. Metalowe rynny wykończono parą wymyślnie odlanych z ołowiu gargulców, których rozdziawione gęby sterczały spod okapu.

Już na pierwszy rzut oka widać było bogactwo Rogera Kendalla i bratu Grzegorzowi łatwo przyszło teraz zrozumieć, jak bardzo zepsuło to jego żonę. Okna tego domu były, jak na mieszkanie prywatne, wprost niezwykłe: między błyszczącymi, czerwonymi i zielonymi, rzeźbionymi okiennicami znajdowały się szyby z prawdziwego szkła, oprawne w grube ołowiane obręcze. W wielkiej belce wieńczącej frontowe drzwi, między dwoma głęboko wyrytymi krzyżami, ponad tarczą herbową Kendalla wyrzeźbiono sentencję: DEXTRA DOMINI EXULTAVIT ME.

Brat Grzegorz niewątpliwie był już na miejscu. Herb wyglądał jak pieczęć kupca. Nie zdobił go żaden lew i prawdopodobnie nie był nawet zarejestrowany w herbarzu. Trzy owce, waga i wąż morski. Właściciel tego domu nie czynił tajemnicy ze sposobu, w jaki zarobił pieniądze.

Skryba ujął ciężką kołatkę z brązu. Po kilku chwilach wskazano mu w rozległym holu miejsce, gdzie miał poczekać. Usiadł na ławie i, położywszy obok siebie podarty płaszcz z owczych skór, spoglądał na herb wymalowany nad kominkiem o wielkim palenisku. Zastanawiał się, jak długo ta kobieta wytrwa w swoim zamiarze; ile czasu zdoła upłynąć, nim poczuje się znużona. Przede wszystkim zaś myślał o tym, ile jakakolwiek kobieta może mieć do powiedzenia. Po kilku dniach, może po tygodniu, wymyśli sobie nową zachciankę, a on będzie mógł wrócić w pokoju do swoich medytacji. Wielki kominek jaśniał ogniem. W przestronnym holu było miło i ciepło. Z kuchni dobiegał zapach przygotowywanego obiadu. Tak, brat Grzegorz przy odrobinie szczęścia za kilka dni z nowymi siłami będzie mógł ponownie wyruszyć na poszukiwanie Boga.

- Od czego życzy sobie pani zacząć? - zapytał brat Grzegorz.

- Od początku, kiedy byłam mała.

- Więc już jako mała dziewczynka słyszała pani te głosy? - brat Grzegorz zdziwił się niebotycznie.

- Och, nie, byłam dzieckiem jak wszystkie inne. Jedynymi głosami, jakie słyszałam, były głosy matki i ojca. Nie rozpieszczali mnie. Tak to bywa z rodzicami... A więc zacznę od początku, od mojej rodziny.

- Znakomicie, zawsze najlepiej jest zaczynać od początku - powiedział z pewną ironią, ostrząc nożem gęsie pióro.

Małgorzata nie zauważyła złośliwości.

- Wydaje mi się, że drugiego lata po śmierci matki nasze życie znalazło się na zakręcie, który wiódł nas na zupełnie inne ścieżki niż te, po jakich wówczas chodziliśmy. Mówiąc „nas”, mam na myśli mojego brata Dawida i siebie. Byłam wtedy mała, miałam siedem, a może sześć lat. Z młodszym o rok bratem byliśmy nierozłączni, wszystko robiliśmy wspólnie. Najbardziej lubiliśmy siedzieć na jabłoni, jeść jabłka i pluć pestkami na ziemię, a podczas siewów - biegać, krzyczeć i machać ramionami, żeby odstraszyć ptaki od ziarna. Podobno robiliśmy to bardzo dobrze. Po śmierci matki ojciec niezbyt się o nas troszczył, więc wałęsaliśmy się niczym para dzikusów, rozmawiając w wymyślonym języku, by nie rozumiał nikt oprócz nas. I sądziliśmy, że tak będzie zawsze; że zawsze będziemy razem.

Nic jednak nie trwa wiecznie, nawet jeśli początkowo sprawia takie wrażenie. Na przykład nasze miasteczko. Było stare jak świat, a dziś go nie ma. Morowa zaraza obróciła je w perzynę. Jedynie w mojej pamięci istnieje nie zmienione. Wciąż jeszcze widzę nagie wzgórza za domem, i wznoszące się w niebo poszarpanymi klinami; uprawne pola w głębi doliny i podobny do wąskiej blizny strumyk oddzielający kościół, rynek i większe domy od wieśniaczych chat po drugiej stronie kamiennego mostu.

Ashbury było wówczas najmniejszym z miasteczek wspaniałego opactwa Świętego Mateusza, ale leżało na trakcie i tym wyróżniało się spośród innych. Z naszych frontowych drzwi widać było wieżę kościoła wznoszącą się nad drzewami, a zakręcająca przed domem droga wiodła wprost na cmentarz. Dodawało to niewielkiemu domostwu pewnego znaczenia. Innymi uczynił nas także ojciec. Urodził się wolnym człowiekiem i uprawiał własną ziemię. Był też nie tylko najlepszym kobziarzem, ale również największym opojem w Ashbury, co zawsze sporo znaczy w tym kraju.

Pewnego letniego dnia zaczęły się zmiany i potem już niczego nie można było znów ze sobą połączyć, nawet mnie i Dawida, choć długo tego nie rozumiałam. Było bardzo ciepło. Przed sąsiednim domem siedząca w słońcu zacna pani Sara gawędziła z kumoszkami. Dawid i ja zabawialiśmy się łapaniem pcheł. Podciągnęłam spódnicę za kostki bosych stóp i znalazłam tam trzy dorodne okazy niespiesznie pełzające po moich nogach. W okamgnieniu złapałam jedną, ale dwie pozostałe zeskoczyły na piasek.

- Jesteś zbyt powolna, Małgorzato. Pozwoliłaś im uciec! - powiedział Dawid tonem wyższości i potrząsnął dwiema pchłami, które trzymał w palcach. Żadne z nas nie spoglądało w górę, więc nie widzieliśmy proboszcza, księdza Ambrożego, brnącego piaszczystą drogą ku naszemu domowi.

- Bo mam mocną krew, która sprawia, że moje pchły są szybsze niż twoje - odpowiedziałam wyniośle.

- Zaraz się przekonamy - odparował Dawid i zaczął palcem rysować koło na piasku. - Każde z nas położy w środku dwie swoje pchły i zobaczymy, która wyskoczy najszybciej.

Jego pchły wyskoczyły z tego koła pojedynczymi, wspaniałymi susami, podczas gdy moje czołgały się ślamazarnie przez piasek.

- A widzisz?! - triumfował.

Czasami nawet brat bywa denerwujący. Szczególnie młodszy, który zawsze musi udowadniać, że jest lepszy. Byłam tak zirytowana, że nawet nie dosłyszałam pozdrowień, jakimi sąsiadki witały ojca Ambrożego.

- Pozbędę się wszystkich pcheł, skoro nie mogą szybko uciekać - powiedziałam.

Dawid rozgrzebywał palcami piasek. Nie miał pończoch ani butów, tylko bluzę i pasek. Nie nosiliśmy koszulek, nigdy nawet ich nie widzieliśmy.

- Ha! Nie pozbędziesz się! Każdy ma pchły! - napawał się zwycięstwem.

- A właśnie że mogę! Po prostu je zmyję!

- Wskoczą na ciebie z powrotem - stwierdził całkiem rozsądnie.

- Więc wciąż będę je zmywać!

- Głupia jesteś! Jak często myślisz to robić?

- Będę... będę kąpać się co tydzień! Codziennie!

- Zetrzesz sobie skórę i umrzesz. Wszyscy wiedzą, że od zbyt częstego mycia skóra robi się coraz cieńsza i człowiek umiera.

Cień proboszcza padł na zakreślony w piasku krąg. Ksiądz miał przenikliwe niebieskie oczy. Na jego pomarszczonej twarzy malowało się pełne zgorszenia zdumienie.

- Bacz, dzieweczko, czy nie mówisz zbyt śmiało o takich bezeceństwach! - zganił mnie głębokim basem.

- Ojej, dzień dobry, ojcze Ambroży! - Dawid również dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności proboszcza. - Czy ksiądz ma dziś dużo wizyt?

- Tak, chłopcze... - Ksiądz z uśmiechem spojrzał na inteligentną, ładną buzię mego brata.

Dawid miał szczupłą, owalną twarz naszej matki, jej bardzo jasną cerę i gęstą czuprynę wspaniałych ciemnych loków, które odziedziczył po ojcu.

- Dopiero rozpocząłem moje codzienne wizyty. - Ojciec Ambroży przykucnął przed Dawidem. - Najpierw poszedłem z hostią do starej Agnieszki, która ma chore stawy i nie może opuszczać łóżka. Muszę się też udać do zacnej Alicji. Ta czcigodna niewiasta pragnie, bym wyświęcił jej kuchnię. Podobno zamieszkał tam diabeł, który przypala wszystkie potrawy. Mąż grozi, że ją porzuci, jeśli ów diabeł zepsuje jeszcze jeden obiad. Teraz jednak, młodzieńcze, mam sprawę do twojego ojca.

- Do ojca? - zapytałam.

Wstał i patrzył na mnie długo, uważnie. Ludzie często zachowywali się w ten sposób, a potem potrząsali głową i mówili: „Wyglądasz dokładnie tak jak twoja matka”. Wypowiadali te słowa z dezaprobatą. „Nazbyt blada, i te oczy... Piwny nie jest szczęśliwym kolorem. W tym świetle wydają się żółte, jak u kota. Wielka szkoda, że nie są niebieskie jak Dawida!”

Czułam się zakłopotana i żałowałam, że nie mam lepszej sukienki. Może gdyby ta, którą miałam na sobie, nie była wykrojona z sukni mojej matki i trzy razy na zapas podszyta, by łatwo ją było w przyszłości podłużyć, lub też gdyby miała kolor niebieski zamiast owego pospolitego brunatnego, może wtedy ksiądz lubiłby mnie bardziej; tak jak Dawida. Ojciec Ambroży jednak zawsze był wobec mnie surowy.

- Tak, mam sprawę do twojego ojca, który powinien pojednać się z Kościołem. Ty zaś, panienko, musisz uważać, byś nie poszła jego śladami ku pysze i zarozumiałości. Prawdziwa chrześcijanka nad sprawy ciała przedkłada życie duchowe; zbyt częste kąpiele i upiększanie się - to oznaka pogańskich myśli, które wiodą ku potępieniu!Zapaliwszy się do tematu, mówił dalej:

- Nieumiarkowanymi kąpielami nasz zmarły, nieszczęsny król, Edward Drugi, niech spoczywa w Bogu - tu ojciec Ambroży przeżegnał się - tak się osłabił, że przegrał bitwę i został obalony przez własną żonę. Przyczyną jego śmierci było zatem mycie. Weź pod rozwagę ów przykład dany przez Boga!

Wielebny Ambroży był z siebie bardzo zadowolony, jak zwykle, ilekroć wygłosił kazanie, które jego zdaniem zabrzmiało nadzwyczaj mądrze i błyskotliwie.

Przyjrzałam mu się z uwagą: miał włosy posklejane od potu, a spod jego kołnierza wypełzło i pięło się po szyi coś małego i ciemnego. Więc to dzięki czarnym paznokciom był świętym człowiekiem? Czyżby znaczyło to, że stary William, po całym dniu ładowania gnoju na furę, jest jeszcze bardziej święty? Na szczęście nie odezwałam się ani słowem. Podobne pytania przez całe życie przysparzały mi wielu kłopotów.

- Powiedzcie, dzieci, czy wasz ojciec jest w domu? Nie widziałem go dziś przy pracy. Mówiono mi, że zachorował.

- Tak, jest chory - odpowiedziałam.

- Zachorował od piwa - zaszczebiotał Dawid, który czasem był przemądrzały.

- O, biedne dzieci! Domyślałem się tego. Że też nie można zatrzymać tych piekielnych piwnych korowodów. Każdy, kto tak długo by śpiewał, do późnej nocy grał na kobzie i tyle wypił, niewątpliwie byłby, hmmm... chory.

Ksiądz bez pukania wszedł do naszego domu i z mrocznego wnętrza dobiegły nas głosy, a raczej jeden głos, który odpowiadał pomrukami niezadowolenia. Gdy głosy podniosły się, usłyszeliśmy, o czym mówiono.

- Mężczyzna nie zakłada kapelusza, do którego sra.

- Od pewnego czasu utrzymujesz z nią cielesne stosunki, więc musisz się ożenić albo staniesz przed sądem i będziesz musiał zapłacić grzywnę.

- Płacić grzywnę?! Nie mam pieniędzy, ksiądz przecież wie.

- Czyżbyś już roztrwonił posag, jaki wniosła ci żona?

- To były lokaty, ojcze.

- Lokaty? Lokaty w grzechu, powiadam! Nie wstyd ci, że jej dzieci siedzą tam w brudzie, leniwie licząc pchły, a ty od dwóch tygodni nie przyprowadzasz ich do kościoła?

- Dzieci to straszny kłopot. Od żadnego mężczyzny nie należy oczekiwać, by je wychowywał.

- Więc ożeń się z tą wdową, człowieku. Ona wychowa twoje potomstwo.

- Jest za gruba.

- Nie jest jednak za gruba, byś z nią sypiał.

- Jest za stara i ma zbyt donośny głos.

- Ale dobrze jej się powodzi i ma dwóch dużych, silnych synów, którzy pomogą ci w polu.

- Masz na myśli dwie wielkie gęby z jeszcze większymi brzuchami?!

- Wyrażasz się jak pańszczyźniany chłop, a nie jak wolny człowiek, którym jesteś. I powiem ci...

- Jestem wolnym człowiekiem, wolnym od małżeńskich więzów i takim właśnie mam zamiar pozostać.

- ...I powiem ci, nędzny grzeszniku, że jeśli w przyszłym tygodniu nie ogłoszę twoich zapowiedzi, będziesz gnił w lochach.

Rozległ się jęk, a potem zgrzyt, jakby leżący przewracał się w łóżku.

- Dobrze więc, ogłaszaj i zabieraj się stąd do diabła.

- Wyrywam cię z jego szponów, ty bluźnierco, ty nikczemny ochłapie gnijącego mięsa!

Kilka wściekłych kroków i wielebny Ambroży był już przed domem. Z niewinnymi minami udawaliśmy, że nie dotarło do nas ani jedno słowo. Mijając próg ksiądz rozchmurzył się, z jego twarzy zniknęła furia. Znów popatrzył na Dawida.

- Jesteś dobrym chłopcem, prawda? Dawid skinął głową.

- Nie masz na sumieniu żadnych kłamstw ani kradzieży owoców?

- Nie, proszę księdza, żadnych.

- Posłuchaj, Dawidku, potrzebuję grzecznego chłopca, aby służył mi do mszy. Będziesz kołysać kadzielnicą i z bliska słuchać słowa Bożego. Jeśli będziesz bardzo grzeczny, ujrzysz zastępy aniołów, które gromadzą się w świątyni podczas sumy.

Dawid szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Skąd ksiądz mógł wiedzieć, ile godzin spędziliśmy wpatrując się w niebo z nadzieją, że uda nam się ujrzeć anioły przelatujące za chmurami? Ale ja wiedziałam, o czym z rozczuleniem myśli wielebny Ambroży, wiedziałam, że wyobraża sobie piękną twarz Dawida otoczoną białym księżowskim kołnierzem, słyszy w duszy jasny sopranik mego brata śpiewającego po łacinie. Dawid był ślicznym dzieckiem. Nawet brudny był śliczny. - Bardzo chciałbym księdzu pomagać, wielebny ojcze Ambroży - rzekł jak dorosły.- Dobrze więc, przyjdź dziś do mnie po nieszporach. Wyjaśnię ci, co będziesz robił.

Ojciec Ambroży udał się ponownie w stronę drogi wiodącej ku ocienionemu portykowi starego kamiennego kościoła. Słyszałam, jak mamrocze: „Są jeszcze w tym domu dusze do zbawienia”.

Tak więc, zaledwie kilka tygodni później, w naszym domu zjawiła się nowa matka, przybywając na furze wypełnionej garnkami i pościelą, a zaprzężonej w dwa woły. Do tej fury uwiązana była mleczna krowa. Przyjechali też dwaj silni chłopcy, nasi nowi przyrodni bracia, Rob i Wil, którzy powozili wołami. Przed furą biegło kilka psów (ich walki były ulubionym sportem naszych braci). W koszykach podróżowały cztery gęsi, kilka kur i dwa koguty bojowe. Nowa mama musiała być także entuzjastką polowań - z daleka czuć było smród klatki z fretką.

Jej krewni w miasteczku mówili, że jest bogata i dumna. Od początku było jasne, że mieli rację. W kufrze wiozła pół tuzina prześcieradeł, pudło rzeźbionych drewnianych łyżek, igły i kądziel, cztery ostre noże, a nawet sakwę srebrnych monet. Bardzo się pyszniła, bo pochodziła z samego Saint Matthew, dużego miasta leżącego o krok od siedziby biskupa. Gdy fura przetaczała się główną ulicą miasteczka, wyniosłymi ukłonami kwitowała okrzyki uliczników. Kręciła nosem na nasz kościół, a na widok stawu rybnego mruknęła: „Biskupi jest większy”. Nie spodobały jej się także nasze błonia z niewielkim pręgierzem i dybami, które widziały już niejednego złoczyńcę.

- Ostrożnie z tymi kuframi!!! - wrzasnęła przeraźliwie, gdy ojciec zabrał się do rozładowywania wozu.

Nie mówiąc ani słowa obrzucała bladoniebieskimi, rybimi oczami nasz zaniedbany dom, zapuszczony ogród mojej mamy i dzikie róże, które pięły się po otaczającym go murze. Obejrzawszy wszystko przywiązała swoją krowę, wniosła do wnętrza fretkę i uwolniła drób.

- Trzeba tu zrobić porządek - szorstko oświadczyła ojcu.

I zrobiła; wymiotła za drzwi śmieci i nie dojedzone przez psy kości, za okna wywiesiła dawno nie wietrzoną pościel, rozpaliła ogień i ustawiwszy na kuchni swoje garnki, powiedziała, że teraz powinnam się zachowywać jak grzeczna dziewczynka, i ze smutkiem pokiwała głową na wiadomość, że nie umiem prząść. Kiedy Rob i Wil - jej rośli, prostac...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin