Manby Chris - Dziewczyna spotyka małpę.rtf

(689 KB) Pobierz
Chris Manby

 

Chris Manby

 

Dziewczyna spotyka małpę

 

Przekład Ewa Spirydowicz


Prawdziwej Jennifer Niederhauser

 


1

 

Oh, I’m the king of the swingers... – śpiewał facet w przebraniu goryla.

– No jasne! – roześmiała się Dahlia. – Widziałyście to cudo?

Z małpiego stroju zostały już tylko gustowne czerwone stringi. I maska goryla, ku wielkiemu niezadowoleniu dziewcząt.

– Ściągaj wszystko! – wrzasnęła Dahlia. – No, dawaj! Zapłaciłyśmy za wszystko! Prawda? – spytała Jennifer Niederhauser, swoją przyszłą druhnę i główną organizatorkę wieczoru panieńskiego.

– Obiecałam twojemu narzeczonemu, że będę mieć na ciebie oko – zauważyła Jennifer poważnie. – Ale owszem, zapłaciłyśmy za wszystko.

– Hurra! – huknęła Dahlia. – Pokaż banana, śliczny!

Wepchnęła się w środek zachwyconych koleżanek, które otaczały striptizera, i zaprezentowała nieprzyzwoity taniec z bananem. Mężczyzna wręczył jej buteleczkę dziecięcej oliwki i pokazał gestem, że ma mu posmarować uda. Dahlia była w siódmym niebie. Jennifer spadł kamień z serca.

Niewiele się spodziewała po lokalnej firmie organizującej wieczory panieńskie. Z pewnością nie wysportowanego, umięśnionego ciała, które razem z Dahlia wiło się na parkiecie. Dawniej nie widywała takich mężczyzn w małym, zaspanym Tincastle. Gdy dorastała, do klubu Kopciuszek zaglądały dwa rodzaje facetów – chudzi jak szczapa albo z brzuchem piwnym takich rozmiarów, że każdy mimowolnie się zastanawiał, kiedy dziecko przyjdzie na świat. A striptizer mógłby pracować jako model.

Zresztą może nie. Jeszcze nie zdjął maski. Oczekiwać, że miałby twarz równie piękną jak ciało, to zbyt wiele. Może nawet jest gorsza niż małpi pysk, który ją teraz przykrywa.

Dahlia tańczyła z nim do wtóru Satisfaction Rolling Stonesów.

– I can’tget no... – śpiewała gardłowo.

Striptizer był cały umazany oliwką; Dahlia wyglądała niewiele lepiej. Jennifer najchętniej zamknęłaby oczy, gdy przyjaciółka sunęła dłonią po jego klatce piersiowej, zatrzymała się na chwilę na wyraźnie zarysowanych mięśniach brzucha i zaraz pomknęła w dół, do czerwonej szmatki, która udawała stringi. Zdecydowanie zbyt dużo czasu minęło, odkąd Jennifer ostatnio przesuwała dłońmi po męskim ciele. Ale nigdy nie dotknęłaby takiego, za którego się płaci. Cofnęła się o krok.

Właściwie wcale nie chciała zamawiać striptizera. Co więcej, kiedy Dahlia poprosiła, żeby była druhną na jej ślubie z Henrym, miała ochotę odmówić. Nie! Za żadne skarby! Dwudziestosiedmioletnia kobieta w sukni druhny nie ma za grosz godności. (Szczerze mówiąc, według Jennifer to samo można by powiedzieć o pannie młodej w bieli po dwudziestym piątym roku życia). Lecz Dahlia obiecała, że Jennifer sama sobie wybierze suknię. Poza tym przyjaźnią się od dziecka, prawda? Od pierwszego dnia w podstawówce, przypominała.

Jennifer uległa. W życiu zdarzają się gorsze rzeczy niż cały dzień w paskudnej kiecce na ślubie najlepszej przyjaciółki. A przynajmniej, łudziła się, jeśli ma zorganizować wieczór panieński, nie będzie musiała się męczyć w obskurnym nocnym klubie. Zamiast tego wyobraziła sobie spokojny wieczór w dobrej restauracji, coś takiego jak amerykańskie wieczory panieńskie, na które chodziła podczas rocznej wymiany w San Diego. Wybierze lokal z nowoczesną włoską kuchnią; stare i nowe przyjaciółki Dahlii będą mogły się poznać przy sałatce Cezar, carpaccio z tuńczyka i kieliszku dobrze schłodzonego chardonnay (dla pijących, czyli nie dla niej). Najbardziej emocjonujący będzie moment, gdy Dahlia rozpakuje prezenty od dziewcząt. Któraś na pewno przyniesie „śmieszną” zabawkę erotyczną. I dobrze, o ile Jennifer nie będzie musiała jej dotykać...

Usiłowała zorganizować ten bardzo przyzwoity wieczór panieński, wysyłając zbiorowego e-maila do wszystkich kobiet, których adresy dostała od Dahlii. Reakcja była natychmiastowa. Cztery koleżanki Dahlii z pracy przysłały petycje, którą oczywiście przesłały też do wszystkich innych kobiet z listy. „Żartujesz? Mówimy o wieczorze panieńskim Dahlii! Dahlia Wilde nie może spędzić ostatniej nocy na wolności w zwykłej restauracji!”

Obstawały przy klubie nocnym. Dahlia też by tego chciała, powtarzały. Poinformowały Jennifer, że już zorganizowały w biurze zrzutkę na striptizera. Bo striptizer będzie, prawda? Co to za wieczór panieński bez żywego gołego faceta? Karen i Briony bardzo chętnie pójdą do Ann Summers po akcesoria dla wszystkich pań...

Trzy e-maile wystarczyły, by impreza wymknęła się Jennifer z rąk. Karen i Briony przejęły inicjatywę. I dlatego Jennifer wylądowała w klubie nocnym Kopciuszek, z plastikowym diademem na głowie i boa ze sztucznych piór na ramionach, które zupełnie nie pasowało do ukochanej czerwonej sukni od Dianę Von Furstenburg. Banda innych dziewczyn w diademach dopingowała Dahlię, która, przebrana za rozpustną zakonnicę, wylewała oliwkę dla dzieci na stringi striptizera w masce goryla.

Dla Jennifer to było istne piekło.

Inne entuzjazmowały się ciałem striptizera, a Jennifer czaiła się na skraju parkietu jak człowiek, który nie umie pływać w rogu bardzo głębokiego basenu. Bez koła ratunkowego, oczywiście.

– Ej, dziewczyno! – wrzasnęła Dahlia. – Pomóż mi!

Nieważne, czy Jennifer miała ochotę, czy nie, Dahlia złapała ją za rękę i wciągnęła w środek rozbawionego kręgu. Wcisnęła jej w rękę butelkę oliwki i pchnęła do drugiego boku striptizera. Jennifer sparaliżowało ze wstydu.

– Ja... nie... nie mogę... – wyjąkała. – Naprawdę, wolałabym nie...

– Dawaj, piękna – szepnął goryl. – Nie bój się.

Przynajmniej Jennifer się zdawało, że to powiedział. Trudno było cokolwiek usłyszeć przez gumową maskę, ale i tak nie przełamał jej oporów. Ostrożnie trzymała butelkę oliwki, starała się nie ubrudzić sobie raje i zapierała się jak osioł, wbijając stopy w podłogę, gdy przyciągał ją bliżej.

Pozostałe dziewczyny klaskały do taktu.

– Ściągaj, ściągaj, ściągaj! – skandowały. Banda pijanych kobiet jest groźniejsza niż tłum pseudokibiców, pomyślała Jennifer nie po raz pierwszy tego wieczora.

– Maska czy majtki? – zażartowała Dahlia.

– Wszystko! – padła jednogłośna odpowiedź.

– Zróbmy to razem – zaproponowała Dahlia swojej druhnie.

– Nie chcę. – Jennifer znowu cofnęła się o krok. – Jest cały w oliwce, a to bardzo droga sukienka, nie wiem, czy w pralni chemicznej wywabią tłuszcz z jedwabnej dzianiny i...

Za późno. Małpolud bez ostrzeżenia złapał ją w talii i podniósł. Wrzasnęła ze strachu, o siebie i o sukienkę, ale nie puszczał. Wymachiwała nogami jak Fay Wray na dachu wieżowca, w łapach King Konga.

– Ściągaj maskę! – poleciła Dahlia, przekrzykując muzykę. I jednocześnie przyszła panna młoda, bynajmniej nie dziewiczo nieśmiała, z nieprzyzwoitą zręcznością zdarła z mężczyzny czerwone stringi. – Hurra! – wywijała nimi nad głową jak trofeum.

Kobiety piszczały entuzjastycznie na widok ich bohatera w pełnej krasie. Król, to prawda! Kiedy Dahlia w końcu przestała tryumfować i spojrzała na to, co odsłoniła, zaniemówiła, oszołomiona jego urodą. A Jennifer zastygła z otwartą buzią – obserwowała przecież wszystko z bardzo bliskiej perspektywy.

– Ściągaj, ściągaj! – Tłum jeszcze z nim nie skończył. W sumie dziewczyny widziały pewnie z tysiąc członków (choć niewiele było równie imponujących). Teraz interesowało je, co się kryje za groźną gumową maską.

– Ug, ug, ug! – chrząkał striptizer; bardzo wczuł się w rolę. Nie zdejmie maski bez walki. Z Jennifer pod pachą krążył po parkiecie jak prawdziwy groźny goryl.

– Puść mnie! – krzyczała. – Puść!

Przerzucił ją sobie przez ramię. Waliła go pięściami w umięśnione plecy – bez skutku. Zaczęła klepać, ale przestała, kiedy mruknął przez gumowe zębiska:

– To bardzo przyjemne.

– Ściągaj mu maskę! – krzyczała Dahlia z boku. – Ściągaj mu maskę!

– Niech mnie najpierw postawi!

Gorylowi ani się to śniło.

Jennifer miała łzy w oczach. Coś takiego zawsze musiało się zdarzyć. Co gorsza, coś takiego zawsze musiało zdarzyć się jej. Striptizerzy są jak koty, które biegną prosto do ludzi z alergią na sierść. Zawsze wybierają z publiczności tę nieśmiałą. Wynajdują ją instynktownie. Zawsze znajdą tę, która najbardziej się speszy, smarując ich ciała oliwką i symulując seks z egzotycznym owocem.

– Ugryzę cię, jeśli mnie zaraz nie zostawisz! – ostrzegła.

– To mi się spodoba – zamruczał.

– Ściągaj mu maskę! – wrzasnęła znowu Dahlia. – Na rany boskie! Czy wszystko muszę robić sama?

Striptizer dalej robił rundę z Jennifer przerzuconą przez ramię jak szmaciana lalka. Dahlia znienacka skoczyła na niego jak mały bojowy piesek. Mężczyzna, zaskoczony atakiem drobnej zakonnicy w mini, puścił swoją zakładniczkę, która osunęła się na parkiet. Dahlia skoczyła mu na plecy, złapała dół gorylej maski w dłonie i szarpnęła w górę tak energicznie, że mało brakowało, a ściągnęłaby przy okazji także nos biedaka.

– Mam go! – ryknęła radośnie.

– Au! – Striptizer zatoczył się do tyłu. Pocierał dopiero co obnażoną twarz.

– Rany, śliczny jesteś! – krzyknęła Dahlia z przejęciem, gdy zobaczyła piękne czekoladowe oczy pod kręconymi ciemnymi włosami. – Czyż nie jest śliczny, dziewczęta?

Wszystkie panie przyznały jej rację. Muzyka ucichła.

– To by było na tyle, dziewczyny! – Striptizer wyjął z rąk Dalii swoją maskę, pomachał nią wielbicielkom i ukłonił się szarmancko.

Dziewczyny piszczały i gwizdały.

– Wszystkiego najlepszego na nową drogę życia – powiedział i cmoknął Dahlię w policzek. – A gdybyś ty chciała wyjść za mąż, daj mi znać – mruknął do Jennifer i puścił do niej oko. I uszczypnął w pośladek. I do tego jeszcze ją pocałował. W kącik ust. Pocałowałby ją w same usta, ale zdążyła się już odwrócić bokiem, wściekła, i rozważała, czy nie wymierzyć mu siarczystego policzka. Prosto w uśmiechniętą małpią twarz.

– Musimy porozmawiać o rachunku za pralnię! – zawołała za nim, gdy biegł do męskiej toalety, osłaniając klejnoty maską. – Wiesz, ta sukienka kosztowała ponad dwieście funtów. Zadzwonię do twojej firmy i zażądam, żeby mi zwrócili koszty! Oby mieli dobre ubezpieczenie!

Nie słyszał jej, muzyka grała zbyt głośno.

– Dzięki, kochana! – Dahlia rzuciła się jej na szyję. Nie zwracała uwagi na pochmurną minę przyjaciółki. – To najwspanialszy wieczór panieński! A ja się obawiałam, że wylądujemy w nudnej restauracji, nad sałatką i carpaccio. A to impreza jak się patrzy. Jesteś najcudowniejszą druhną, jaką mogłam sobie wymarzyć. I moją naj, naj, naj, najlepszą przyjaciółką – dodała. – Mówiłam ci to już?

– Tak, z pięć razy dzisiaj wieczorem.

Dahlia była już bardzo pijana.

– Skąd wytrzasnęłaś tego faceta? – zainteresowała się. – Czy nie był cudowny?

– Był idiotą – orzekła Jennifer stanowczo. – Zobacz, co zrobił z moją suknią. – Śliska jedwabna dzianina przybrała odcień ciemnego burgunda w miejscach, gdzie wsiąkła oliwka. – Będzie musiał mi za to zapłacić.

– Daj spokój – mruknęła Dahlia. – To i tak okropna kiecka. Wiesz, że w czerwonym ci nie do twarzy.

Jennifer już otwierała usta, żeby się sprzeciwić, ale Dahlia pokręciła głową.

– O nie! Nie chcę tego słuchać! Jennifer, dzisiaj jest mój wieczór panieński! Baw się. Jesteś za bardzo spięta. I dlatego nie masz faceta... Poza tym myślałam, że lubisz szympansy?

– On był gorylem – zauważyła Jennifer.

– Wszystko jedno – mruknęła Dahlia. – To małpolud i to małpolud...

– Małpa. I z rzędu naczelnych zniszczyła mi sukienkę.

– Mój bogaty mąż kupi ci nową.

– Wielkie dzięki.

– Jest tu mnóstwo potencjalnych narzeczonych – ciągnęła Dahlia. Rozglądała się po parkiecie. Klubowicze, którzy na widok pięknego striptizera usunęli się w cień, wracali na parkiet.

– Dzisiaj znajdę ci faceta – obiecała najlepszej przyjaciółce. – Bo jak nie, będziesz musiała flirtować z drużbą.

– To nie wchodzi w grę – syknęła Jennifer, gdy wizja obleśnego Craiga Gascotta zepchnęła na dalszy plan wspomnienie irytującego małpoluda.

– Co powiesz na tego? – Dahlia wskazała faceta, który chwalił się przed przyjaciółmi, że może postawić sobie na brzuchu kufel piwa i nie uroni ani kropli.

– Super. – Głos Jennifer ociekał ironią. – Czy aby nie musimy już iść?

Mimowolnie zerknęła na drzwi męskiej toalety. Akurat w tej chwili stanął w nich striptizer, już ubrany i może jeszcze atrakcyjniejszy w dżinsach i miękkim szarym swetrze. Spieszył się, ale i tak Jennifer była niemal pewna, szukał jej wzroku, gdy je mijał. Ba, chyba nawet znowu puścił do niej oko. Co za bezczelność! Gdyby Dahlia nie wisiała jej na ramieniu, wybiegłaby za nim i jeszcze raz go ochrzaniła za to, co zrobił z jej kreacją. Z jej ukochaną suknią od Dianę Von Furstenburg z San Diego! To tak jakby straciła ukochanego psa...

– No dobra – odezwała się Dahlia. – Albo poderwiesz tego gościa z kuflem na brzuchu, albo wychylisz duszkiem wódkę z red bullem.

– Przecież wiesz, że nie piję – żachnęła się Jennifer.

– Więc zatańczysz z grubasem! – ucieszyła się Dahlia.

– Już za trzy druga – oznajmił DJ Niechluj, lokalny gwiazdor dyskotek. – Oto ostatnia piosenka, zanim wrócicie do domu, do mamusi i tatusia. Wolna, dobra? Wybierzcie partnerów na taniec ostatniej szansy... Bliżej, bliżej...

Dahlia uniosła brwi, patrząc na brzuchacza. Zrozumiał sygnał. Podszedł do nich.

– To jest moja przyjaciółka Jennifer – oznajmiła Dahlia, wzięła oboje za ręce i je złączyła. – Bardzo jej się podobasz.

– Nieprawda – zaprotestowała Jennifer. – Wcale. I nie tańczę!

Za późno. Nieznajomy objął ją i przycisnął do brzucha.

– Dahlia! – pisnęła Jennifer. – Zabierz go ode mnie!

Lecz Dahlia już wiła się w ramionach kolegi grubasa. Brzuchacz pocałował Jennifer w szyję. Zebrała resztki sił, wyrwała mu się i z całej siły uderzyła w twarz. Grubas zatoczył się w tył i wpadł na kobietę, jak się okazało, jego dziewczynę.

– Ty draniu! – Zaatakowała go torebką. – Co to za panna, z którą tańczyłeś? Nie można cię na chwilę spuścić z oczu! A masz! – zdzieliła go podróbką Kate Spade. – A masz, łotrze! A masz!

Czas się ulotnić, zdecydowała Jennifer.


2

 

Na przeciwległym krańcu miasta Nessa O’Neill ze Schroniska dla Zwierząt Prowdes też nie spała. Dla niej jednak nie było w tym nic dziwnego. Kiedy się pracuje ze zwierzętami, nie ma co liczyć na przyzwoite godziny pracy. Wiedziała o tym aż za dobrze. Każdego nowego pracownika ostrzegała, że praca ze zwierzętami to jak praca z wiecznym dzieckiem. Nie możesz powiedzieć, że masz dosyć, kiedy woła w środku nocy. A podopieczny nie powie ci, gdzie go boli i czemu płacze.

Tej nocy Nessa zerwała się z ciepłego łóżka, żeby doglądać Hermiony, wietnamskiej świni. Hermiona i jej towarzysz, Harry Porker, trafili do schroniska miesiąc temu. Właściciel kupił ich jako małe śliczne prosiaczki i sprezentował wymagającym dzieciom (miał wyrzuty sumienia po rozwodzie). Nie zdawał sobie sprawy, że urocze czarne kłębki nie będą już takie słodkie rok później i że dzieciom znudzi się opieka nad nimi.

Wietnamskie świnie są drogie w utrzymaniu i niesforne. Hermiona i jej małżonek nieraz uciekały i wdzierały się do ogrodu sąsiadów w poszukiwaniu korzonków. Dlatego właściciel się ich pozbył. Nessa zgodziła sieje przyjąć. Nigdy nie odmówiła schronienia bezdomnemu zwierzakowi, nieważne, czy to świnia, czy jednonogi jeż. Była z tego bardzo dumna.

Nie wiedziała jednak, że Hermiona jest w ciąży. A teraz rodziła, wydając przy tym odgłosy, których można się spodziewać w rzeźni, ale nie w pięciogwiazdkowej zagrodzie. Nessa zaciskała zęby i głaskała ją po łbie, a Harrison Arnold, weterynarz, pilnował spraw na drugim końcu. Harry Porker kwiczał współczująco w zagrodzie pod ścianą.

– Ty ją w to wpakowałeś – mruknęła Nessa.

– Pierwszy już wychodzi! – powiedział Harrison. Nessa zamknęła oczy. Mały blady prosiaczek wysunął się na siano. W świetle migającej żarówki, którą trzeba było wymienić, błyszczał od krwi.

– Oddycha? – Nessa nadal bała się spojrzeć.

– Pewnie. I to jak – mruknął Harrison, gdy noworodek zakwiczał cieniutko i dołączył do kakofonii w schronisku. Hermiona zdążyła obudzić innych mieszkańców. Osioł ryczał, zły, że nie dają mu spać, wtórował mu wyciem stary pies, a jeden z szympansów pohukiwał ciekawie.

Pół godziny później populacja wietnamskich świń w Prowdes zwiększyła się o trzysta procent. Hermiona chrząkała radośnie, gdy sześcioro prosiąt ssało łapczywie. Harry Porker zerkał na rodzinę, dumny jak każdy tatuś, dwu – czy czteronogi. Lecz Nessa, choć zachwycona rodzinną scenką w szopie, myślała tylko o debecie w banku.

– Wracaj do łóżka. Sen to najlepszy kosmetyk.

Poczuła rękę na ramieniu, gdy podziwiała świńską rodzinę. To Guy Gibson, główny dozorca schroniska, jeden z jej najbardziej zaufanych pracowników, a ostatnio także bliski przyjaciel. Guy opiekował się małpami naczelnymi, lecz mogła na niego liczyć w każdej sytuacji, także świńskiego porodu. Dzisiaj, gdy dozorca zwierząt gospodarczych był na urlopie, Nessa obawiała się, że sama sobie nie poradzi.

– Szybciej przyjechać nie mogłem – tłumaczył Guy.

– Dzięki. Jestem ci bardzo wdzięczna. Hermiona cierpiała i bałam się, że Harrison nie zdąży. Byłeś na imprezie? – zainteresowała się. – Miałam wrażenie, że przerywam ci dobrą zabawę.

– Nie do końca. – Uśmiechnął się. – Ile maluchów?

– Sześcioro. Sześcioro nowych gąb do wyżywienia. Bóg jeden wie, jak za to zapłacimy.

– Mówiłem ci już, przestań się martwić – powiedział stanowczo. – Teraz, kiedy mamy jajogłową w załodze, dostaniemy spore dofinansowanie na szympansi projekt. Ani się obejrzysz, a wszystko będzie dobrze. Może nawet będziesz mogła dać mi podwyżkę – dodał bezczelnie.

Nessa wspięła się na palce w kaloszach i zmierzwiła mu ciemne kręcone włosy.

– Szkoda, że nie jesteś o trzydzieści lat starszy – westchnęła.

Guy się uśmiechnął. Zamknął zmęczoną, niewyspaną Nessę w przyjacielskim uścisku. Z wdzięcznością wdychała zapach jego starego swetra. Choć mógłby być jej synem, było w nim coś, co dodawało jej siły. Kiedy Guy Gibson mówił, że wszystko będzie dobrze, Nessa prawie mu wierzyła.


3

 

Zwierzęta nie mogły marzyć o lepszym schronisku niż Prowdes. Mieściło się na piętnastu nektarach najlepszej uprawnej ziemi w Devon, pod miasteczkiem Tincastle, wokół pięknego siedemnastowiecznego dworku, siedziby rodziny O’Neillów od czterech pokoleń. Przedtem był siedzibą o wiele szlachetniejszej rodziny, lecz w 1875 roku Charles Edward Prowde przegrał dom i teren w pokera.

A wygrał je Gillon Michael O’Neill, hodowca koni z zachodniego wybrzeża Irlandii. Był legendą wśród koniarzy; z każdej szkapy umiał zrobić zwyciężczynię derby. Dla Gillona O’Neilla kulawe konie tańczyły. To magiczne podejście do zwierząt odezwało się w jego pra-prawnuczce, Nessie.

Obecnie Nessa była uważana za jedną z najbardziej zaangażowanych działaczek na rzecz ochrony przyrody, lecz nikt nie traktował jej poważnie. Jej ulubiony strój stanowiła aksamitna peleryna z brylantową spinką i kalosze – nieważne, czy spotykała się z miejscowymi notablami, czy sprzątała stajnię. Zanim narodziło się schronisko Prowdes, rzucała się w kolejne przygody i akcje dobroczynne z entuzjazmem młodego labradora. Jako siedemnastolatka uciekła do Włoch ze szkoły z internatem i tam uczyła się malarstwa pod kierunkiem artysty starszego do niej o trzydzieści lat, który został jej pierwszym kochankiem. Kilka lat później rzuciła go dla jego siostrzeńca i pojechała do Maroka w poszukiwaniu idealnego światła. W wieku lat dwudziestu trzech przejechała Saharę z dwoma Francuzami, których poznała zaledwie dwa dni wcześniej, paląc haszysz w marokańskiej knajpie (przebrana za mężczyznę, ma się rozumieć). Po Saharze zawędrowała aż do Republiki Południowej Afryki. W Kongu uniknęła porwania, malując wodzowi portret w stylu van Gogha.

Po Afryce – Ameryka Południowa. Polo w Argentynie. Na Alasce mieszkała wśród Eskimosów i żuła skórę fok, żeby uszyć niej buty. W Australii nauczyła się strzyc owce. Umiała żeglować, nurkować i latać. Miała więcej kochanków, niż chciała pamiętać. Niż pamiętała, szczerze mówiąc. Nie tak dawno na balu dobroczynnym przedstawiono jej dawnego amanta i Nessa nie rozpoznała w łysiejącym, lekko zielonym na twarzy facecie studenta Oksfordu o kruczoczarnych włosach, który zaklinał się, że jeśli za niego nie wyjdzie po egzaminach końcowych, rzuci się z wieży Magdaleny. (Nie wyszła. Młodzieniec poszedł na kompromis, rzucił się nie z wieży, tylko z mostu, ale i tak połamał sobie nogi i kulał do dziś).

Mówiąc krótko, Nessy O’Neill nie można było traktować poważnie. Na całym świecie były pozostałości jej krótkotrwałych pasji. Złamane męskie serca to najmniejszy problem. W małym szesnastowiecznym kościółku w Toskanii czekały do połowy odrestaurowane freski. W Marakeszu turecka łaźnia straszyła połową mozaiki. W Namibii został land-rover, zakopany w wydmach Wybrzeża Szkieletowego. Nessa O’Neill miała szczęście, że Charlie Macintosh z przyjaciółmi przejeżdżał tam akurat tego dnia. Mniej szczęścia miała jego narzeczona w Chelsea.

Zainteresowania Nessy O’Neill było równie krótkotrwałe jak żywot motyla. I dlatego nikt się nie spodziewał, że będzie pamiętała o przywiezionym z Grecji bezdomnym psie i odbierze go z kwarantanny. A już zupełnie nikt nie przypuszczał, że wróci na Kretę i przywiezie kolejne cztery psy, żeby pierwszy miał towarzystwo. Niedługo potem nieoczekiwanie odziedziczyła Prowdes, (jej ojciec umarł na zawał serca tuż przed jej trzydziestymi piątymi urodzinami) i przeniosła kolekcję bezdomnych psów, do wielkich stajni. Następnego dnia pojawił się pierwszy angielski pies – przywiązano go do ogrodzenia, z kartką: „Wierzę, że pani się nim zajmie”.

Kiedy mijał pierwszy rok jej panowania w Prowdes, stadko powiększyło się o jeszcze cztery psy, dwa koty i borsuka o trzech nogach. Potem dołączył młody jelonek znaleziony w ogrodzie. I lis potrącony przez samochód. I koń, którego już wieziono do fabryki kleju (przeżył jeszcze osiemnaście lat). Na długo zanim sprowadziła do domu pierwszego szympansa, mieszkańcy wioski przezwali ją pani Noe.

 

Zdarzyło się to pięć lat po tym, jak Nessa przez przypadek uruchomiła swoje schronisko. Pozwoliła sobie na rzadką chwilę z dala od zwierząt, odpoczywała na południu Hiszpanii z aktualnym kochankiem, zabójczo przystojnym filmowcem Fernardem Martinem, a Eddy Hamilton, jej pierwszy pełnoetatowy pracownik, doglądał spraw w domu. Kiedy Nessa piła poranną kawę w plażowej kafejce, podszedł do niej fotograf i zapytał, czy chciałaby zdjęcie z, jego dziewczynką”. Nessa była najpierw zaintrygowana, a potem przerażona, kiedy wyszło na jaw, jaką to włochatą dziewczynkę fotograf ma na myśli.

Półtoraroczna szympansica miała na imię Virginia. Była najwyraźniej oszołomiona środkami nasennymi, żeby nie brykała i nie protestowała, kiedy turyści podają ją sobie z rąk do rąk. Wtedy Nessa niewiele wiedziała o szympansach, wiedziała jednak dostatecznie wiele, by się zorientować, że Virginia jest w fatalnym stanie. Odsunęła kocyk, w który małpka była owinięta, i zobaczyła otartą szarą skórę, pamiątkę po za ciasnych ubrankach. Kiedy mała otworzyła oczy, były zagubione i nieprzytomne.

– Kocham ją jak córkę – zaklinał się fotograf, gdy Nessa łamanym hiszpańskim krytykowała sposób opieki nad małpką. Jego prawdziwa córeczka nieśmiało stała z boku. Miała sześć albo siedem lat. Na szyi nosiła ciężki album ze zdjęciami. Za ciężki dla tak małego dziecka.

Gdyby Nessa mogła, zabrałaby do Prowdes oboje, dziewczynkę i szympansicę. Miała wrażenie, że fotograf rozstałby się i z córką, za, powiedzm...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin