Benzoni Juliette - Katarzyna 03.doc

(892 KB) Pobierz
Juliette Benzoni

 

Juliette Benzoni

 

 

Katarzyna

 

 

 

 

 

Tom III

Część pierwsza

 

 

Sinobrody

Rozdział pierwszy

 

 

 

La Hire

 

 

 

 

 

Katarzyna otworzyła oczy. Pod jej uchylone powieki wtargnął

promień słońca. Pospiesznie je przymknęła i pomrukując z zadowolenia, otuliła się ciaśniej derką. Było jej ciepło i dobrze, miała jeszcze trochę czasu na drzemkę. Zanim jednak znowu zapadła w sen, instynktownie wyciągnęła rękę, by dotknąć Arnolda, który powinien spać obok niej. Gdy jej ręka natrafiła na pustkę, otworzyła oczy i usiadła.

Barka nadal była zakotwiczona tam, gdzie Arnold ją ukrył, gdy jaśniejszy pas nieba na wschodzie zapowiedział jutrzenkę. Łódź tkwiła

pomiędzy trzcinami, w wąskiej zatoczce, nad którą olchy i wierzby utworzyły zieloną kolebkę, przywiązana liną do szarawego pnia starego, przygarbionego drzewa. Była to znakomita kryjówka, niewidoczna ani od strony rzeki, ani od wsi. Poprzez smukłe bladozielone trzciny Katarzyna mogła dostrzec pobłyskującą w słońcu wodę. Arnold jednak zniknął z pokładu...

Katarzyny nie poruszyło to zbytnio. Po trudach nocy i krótkim odpoczynku, jaki potem nastąpił, Montsalvy odczuwać musiał potrzebę rozprostowania kości. Pomału umysł młodej kobiety otrząsał się z mgieł nocnego snu i odtworzył precyzyjnie ostatnie wydarzenia. Gdy patrzyło się na słońce, na niebo, trudno było uwierzyć, że jest wojna i giną ludzie. A jednak to było wczoraj... 31 maja 1431 roku na stosie ułożonym na placu Vieux-Marche w Rouen spalono Joannę d'Arc, która przypłaciła życiem swoje przywiązanie do króla i ojczyzny. Jeszcze wczoraj z wysokości Wielkiego Mostu kaci Rouen zrzucili Arnolda i Katarzynę zaszytych razem w skórzanym worku. Śmierć zaglądała im w oczy, ale dzielny Jan Son, mistrz wolnomularzy, uratował im życie i dał tę barkę, by mogli dopłynąć do Louviers i odnaleźć oddziały francuskie.

Katarzyna znajdowała się na pokładzie łodzi, nieopodal wioski zajętej przez Anglików, co było godnym zwieńczeniem niesłychanie burzliwej egzystencji. Na próżno szukała w najgłębszych zakamarkach pamięci jakiegoś spokojnego okresu życia, od kiedy w wieku lat trzynastu w czasie buntu Caboche'a musiała uciekać ze zbuntowanego Paryża do Di­jon, do wujka Mateusza. Ale w królestwie pozostającym w stanie wojny nawet poddani zamożnego księcia Burgundii nie mieli spokoju. Później nastąpiło jej pożałowania godne małżeństwo z wielkim skarbnikiem Filipa Dobrego, małżeństwo narzucone przez księcia, który w ten sposób miał

zamiar zrobić z niej swoją kochankę. Gdy Katarzyna myślała o swym małżonku, Garinie de Brazeyu, którego straszliwe kalectwo wykorzystał Filip, często odczuwała żal. Była dlań cierpieniem, nieustającą torturą i skoro ostatecznie szaleństwo doprowadziło Garina do zbrodni, za którą skazano go na śmierć, któż mógłby go za to potępić? Jedynym winowajcą w tej smutnej historii był los. A także bezgraniczna, nieprzezwyciężona miłość, która od pierwszego wejrzenia związała ją z Arnoldem de Montsalvym, kapitanem Karola VII i wrogiem księcia Burgundii. Tak wiele ich dzieliło: wojna, honor, urodzenie i nawet więzy krwi... Ale teraz kręte ścieżki się wyprostowały, droga ku szczęściu rozpościerała się przed nimi szeroko...

Gdy wstała, zauważyła swoją suknię i koszulę przerzucone przez burtę łodzi. Uprzytomniła sobie wówczas, że odziana była jedynie w derkę, i się roześmiała. Przypomniała sobie ich nocne przybycie i zarumieniła się na to wspomnienie. Nigdy by nie przypuszczała, że po przeżyciach minionego dnia, po wyczerpującym całonocnym wiosłowaniu Arnold mógłby pragnąć czegoś prócz wypoczynku. A jednak tak właśnie było. Zaledwie zakotwiczył barkę, przysunął się do Katarzyny i otaczając ją ramieniem, pociągnął w głąb łodzi.

-                      Odkąd wrzucono nas do tej podłej dziury, marzę o chwili takiej jak ta - wyszeptał na poły poważnie, na poły kpiąco - a nawet jeszcze wcześniej!

-                      Czyja to wina? Nie powiedziałabym nie, gdybyś na strychu Sona raczył mnie naprawdę potraktować jak swoją żonę. Zresztą...

Arnold swymi pocałunkami nie pozwolił jej dokończyć zdania. Potem starali się tylko odnaleźć pełnię miłosnego szczęścia zaznanego już

dawniej. Tym razem nie było nienawiści, nie było nieufności. Nic, poza ogromną miłością, która nareszcie odważyła się przemówić...

Gdy Katarzyna usypiała w ramionach Arnolda, czuła, że ogarnia ją głębokie i rozkoszne znużenie. Nigdy nawet nie marzyła o tak cudownych przeżyciach, a rzeczywistość przeszła jej najśmielsze oczekiwania.

Słońce łagodnie przygrzewało przez gałęzie olch, zatem Katarzyna nie mogła oprzeć się pokusie zanurzenia się w wodzie, zanim zaczęła się ubierać. Woda była chłodna, więc zrazu przeszył ją dreszcz, ale już wkrótce z przyjemnością pluskała się w lśniących falach. Przestraszony za­skroniec wodny poszukał schronienia w trzcinach.

Nagle Katarzynę uderzyła głęboka cisza panująca dokoła. Nie było słychać niczego, oprócz lekkiego szmeru wody. Zdawało się, że pobliska wieś zamarła. Ni śpiewu ptaka, ni szczekania psa, ni bicia dzwonów. Lekko zaniepokojona, pospiesznie wyszła z wody. Włożyła koszulę i suknię, związała sznurówki niecierpliwą ręką. Następnie zawołała:

- Arnoldzie!... Arnoldzie, gdzie jesteś?

Nie było odpowiedzi. Katarzyna znieruchomiała, nasłuchiwała z natężeniem, wyczekując szelestu kroków za ścianą drzew... Ale nikt nie nadchodził, tylko przestraszył ją jakiś ptak, który raptem zerwał się do lotu. Nieprzyjemny lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach, gdy machinalnym ruchem zaczęła zwijać wilgotne włosy, by upiąć je w koronę wokół głowy. Gdzie podział się Arnold?

Katarzyna rozsunęła gałęzie krzaków i wyszła na pole lub raczej na coś, co nim kiedyś było, bowiem ugnieciona, zdeptana i zmarniała trawa nosiła ślady niedawnego przejazdu machin oblężniczych. A jednak zobaczyła dym spokojnie unoszący się z komina domku położonego pod lasem... W oddali widać było dzwonnicę i masywne przęsła Pont-de­l'Arche, który mijali ubiegłej nocy. Wyjąwszy te punkty, na których zatrzymywał się wzrok, wokół rozciągał się pejzaż ponury i, mimo panującej wiosny, dziwnie pusty i wyludniony... Nigdzie ani śladu człowieka.

Pracująca szybko wyobraźnia Katarzyny podsunęła jej myśl, że Arnold mógł wybrać się do tego oddalonego gospodarstwa, by coś zdobyć - choć właściwie dzięki Janowi Sonowi mieli jeszcze wszystko, czego im było trzeba - albo zorientować się, czy na wsi jest bezpiecznie. Postanowiła też się tam udać, jako że nie widziała nikogo, kto by się zbliżał.

Wróciła na łódź i roztropnie zabrała stamtąd woreczek ze złotem, który Jan Son im wręczył, tłumacząc się, dlaczego nie przyniósł klejnotów Katarzyny.

- Pomyślałem, że bezpieczniej będzie was tym nie obarczać. Brat Stefan Chariot przyniesie je wam przy najbliższej okazji do królowej Jolanty.

Było to mądre posunięcie, zatem Katarzyna podziękowała dzielnemu murarzowi za jego przenikliwość. Wiedziała, że jej klejnoty tak długo pozostaną bezpieczne, jak długo przechowywane będą w domostwie Sonów.

Przed wyruszeniem w drogę Katarzyna poczuła głód. Wzięła kawałek chleba i trochę sera, ukryła złoto w fałdach sukni i poszła. Domek nie był daleko. Jeśli Arnold wróci w czasie jej nieobecności, z pewnością trochę zaczeka. Idąc, spożywała z apetytem skromny prowiant i myślała o tym, że niewielkie ma szansę, by spotkać Arnolda na tej małej fermie. Może jednak, widząc dym unoszący się z komina, zapragnął przynieść swej towarzyszce nieco ciepłej zupy? Musiałby zaczekać przy piecu, aż strawa się ugotuje...

Gdy Katarzyna stanęła na wprost wejścia do domostwa, zobaczyła ze zdziwieniem, iż brama wisi w powietrzu, uczepiona jednym tylko końcem. I tu również panowała cisza. Ogarnięta złym przeczuciem, zwolniła kroku. Ostrożnie zbliżyła się do rozwartych drzwi i weszła do mieszkania. Widok, który ukazał się jej oczom, wyrwał jej z gardła okrzyk przerażenia. Przywarła do ściany z sercem bijącym jak oszalałe. W domu były zwłoki dwóch osób - mężczyzny i kobiety.

Nogi mężczyzny, przywiązane do drewnianej ławy, spoczywały jeszcze w kominku, gdy tymczasem ogień kończył swe dzieło. To właśnie stąd unosił się ów pióropusz dymu. Twarz mężczyzny była wykrzywiona w odrażającym grymasie. Olbrzymia plama krwi na piersi świadczyła o tym, że mężczyzna został zasztyletowany na zakończenie zadanych mu tortur. Kobieta wyglądała jeszcze straszniej. Leżała na stole z surowego drewna, jej ciało było zupełnie obnażone, a wszystkie członki rozciągnięte. Ramiona i nogi przywiązane do nóg stołu skąpane były we krwi. Musiała zostać zgwałcona, i to wielokrotnie, a następnie rozpruto jej brzuch. Wnętrzności wylewały się z ziejącego otworu...

Przejęta zgrozą Katarzyna wypadła na zewnątrz, oparła się o ścianę domku i zwymiotowała wszystko, co przed chwilą przełknęła... Potem ogarnęła ją panika. Potykając się o nierówną powierzchnię pola, puściła się biegiem, wołając Arnolda ze wszystkich sił zwielokrotnionych jeszcze strachem... Wpadła do łodzi jak do ostatecznego schronienia, skuliła się w dziecinnym odruchu w najciemniejszym zakamarku, drżąc, iż zaraz zobaczy tych łotrów, którzy zamęczyli nieszczęsnych wieśniaków. Po chwili uspokoiła się. Otaczająca cisza sprawiła, że serce, niespokojnie tłukące się w piersi, uciszyło się. Mogła więc zastanowić się nad zagadką, w której obliczu stanęła: gdzie się podział Arnold?

Myśl, że mógłby ją porzucić, nie przyszła jej nawet do głowy. Nawet gdyby chciał pozbyć się Katarzyny, nie uczyniłby tego w taki sposób, na wiejskim pustkowiu, gdzie narażona była na wszelkie niebezpieczeństwa. Poczekałby, aż znajdzie się ona w bezpiecznym miejscu. Zresztą miniona noc czyniła takie wyjście niemożliwym. Arnold ją kochał. Katarzyna była tego pewna... Pomyślała, że może wpadł w ręce tych samych opryszków, którzy zaatakowali wieśniaków, i że również padł ich ofiarą. Uspokoiła się jednak, przypomniała sobie bowiem, że w domku znajdowały się tylko dwa trupy... Może musiał uciekać przed nimi i dlatego nie wracał do łodzi, by nie odkryto Katarzyny... Ale wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi...

Zbita z tropu, trwała dłuższy czas w całkowitym otępieniu na dnie łodzi, mając nadzieję, że Arnold zaraz wróci, nie wiedząc, co robić dalej. Jednak godziny mijały, Arnold nie wracał, a ciszę przerywały jedynie krzyki ptaków i pluskanie ryb. Młoda kobieta bała się do tego stopnia, że nie potrafiła ruszyć się z miejsca...

Jednakże gdy miało się ku zmierzchowi, gdy niebo poczerwieniało, a słońce przestało przypiekać, Katarzyna otrząsnęła się nieco z odrętwienia. Dłuższe oczekiwanie nie miało sensu. Już to, że straciła tyle godzin, było szaleństwem. Nie mogła się zdecydować na opuszczenie jedynego miejsca, w którym Arnold mógł ją odnaleźć. Mimo to doszła do wniosku, że musi dotrzeć do Louviers, gdzie miała nadzieję go spotkać. La Hire, jeśli tam jeszcze był, a nic nie wskazywało na to, by go tam nie było, mógłby zapewne skierować ją do Arnolda. Czyż La Hire, wraz z Xaintrailles'em, nie był najlepszym, najbardziej zaufanym przyjacielem Arnolda, jego towarzyszem broni? Od dawna trzej kapitanowie walczyli ramię w ramię przeciwko Anglikom i z ich sprzymierzeńcem Burgundczykiem od dawna

łączyła ich nierozerwalna więź, która powstaje w trudnych chwilach, w czasie pełnych chwały wypraw, w obliczu wspólnego zagrożenia. Z nich trzech La Hire był najstarszy, o wiele starszy od pozostałych dwóch, ale gdyby byli w jednakowym wieku, ich przyjaźń nie byłaby tak nierozerwalna. Ponieważ La Hire sprawował władzę w Louviers, właśnie tutaj Arnold szukałby pomocy w razie potrzeby.

Ożywiona tą myślą Katarzyna wstała, łapczywie zjadła spory kawał chleba i resztę sera, wypiła nieco wody zaczerpniętej z rzeki i natychmiast poczuła się lepiej. Ponieważ cała jej waleczność powróciła, postanowiła od razu ruszyć w drogę. Noc chroniła lepiej przed niebezpiecznymi spo­tkaniami niż jasne światło dnia, a jej umysł pracował na tyle sprawnie, że mogła łatwo znaleźć drogę. Arnold pokazał jej o świcie, w którą stronę trzeba by iść, żeby dotrzeć do Louviers; powiedział, że to tylko dwie i pół mili stąd. Zabrała worek ze złotem i tyle zapasów, by nie być przeciążona, owinęła się w płaszcz, który przyniósł jej Jan Son, i opuściła łódź.

Przez jakiś czas szła wzdłuż rzeki, w cieniu olch, a potem - gdy zobaczyła, że rzeka skręca na wschód - stanowczo obrała kierunek na południe. Szła energicznym krokiem poprzez pola, obchodząc z daleka ponury dom, z którego komina nadal unosił się dym, i starała się nie myśleć o Arnoldzie. Zanadto potrzebowała mobilizacji całej odwagi, by mogła poddać się niepokojowi, jakim przepełniało ją jego zniknięcie.

Kilka godzin później, całkowicie wyczerpana, ale pełna nadziei, dotarła w okolice Louviers. Było zbyt wcześnie, żeby wejść do miasta, zatem w oczekiwaniu na otwarcie bramy położyła się na skarpie i spała, owinięta w płaszcz, aż obudził ją śpiew skowronka.

Gdy Katarzyna podeszła do ufortyfikowanych wrót miasta, instynktownie poszukała wzrokiem flagi na najwyższej wieżyczce i

odetchnęła z ulgą. Wokół potężnej, spiczastej wieży powiewał miękko czarny proporzec ze srebrnym liściem winorośli, a żołnierze bynajmniej nie byli odziani w zielone angielskie opończe. La Hire jeszcze sprawował władzę!...

Katarzyna uniosła radośnie obydwiema rękami spódnicę, weszła do czarnego tunelu, potrąciła jednego z łuczników, który mruknął coś, ale dał jej spokój, uśmiechnąwszy się i wzruszywszy ramionami. Zaczęła biec jak szalona wąską uliczką, która wiła się niczym wąż wśród niekształtnych domów.

Dalej, na lewo, wznosił się stary, ponury dom templariuszy, w którym zamieszkiwał obecny pan miasta. Katarzyna przeleciała jak wicher obok strażników, tak zdumionych, że nie zdążyli nawet skrzyżować halabard.

-              Hej tam, kobietoStójSłyszysz? Chodź tutaj! Ale Katarzyna nie słuchała. Wbiegła na dziedziniec właśnie w

chwili, gdy La Hire statecznym krokiem kierował się w stronę swego konia, którego poił masztalerz. Wydawało się, że kapitan jest w złym humorze. Idąc, zginał nogi, by sprawdzić, czy nagolenniki i nakolanniki są dopasowane. Katarzyna rzuciła się nań z okrzykiem radości i z takim im­petem, że mało nie powaliła go na ziemię. Rozgniewał się natychmiast i nie poznawszy jej, odepchnął tak, że upadła na piach.

-              Do diabła z tą wszetecznicą! Oszalałaś, dziewczyno! Hej, wy tam! Wypędzić mi ją zaraz!...

Katarzyna siedziała na ziemi i śmiała się niepowstrzymanie, zadowolona, że udało się jej znaleźć popędliwego kapitana.

-              Źle pan przyjmuje przyjaciół, panie de Vignolles. Nie poznajesz

mnie?

Na dźwięk jej głosu odwrócił się, z uniesioną nogą, miał bowiem dosiąść konia, i przyjrzał się jej. Na jego pokiereszowanym obliczu odmalowało się głębokie zdumienie.

-              Ty?... Ty tutaj? Żyjesz, pani? A Joanna... a Montsalvy? Podbiegł do niej, pomógł jej wstać z ziemi, potrząsnął nią jak

jabłonią, rozgorączkowany z radości i gniewu zarazem. Gniew był jego normalnym stanem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę La Hire dusił się z wściekłości, trząsł się z oburzenia, dygotał ze złości. Jego głos zagłuszał pomruki katapulty, od jego furii drżały mury miasta. Był huraganem, burzą, brutalną siłą w najczystszej postaci, ale dla tych, których kochał, straszny La Hire miał duszę dziecka. Już bulgotała w nim żółć, gdyż Katarzyna nie odpowiadała dość wyczerpująco na jego pytania. Ale młoda kobieta poczuła się bezsilna, jak wypchana trocinami lalka, gdyż dwa słowa wypowiedziane przez kapitana przeszyły ją na wskroś bólem:

-              A Montsalvy?...

Tak więc i on nie wiedział, gdzie się podział Arnold... Fala rozpaczy rozlała się po ciele Katarzyny, wezbrała aż do gardła i niemal ją zadławiła. La Hire wrzeszczał, nie panując już nad sobą:

-              Wielki Boże!... Czy odpowiesz na moje pytanie? Widzisz przecież, że szlag mnie zaraz trafi...

Ale to jej serce odmówiło posłuszeństwa. Z okrzykiem boleści padła na stalową zbroję kapitana i zaczęła tak szlochać, że kapitan ogłupiał. La Hire, zbity z pantałyku, nie wiedział, co począć z tą kobietą tonącą we łzach. Zaczęto się im przyglądać, a niektórzy ledwie skrywali uśmiech. La Hire pocieszający kobietę, to dopiero heca!

Rezygnując z rozmowy przy wszystkich, kapitan objął Katarzynę ramieniem i poprowadził w stronę domu. Zanim jednak przestąpili próg, rzucił:

-              Hej, Ferranti Idź no do klasztoru bernardynek i powiedz furtiance, żeby przysłała do mnie kobietę o imieniu Sara...

Jeden z sierżantów odłączył się od kompanii już ustawionej w należytym porządku i zniknął pod łukiem sklepienia tunelu. Tymczasem La Hire zamknął za nimi odrzwia wybijane gwoździami i poprowadził Katarzynę do ławy pełnej poduszek, gdzie usiadła.

-              Każę przynieść coś do zjedzenia - powiedział z niezwykłą u niego łagodnością. - Wydaje mi się, że zgłodniałaś. Ale mów, na miłość boską, mów! Co się stało? Co się wydarzyło? Opowiadano tu, że Joanna została skazana na dożywotnie więzienie, że...

Katarzyna z trudem zapanowała nad sobą, otarła oczy rękawem i nie patrząc na La Hire'a, wyszeptała:

-              Joanna nie żyje! Przedwczoraj Anglicy ją spalili, a jej prochy wrzucili do Sekwany... Na chwilę przedtem, zanim nas zrzucono z mostu, Arnolda i mnie, zaszytych w skórzanym worku!

Smagła twarz La Hire'a raptownie zzieleniała aż do krótko ostrzyżonej, siwej strzechy włosów.

-              Spalona!... Jak czarownica! Nędznicy! I Arnold na dnie rzeki...

-              Nie, przecież uratowaliśmy się, jak widzisz, panie... W kilku słowach Katarzyna opowiedziała o ostatnich dniach w

Rouen, próbie uratowania Joanny, ich aresztowaniu i uwięzieniu w zamku, wreszcie o egzekucji i o tym, jak odważny Jan Son wyrwał ich śmierci. Opowiedziała także o ucieczce nocą na pokładzie barki, o swoim przebudzeniu i o niewytłumaczalnym zniknięciu Arnolda.

-                      Nigdzie nie natrafiłam nawet na jego ślad, w tym spustoszonym domku także nie. Tak jakby nagle rozpłynął się w powietrzu.

-                      Tacy jak Montsalvy nie rozpływają się w powietrzu, jak zwyczajny dym - mruknął La Hire. - Gdyby nie żył, znalazłabyś jego zwłoki... a zresztą on żyje. Czuję to - zakończył, waląc się w piersi swą potężną pięścią w żelaznej rękawicy.

-                      Dlaczego? - spytała Katarzyna z lekką złośliwością w głosie. - Nie sądziłam, że jesteś tak wrażliwy, wielmożny panie.

-                      Arnold jest mym towarzyszem broni - odparł nie bez dumy kapitan. - Gdyby nie było go pomiędzy żywymi, powiedziałby mi to mój głos wewnętrzny. Tak samo z Xaintrailles'em. Montsalvy żyje, mógłbym przysiąc.

-                      Chcesz, panie, powiedzieć w takim razie, że mnie porzucił? Że odszedł z własnej woli?

Ale cierpliwość La Hire'a już się wyczerpała. Jego twarz pokryła się purpurą, a porywczy charakter wziął w końcu górę.

-              Czyś oszalała? Kto ci powiedział, że on cię porzucił? To prawdziwy rycerz, ty ograniczona gąsko! Nie porzuciłby nigdy kobiety wśród wsi spustoszonych i stratowanych przez wroga. Coś mu się przydarzyło, jestem tego pewien! Chodzi o to, by dowiedzieć się co. To właśnie zamierzam zrobić - natychmiast. Co zaś, pani, ciebie się tyczy, to zamiast sterczeć tu jak kołek...

Niedbały i chłodny głos dochodzący z głębi komnaty przerwał wściekłe diatryby kapitana.

-              Czyżby zapomniał pan, że mówi do damy, panie de Vignolles? Doprawdy, cóż to za język!

Nowo przybyły wyglądał nieco dziwacznie, nie tyle z powodu
okazałości niezwykłego jak na wojenne okoliczności stroju, ile z racji
twarzy. Krótka broda, tak czarna, że niemal granatowa, okalała ciasno
twarz o rysach szlachetnych, ale bladej, prawie woskowej skórze, twarz,
która byłaby piękna, gdyby nie okrutna fałdka w kąciku zmysłowych ust i
chłodny błysk smolistych oczu. Jego oczy były zawsze nieruchome, co
nadawało im niepokojący wyraz, i Katarzyna zadrżała pod ciężarem tego
spojrzenia. Natychmiast rozpoznała przybysza. Był to ten człowiek, który
w Orleanie próbował w nocy wejść przez okno i z którym Arnold walczył.
Odpowiedziała skinieniem głowy na głęboki ukłon, jaki jej złożył. Długie
mankiety jego kaftana z fioletowego jedwabiu haftowanego złotem
pokryły się pyłem podłogi.              A

-              Pan de Vignolles ma wszelkie powody, by tak przemawiać - rzekła łagodnie. - Nie wyglądam jak dama, proszę tylko popatrzeć. Raczej jak wieśniaczka czy uciekinierka.

Przybycie Gilles'a de Rais'go ostudziło gniew La Hire'a.

-                      Uniosłem się - mruknął pod nosem. - Proszę mi wybaczyć. Nie chciałem pani obrazić. Po prostu kocham Montsalvy'ego, jakby był moim synem.

-                      A więc - wykrzyknęła namiętnie Katarzyna - proszę mi pomóc go odnaleźć. Proszę wysłać kogoś na poszukiwania, może trzeba go ratować...

-                      Co stało się z walecznym Montsalvym? - spytał niedbale Gilles de Rais, nie spuszczając z oczu Katarzyny, która zaczynała się czuć nieswojo pod jego spojrzeniem.

La Hire musiał zatem wprowadzić dostojnego gościa w dramat z Rouen i powiadomić o zniknięciu Arnolda. Tak jak to przed chwilą czyniła Katarzyna, opowiedział o procesie Joanny d'Arc, jej skazaniu pod

zarzutem czarów przez trybunał kościelny biskupa Cauchona zaprzedanego hrabiemu Warwickowi i kardynałowi Winchesteru, wreszcie o jej śmierci na stosie. La Hire był dużo starszy od Gilles'a de Rais'go, ale, przede wszystkim, czuł doń nieprzezwyciężoną niechęć. Instynktownie wystrzegał się tego kuzyna obłudnego La Tremoille'a, któremu nie mógł wybaczyć bierności, pozornie niewytłumaczalnej, z jaką Karol VII pozwolił umrzeć Dziewicy Orleańskiej. Kapitan wiązał to ze złymi radami i zawiścią La Tremoille'a, i w tym przypadku się nie mylił.

-              Tak więc Joanna nie żyje! - rzekł ponuro Gilles de Rais. - Ta, którą uważaliśmy za anioła, była dziewczyną ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin