Updike John - Terrorysta(1).doc

(1631 KB) Pobierz

 


 


TERRORYSTA


JOHN       UPDIKE

T E R RO RY S TA

Przekład
Jerzy Kozłowski

DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2007


Tytuł oryginału
Terrorist

Copyright © 2006 by John Updike
All rights reserved

This translation published by arrangement with Alfred A. Knopf,
a division of Random House, Inc.

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2007

Redaktor merytoryczny
dr Marcin Styszyński, arabista

Redaktor
Katarzyna Raźniewska

Projekt okładki, opracowanie graficzne i fotografia na okładce
Zbigniew Mielnik

Wszelkie postaci i wydarzenia opisane w tej książce są dziełem
wyobraźni autora i należą do świata fikcji literackiej.

Autor dziękuje Shady Nasser za nieocenione wskazówki i kompetencje w zakresie
języka arabskiego oraz Koranu; Emily i Gregory'emu Harveyom (ponownie)

za szczegóły związane z Filadelfią; Paulowi Bogaardsowi za znajomość New Jersey.
Przedstawiona przez Charliego Chehaba wersja wydarzeń w New Jersey związanych
z wojną o niepodległość oparta jest na Washington's Crossing Davida Hacketta Fischera.

Wydanie I

ISBN 978-83-7301-941-6

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74

e-mail: rebis@rebis.com.pl

www.rebis.com.pl


Gdańsk, tel. 0-58-347-64-44


„Teraz, Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie,

albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie".

Pan odrzekł: „Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony?"

Księga Jonasza 4,3-4*

Niewiara przetrwać może więcej niż wiara,
bo żywi się zmysłami.

GABRIEL GARCIA MARQUEZ, O miłości i innych demonach

(przeł. Carlos Marrodan Casas)

* Cytaty z Pisma Świętego - Pismo Święte Starego i Nowego Testa-
mentu, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań-Warszawa 1989.


I

 

Diabły, myśli w duchu Ahmad. Te diabły usiłują odebrać
mi Boga. Przez cały dzień w liceum Central High dziewczyny
kołyszą biodrami, uśmiechają się szyderczo i odsłaniają mięk-
kie ciała i ponętne włosy. Ich nagie brzuchy, przyozdobione
lśniącymi kolczykami w przekłutych pępkach i nieprzyzwoity-
mi fioletowymi tatuażami, zdają się pytać: Co jeszcze można
pokazać? Chłopcy przechadzają się dumnie, wodzą dookoła
martwym wzrokiem i sygnalizują groźnymi gestami i bez-
troskim, pogardliwym śmiechem, że nie ma innego świata
prócz tego - wypełnionego zgiełkiem, odnowionego korytarza
z metalowymi szafkami i pustą ścianą na jego końcu, poma-
zaną graffiti i pomalowaną już tyle razy, że wygląda, jakby
się przysuwała o kolejne milimetry.

Nauczyciele, słabi chrześcijanie i niepraktykujący żydzi,
uczą cnoty i należytego umiaru, ale tylko na pokaz - ich rozbie-
gane oczy i głuche głosy zdradzają brak wiary. Władze miasta
New Prospect i stanu New Jersey płacą im, żeby mówili te
wszystkie rzeczy. Nie ma w nich prawdziwej wiary, nie kroczą
„prostą drogą", są nieczyści. Ahmad razem z dwoma tysiącami
pozostałych licealistów widzi, jak szybko zdążają po lekcjach do
samochodów po trzeszczącym, zaśmieconym parkingu niczym
blade kraby albo te ciemne, powracające do swych muszli; są
mężczyznami i kobietami jak wszyscy inni, pełnymi pożądania,
strachu i zauroczenia rzeczami, które można kupić. Niewierni,
wydaje im się, że bezpieczeństwo kryje się w gromadzeniu

7


przedmiotów i w demoralizującej rozrywce telewizji. Są nie-
wolnikami obrazów, fałszywych obrazów szczęścia i dostatku.
Ale nawet te prawdziwe są grzesznymi imitacjami, bo przecież
tylko Bóg potrafi tworzyć. Pożegnalne pogaduszki nauczycie-
li na korytarzach i parkingu pod wpływem ulgi wywołanej
tym, że udało im się wyjść bez szwanku po kolejnym dniu
pracy z uczniami, brzmią zbyt głośno, przypominają rosnące
rozochocenie pijaków. Nauczyciele używają sobie, kiedy są
poza szkołą. Niektórzy mają zaróżowione powieki, cuchnące
oddechy i opuchnięte ciała tych, co piją nałogowo. Niektórzy
są po rozwodach; inni żyją z partnerami bez ślubu. Ich życie
poza szkołą jest nieuporządkowane, rozwiązłe i egoistyczne.
Władze stanowe w Trenton i ten szatański rząd dalej na po-
łudnie, w Waszyngtonie, płaci im za to, żeby wpajali uczniom
cnotę i wartości demokratyczne, lecz wartości, w które sami
wierzą, są bezbożne - biologia, chemia i fizyka. Ich fałszywe
głosy rozbrzmiewają w salach lekcyjnych, prześlizgują się pew-
nie po faktach i wzorach. Twierdzą, że wszystko się wywodzi
od bezlitosnych ślepych atomów, które są odpowiedzialne za
zimny ciężar żelaza, przezroczystość szkła, bezruch gliny i ruch
ciała. Elektrony przelewają się przez miedziane przewody,
komputerowe bramki i samo powietrze, kiedy na skutek inter-
akcji kropelek wody powstaje z nich błyskawica. Prawdziwe
jest tylko to, co można zmierzyć i wywnioskować na podstawie
pomiarów. Reszta jest przemijającym snem, który nazywamy
naszym jestestwem.

Ahmad ma osiemnaście lat. Jest początek kwietnia; znowu
zieleń wciska się, nasienie po nasieniu, w szczeliny tego szare-
go miasta. Spogląda w dół z nowej wysokości i myśli sobie, że
niewidocznym w trawie owadom, gdyby miały jego świadomość,
wydawałby się Bogiem. Przez ostatni rok urósł osiem centyme-
trów, do metra osiemdziesięciu dwóch - kolejne niewidzialne
materialistyczne siły narzucały mu swą wolę. Nie urośnie już
więcej, myśli, ani w tym życiu, ani w następnym. Jeśli jest
to następne, szepcze mu do ucha diabeł. Jakie dowody prócz

8


płomiennych i natchnionych przez Boga słów Proroka świadczą
o istnieniu zaświatów? Gdzież się one kryją? Kto miałby palić
pod piekielnymi kotłami? Jakie nieskończone źródło energii
miałoby zasilać wspaniałe Ogrody Edenu, karmiąc jego ciem-
nookie hurysy, powodując pęcznienie ciężkich owoców, odna-
wiając strumienie i tryskające fontanny, które przynoszą Bogu,
jak napisano w dziewiątej surze Koranu, wielkie zadowolenie?
A co z drugim prawem termodynamiki?

Śmierć owadów i robaków, których ciała tak szybko wchła-
nia ziemia, chwasty i asfalt, usiłuje powiedzieć Ahmadowi na
swój szatański sposób, że jego śmierć będzie tak samo błaha
i ostateczna. W drodze do szkoły zauważył pewien znak, spiralę
na chodniku naniesioną świetlistym ichorem, anielski śluz
pozostały po ciele jakiegoś prymitywnego stworzenia - jedy-
ny ślad robaka lub ślimaka. Dokąd zmierzało to stworzenie,
którego droga zakręcała spiralą bez żadnego celu? Jeśli próbo-
wało usunąć się z rozgrzanego chodnika, na którym smażyło
się żywcem w palącym słońcu, nie udało mu się, zataczało
tylko coraz mniejsze śmiertelne koła. Pośrodku tej spirali nie
widniało jednak żadne owadzie ciałko.

A więc dokąd odleciało? Może pochwycił je Bóg i zabrał
prosto do Nieba? Nauczyciel Ahmada, szejk Raszid, imam
z meczetu przy 2781 1/2 - West Main Street, mówi mu, że według
świętej tradycji Hadisu takie rzeczy się zdarzają: Posłańca
Boga na jego skrzydlatym białym wierzchowcu Al-Burak anioł
Gabriel poprowadził przez siedem pięter niebios tam, gdzie
modlił się z Jezusem, Mojżeszem i Abrahamem, a później
wrócił na Ziemię, by stać się ostatnim prorokiem, największym
z nich wszystkich. Świadectwem przygód, jakie przeżył tego
dnia, jest odcisk kopyta, ostry i wyraźny, pozostawiony przez
skrzydlatego rumaka na skale pod świętą Kopułą w centrum
miasta Al-Kuds zwanego Jerozolimą przez niewiernych i sy-
jonistów, których katusze w piecach Gehenny są doskonale
opisane w siódmej, jedenastej i piętnastej surze Księgi nad
Księgami.

9


Szejk Raszid recytuje z piękną wymową sto czwartą surę
o Al-Hutamie, „kruszący ogień":

A co ciebie pouczy, co to jest Al-Hutama?
To jest ogień Boga, buchający płomieniem,
który wznosi się ponad serca!
On nad nimi tworzy sklepienie
na wydłużonych kolumnach.*

Kiedy Ahmad próbuje wydobyć z tych wyrażonych kora-
nicznym arabskim obrazów - z tych wydłużonych kolumn,
fi amadin mumaddada, sklepień wysoko nad sercami sku-
lonych ze strachu i wpatrzonych w sięgającą wysoko mgłę
białego ognia nieszczęśników, Naru l-Lahi l-mukada - coś, co
świadczyłoby o tym, że Litościwy w pewnym momencie ustąpi,
powstrzyma Al-Hutamę, imam spuszcza oczy o niezwykłym
bladoszarym odcieniu, mleczne i nieuchwytne jak oczy białej
kobiety, i mówi, że te wizjonerskie opisy Proroka są przeno-
śnią. Tak naprawdę traktują o palącej męce oddalenia od Boga
i katuszach naszego sumienia, kiedy grzeszymy przeciwko Jego
nakazom. Ale Ahmadowi nie podoba się głos szejka Raszida,
kiedy o tym mówi. Przypomina mu mało przekonujące głosy
nauczycieli z Central High. Słyszy w nim szatańską nutę, głos
przeczący w głosie potwierdzającym. Prorok miał na myśli
żar materialny, kiedy nauczał o bezlitosnym ogniu; Mahomet
wręcz za rzadko wspominał o wiecznym ogniu.

Szejk Raszid nie jest dużo starszy od Ahmada - może
dziesięć lat, może dwadzieścia. Na białej skórze jego oblicza
widać niewiele zmarszczek. Porusza się nieśmiało, ale ruchy
te są precyzyjne. W tych latach, o które jest starszy, świat go
zmiękczył. Kiedy podszepty dręczących go diabłów pobrzmie-
wają w głosie imama, w Ahmadzie wzbiera chęć, żeby wstać

* Cytaty z Koranu, wyróżnione kursywą, za przekładem Józefa Bie-
lawskiego, PIW, Warszawa 1986.

10


i zmiażdżyć go, niczym Bóg, który usmażył tego biednego ro-
baka pośrodku spirali. Wiara ucznia przerasta wiarę mistrza;
jazda na skrzydlatym białym wierzchowcu islamu, jego niepo-
wstrzymany pęd, przeraża szejka Raszida. Usiłuje złagodzić
słowa Proroka, zmieszać je z ludzkim rozsądkiem, ale słów
tych nie należy osłabiać: niczym miecz winny przecinać naszą
ludzką miękkość. Allah wymyka się wszelkim opisom, jest
ponad wszystko. Nie ma innego Boga, jest tylko On, Żyjący,
Trwający; jest światłem, przy którym słońce wydaje się czarne.
Nie miesza się z naszym rozsądkiem, lecz każe mu się nisko
pokłonić - czoło naszego rozsądku ociera się o ziemię i jak
Kain nosi ślad tej ziemi. Mahomet był śmiertelnikiem, lecz
widział Raj i zapoznał się z jego realiami. Nasze uczynki i myśli
zapisały się złotymi literami w świadomości Proroka, niczym
palące słowa elektronów, które komputer tworzy z pikseli, gdy
stukamy w klawiaturę.

Na korytarzach liceum wyczuwa się zapach perfum, ludzkich
wyziewów, gumy do żucia, nieczystej żywności ze szkolnego
bufetu oraz rozgrzanego przez młode ciała materiału - bawełny,
wełny i syntetyków. Między lekcjami rozpętuje się tam burza
ruchu; hałas cienką warstwą unosi się nad ledwo tłumioną agre-
sją. Czasem w ciszy, która zapada na koniec szkolnego dnia,
kiedy umilknie już triumfalna, drwiąca wrzawa wychodzących
i w wielkim budynku zostają tylko uczniowie uczęszczający na
zajęcia pozalekcyjne, do Ahmada przy jego szafce podchodzi
Joryleen Grant. Wiosną Ahmad trenuje bieganie; ona śpiewa
w dziewczęcym chórze. Na tle innych uczniów Central High są
„porządni". Jego z dala od narkotyków i szaleństw trzyma reli-
gia, choć jednocześnie wytwarza dystans między nim a klaso-
wymi kolegami i programowymi przedmiotami. Ona jest niska,
zaokrąglona i udziela się na lekcjach ku uciesze nauczycieli.
Jest jakaś ujmująca pewność siebie w tym, jak ciasno kakao-
we krągłości Joryleen wypełniają jej strój, na który składają

li


się dzisiaj połatane i wyszywane cekinami dżinsy, wytarte na
siedzeniu, oraz prążkowana krótka bluzka w kolorze fuksji,
zbyt kusa od góry i od dołu. Niebieskie plastikowe klamerki
ściągają lśniące włosy do tyłu, żeby jak najbardziej je rozpro-
stować; miękką krawędź prawego ucha przebija rząd małych
srebrnych kolczyków. Śpiewa na apelach o Jezusie i cielesnych
tęsknotach, a oba te tematy są Ahmadowi wstrętne. Cieszy się
jednak, gdy Joryleen go zauważa; podchodzi do niego teraz
i zachowuje się jak język sprawdzający wrażliwy ząb.

-            Uśmiechnij się, Ahmadzie - rzuca żartobliwie. - Chyba
nie jest aż tak źle. - Robi ruch na wpół odsłoniętym barkiem,
jak gdyby miała wzruszyć ramionami, pokazując, że tylko się
z nim droczy.

-            Źle nie jest - odpowiada Ahmad. - A ja nie jestem smut-
ny - informuje ją. Po prysznicu biała koszula i wąskie czarne
dżinsy drapią jego szczupłe ciało.

-            Masz okropnie poważną minę - stwierdza dziewczy-
na. - Powinieneś się nauczyć częściej uśmiechać.

-            Po co? Po co miałbym się częściej uśmiechać, Joryleen?

-            Żeby cię bardziej lubili.

-            Nie zależy mi na tym. Nie chcę być lubiany.

-            Zależy - upiera się Joryleen. - Wszystkim na tym zależy.

-            Tobie tak - odpowiada Ahmad, uśmiechając się do niej
pogardliwie z niedawno osiągniętej wysokości. Jej piersi wy-
pychają się do góry jak wielkie bąble w zaokrąglonym dekol-
cie nieprzyzwoitej bluzki, która na drugim końcu eksponuje
tłuszcz brzucha i zarys głębokiego pępka. Wyobraża sobie jej
gładkie ciało, ciemniejsze niż karmel, lecz jaśniejsze od cze-
kolady, jak smaży się w otchłani płomieni i pokrywa bąblami;
przejmuje go dreszcz współczucia, jako że Joryleen stara się być
dla niego miła zgodnie z tym, jakie ma wyobrażenie o samej
sobie. - Mała szkolna miss - dodaje szyderczo.

Słowa te sprawiają jej przykrość i Joryleen odwraca się,
a grube książki, które ma zabrać do domu, wypychają jej piersi
jeszcze bardziej do góry, pogłębiając przerwę między nimi.

12


- Spadaj, Ahmad - rzuca, wciąż z pewną dozą łagodności,
ostrożnie, z dolną wargą opadającą nieco pod własnym mięk-
kim ciężarem. Ślina u podstawy dziąseł lśni od odbitego światła
z fluorescencyjnych lamp pod sufitem, które zalewają korytarz
bezpieczną jasnością. Chcąc uratować rozmowę, chociaż od-
wróciła się, by ją zakończyć, Joryleen dodaje jeszcze: - Gdyby
ci nie zależało, nie stroiłbyś się codziennie w czystą białą ko-
szulę jak jakiś kaznodzieja. Że też twojej matce chce się tyle
prasować.

Ahmad nie zamierza jej wyjaśniać, że ten przemyślany strój
jest jego deklaracją neutralności, unika bowiem zarówno błę-
kitu, koloru Rebelsów, gangu czarnoskórych uczniów Central
High, jak i czerwieni, koloru noszonego zawsze, choćby tylko
w postaci paska lub chustki na głowie, przez Diabolos, gang
latynoski. Nie mówi jej też, że jego matka rzadko prasuje,
jest salową w Szpitalu św. Franciszka, a w wolnych chwilach
maluje i często widuje się z synem zaledwie godzinę z dwudzie-
stu czterech. Usztywnione kartonowymi wkładkami koszule
Ahmad odbiera z pralni, a rachunki płaci z pieniędzy, które
zarabia jako ekspedient w Shop-a-Sec na Dziesiątej Ulicy dwa
wieczory w tygodniu, w weekendy i chrześcijańskie święta,
kiedy większość chłopców w jego wieku wałęsa się po ulicach,
patrząc tylko, co by tu zbroić. W tym jego kostiumie, wie o tym,
tkwi jednak próżność, dbałość o wygląd, która obraża czystość
Wszechobejmującego.

Wyczuwa, że Joryleen nie tylko próbuje być miła: wzbu-
dza w niej ciekawość. Chciałaby się zbliżyć, żeby lepiej go
obwąchać, chociaż ma już chłopaka, i to takiego, który do
„porządnych" na pewno się nie zalicza. Kobiety - ostrzegł
Ahmada szejk Raszid - to zwierzęta, które łatwo zwieść, sam
zresztą widzi, że liceum i świat poza nim pełne są węszenia,
niewidome zwierzęta w stadzie wpadają na siebie, szukając
tropu, który je pocieszy. Ale w Koranie jest napisane, że na
pocieszenie mogą liczyć tylko ci, którzy wierzą w niewidoczny
Raj, którzy modlą się pięć razy dziennie zgodnie z nakazem

13


wprowadzonym na Ziemi przez Proroka po jego nocnej podróży
na szerokim, oślepiająco białym grzbiecie Al-Buraka.

Joryleen uparcie wciąż tam stoi, zbyt blisko. Ahmad czuje
przesyt zapachem jej perfum; wgłębienie między piersiami
zanadto go frapuje. Joryleen przesuwa ciężkie książki w swych
objęciach. Ahmad czyta napisane długopisem na krawędzi
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin