210. Davis Suzannah - Najpiękniejszy prezent.pdf

(690 KB) Pobierz
288551988 UNPDF
SUZANNAH DAVIS
Najpiękniejszy prezent
Tytuł oryginału: A Christmas Cowboy
Przekład: Krystyna Kozubal
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy to możliwe, żeby matkę wsadzono do więzienia za porwanie własnego
syna?
Marisa Rourke westchnęła ciężko. Przestała wreszcie męczyć się z
zapałkami, które w żaden sposób nie chciały podpalić ułożonej w kominku sterty
drewna. Podeszła do kanapy i z czułością popatrzyła na śpiące dziecko. Światło
naftowej lampy oświetlało główkę pięcioletniego chłopca. Marisa pogłaskała go po
jasnych włoskach i pomyślała, jaki to szczęśliwy los sprawił, że jej adoptowany
synek jest do niej jednak trochę podobny.
Chłopczyk spał spokojnie, przykryty stertą wełnianych koców. Tak bardzo
go kochała. Nicky należał do niej i nikt na świecie nie miał prawa odebrać jej
dziecka. Chyba tylko mróz. Na dworze szalała zamieć. Wichura zerwała linie
wysokiego napięcia, a na domiar złego Marisie nie udało się uruchomić domowego
generatora prądu. Przestronna, dwupiętrowa willa bardziej przypominała teraz
igloo niż cywilizowany amerykański dom. Na szczęście pięcioletniemu chłopcu
bardzo się to wszystko podobało. Za to Marisie – ani trochę. Jeszcze przed
tygodniem prowadziła zupełnie spokojne i przyjemne życie. Jej mąż, bogaty
przemysłowiec, zginął przed trzema laty w wypadku samochodowym, a mimo to
Marisa jakoś sobie radziła. Jej kariera aktorska rozwinęła się nadspodziewanie
dobrze. Dinah Dillman, bohaterka najczęściej oglądanego serialu telewizyjnego
„Rodzina”, w którą wcieliła się Marisa, była prawdopodobnie najpopularniejszą
postacią w Ameryce. Poza tym aktorka pełniła funkcję rzecznika Fundacji na
Rzecz Adopcji i wszystko to godziła z obowiązkami samotnej matki. Świat był
piękny, a ludzie dobrzy, dopóki nie pojawił się między nimi pewien dziennikarz:
Marcus Craig „Mack” Mahoney.
Właściwie nie pojawił się, ale powrócił po dziesięciu latach nieobecności w
życiu Marisy i zarzucił jej publicznie, przed kamerami telewizji, że jest zamieszana
w skandaliczną aferę, bowiem skorzystała z możliwości nielegalnej adopcji,
załatwionej przez doktora Franco Morrisa.
Znów musiała uciekać. I znów przez Mahoneya. Przeraziła się. Jakaś Elsie
Powers z Luizjany twierdziła, że doktor Morris podstępnie wykradł jej nowo
narodzonego synka, którego teraz chciała odzyskać. Tym synkiem miał być Nicky.
Marisa nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że ktoś mógłby jej zabrać
ukochane, choć tylko adoptowane dziecko. Dlatego właśnie w pośpiechu wyjechała
z Los Angeles. Wsiadła wraz z synkiem w samochód swojej gosposi, żeby żaden
reporter, żaden łowca sensacji nie mógł jej wyśledzić. Nikomu nic nie powiedziała.
Ani policji, ani adwokatowi, ani nawet swojej agentce. Jak ranne zwierzę pognała
do tej samej górskiej kryjówki, która udzieliła jej schronienia, gdy poprzednim
razem Mack Mahoney dał się Marisie we znaki.
Za oknami szalała wichura. Marisa poprawiła wełnianą chustę, która zsunęła
się jej z ramion, i ponownie zabrała się do rozpalania ognia. Poprzez wycie wiatru
przebił się jakiś dźwięk. Marisa nasłuchiwała przez chwilę. Bała się, że może
zgłodniałe wilki zdążyły ją tu wyśledzić i otoczyły zwartym kołem jej górską
kryjówkę.
Co za bzdury, skarciła się w myślach. Oczywiście, że żaden wilk nie
dostanie się do domu. Ani mnie, ani Nicky'emu nic nie grozi. Oprócz zamarznięcia,
jeśli nie uda mi się rozpalić ognia.
Teraz usłyszała wyraźnie. Ktoś stał na ganku i z całych sił walił pięścią w
drzwi. Serce podskoczyło jej do gardła, jednak szybko się opanowała. Wzięła
pogrzebacz i poszła sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wiedziała, że żadne
zwierzę nie odważyłoby się dobijać w ten sposób do ludzkiej siedziby. Zresztą
poprzez wycie wichru dotarł do niej dźwięk bardzo przypominający głos
człowieka.
– Otwórz mi, wreszcie, Mariso – usłyszała krzyk mężczyzny. – Zamarznę tu
na kość.
Marisa zamarła. Ten głos poznałaby nawet na końcu świata. To był Mack.
Mack był zziębnięty i wściekły jak wszyscy diabli. Prawie 1 kilometr szedł
przez szalejącą zamieć od zaspy, w której utknął jego dżip. Raz jeszcze z całej siły
uderzył pięścią w drzwi. Wreszcie się uchyliły. Niewiele. Tyle tylko, żeby mógł
usłyszeć głos Marisy.
– Odejdź stąd! – zawołała.
Zanim zdążyła na powrót zatrzasnąć drzwi, Mack wsunął w szparę potężne
ramię i po chwili był już w holu. Tu przynajmniej nie wiało. Czuł się jak zdobywca
Mount Everestu, dopóki nie zobaczył pogrzebacza, który Marisa z całej siły
ściskała w dłoni.
– Co ty wyprawiasz? – Zręczny unik uratował mu życie.
– Wynoś się stąd! – krzyknęła Marisa.
– Oszalałaś?
– Nie na tyle, żeby znosić twoją obecność pod moim dachem – syczała,
patrząc na przybysza spojrzeniem lodowatym jak szalejąca na dworze zamieć. –
Masz stąd natychmiast wyjść.
– W taką śnieżycę? – zapytał Mack. Trochę się przestraszył, że Marisa może
nie zmienić zdania i rzeczywiście kazać mu nocować na dworze.
– Nic mnie nie obchodzi śnieżyca. Możesz sobie zamarznąć na sopel.
Ostrzegam cię… – Kurczowo zacisnęła palce na uchwycie pogrzebacza.
Mack nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wtedy poczuł na ramieniu
uderzenie. Nie wahał się ani minuty. Chwycił Marisę za rękę i przycisnął ją do
ściany.
– Rzuć ten pogrzebacz! – rozkazał przez zaciśnięte zęby. Ramię bardzo go
bolało, chociaż gruba puchowa kurtka zamortyzowała siłę uderzenia.
– Nikt cię tu nie zapraszał, Mahoney. – Marisa wcale nie miała zamiaru
pozbyć się uzbrojenia. – Wynoś się!
– Nie po to dotarłem aż tutaj, żeby zamarznąć pod drzwiami twojego domu.
– Mocniej ścisnął trzymającą pogrzebacz delikatną dłoń. – No już, odłóż to
wreszcie.
Marisa krzyknęła z bólu. Ciężki pogrzebacz z łoskotem spadł na kamienną
podłogę.
– Ty potworze – jęknęła.
– Wszyscy tak mnie nazywają – Mack pokazał w uśmiechu białe zęby.
Poczuł słodki zapach perfum i woń rozgrzanego ciała Marisy, a zaraz potem
ogarniające go pożądanie i… nieopisaną wściekłość na samego siebie. – Uważaj,
moja droga. Jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, a nie przebaczę ci tak łatwo.
– Po co przyjechałeś? – zapytała, a wyraz jej twarzy dobitnie świadczył o
tym, co Marisa myśli o natręctwie Macka.
– Należałoby raczej ciebie o to zapytać.
– Ja… – Spuściła oczy. – Przyjechałam odpocząć.
– Wygląda mi to raczej na ucieczkę. – Mack skrzywił się. Puścił ją i otrzepał
z kurtki topniejący śnieg. – Znowu? Niczego się nie nauczyłaś. Jak tylko coś się
dzieje, ty natychmiast uciekasz.
Mam rację, pomyślał, patrząc na niepewny wyraz twarzy Marisy. Na pewno
mam rację. Dobrze wie, o czym mówię, i chyba trochę się wstydzi.
Rozejrzał się po ogromnym domu z drewna i kamieni. Solidne meble,
porozmieszczane na ścianach indiańskie trofea i surowość tego wnętrza zupełnie
nie pasowały do delikatnej, drobnej Marisy.
– A więc to tutaj schroniłaś się dziesięć lat temu – powiedział Mack. –
Niezłe miejsce. W sam raz dla biednej bogatej dziewczynki.
– Daruj sobie, Mahoney. – Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Jak
mnie tu znalazłeś?
– Powiedzmy, że miałem przeczucie. Nie trzeba mieć doktoratu z
kryminalistyki, żeby wpaść na pomysł, że schowałaś się w domu swego
ukochanego wuja Paula.
– A mimo to wtedy nie przyszło ci to do głowy.
– Bo nawet nie próbowałem myśleć – wycedził powoli, jakby chciał
podkreślić każde słowo. Po tylu latach wreszcie mógł oświadczyć Marisie, że jej
odejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, a po jej zniknięciu po prostu zaczął
żyć samotnie i zupełnie niczego nie żałował… No cóż, nie musi wiedzieć, że to
wszystko było najzwyklejszym kłamstwem.
– Czy Paul też z tobą przyjechał? – zapytał Mack, zdejmując rękawice i
kurtkę. Zapamiętał Paula Willisa jako uroczego gawędziarza, który napisał
mnóstwo książek podróżniczych. Paul był ojcem chrzestnym Marisy i właściwie jej
jedynym opiekunem, bo rodzice dziewczyny większą część życia spędzali na
jachcie, nie troszcząc się zbytnio o wychowanie swej dorastającej córki.
– Nie. Paul jest teraz w Indiach.
– Szkoda. Miło byłoby znów się z nim spotkać.
– Daruj sobie te towarzyskie pogawędki – żachnęła się Marisa, rozcierając
obolałą rękę. – Powiedz lepiej, po co naprawdę przyjechałeś.
– Chyba coś mi się od ciebie należy.
– Wypchaj się, Mahoney. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin