Jacquemard Serge - Zaczęło się w Dallas.doc

(969 KB) Pobierz

              ROZDZIAŁ I

 

 

 

 

Manhattan, New York City, USA.

Listopad 1965

"Drań! drań! drań!" - pieniła się w duchu Dorota Kiergarten, duszkiem wychylając kieliszek doskonałego burgunda. Zadurzyć się w tej kurewce, w tej szansonistce o chrapliwym głosie, z móżdżkiem jak skorupka po jajku, z nogami krzywymi jak sinusy. Drań, a do tego jeszcze dureń! Cóż znowu takiego może mu dać ta dziwka? Zwyczajna intrygantka, która otwiera uda, żeby sobie otworzyć drogę do sukcesu - to wszystko. A ten idiota Fred jej wierzy. Jacyż ci mężczyźni głupi! Wystarczy zatrzepotać rzęsami, zakołysać sterczącymi cyckami, pokręcić parą pośladków i facet jest już tak podniecony, że seks mu się podnosi aż do pępka. Ta zdzira we Fredzie widzi nie mężczyznę, ale po prostu sławnego disc-jockeya, w ten czy inny sposób imponującego debiutantce, którą zamierza wylansować.

Ameryka liczy dwieście milionów idiotów o mózgach ogłupiałych od reklamy, można więc stawiać dziesięć do jednego, że ta flądra wejdzie niebawem na afisz, jeżeli ten drań zechce tylko trochę się koło tego zakrzątnąć. Ten łajdak rzucił ją, Dorotę, która legitymuje się dyplomem uczelni w Vassar, jedną z najbłyskotliwszych dziennikarek generacji współczesnej, piękną dziewczynę, za którą uganiają się roje mężczyzn. Mężczyzn dużo ciekawszych od tego parszywego Freda, gościa bez szerszych ostatecznie horyzontów, który wszystko zawdzięcza jedynie plecom, od tego tumana, który spławił ją po chamsku jednym zwyczajnym telefonem. Przecież to znowu nie takie trudne. Nakręca się po prostu numer i oświadcza bez wstępów:

-              Dorota? Słuchaj, fajno nam było ze sobą, prawda? Ale mówiłem ci od początku, że to tylko mało ważny epizodzik. Taka sobie zwyczajna przygoda, jakich ma się w życiu wiele. A więc zamknijmy ten rozdział, zgoda? Zostaniemy dobrymi przyjaciółmi, to jasne...

Rzuciła słuchawkę, wściekła. Najpierw wściekła, potem - nieszczęśliwa. Taka nieszczęśliwa...

Kelner przerwał tok jej myśli i nagle znowu znalazła się w sali restauracyjnej.

-              Deser, proszę pani? Mamy doskonałą szarlotkę w czekoladzie.

Słowo "deser" powiedział po francusku. Chcąc sobie dodać rezonu, kazała mu wyjaśnić kompozycję ciastka. W końcu uległa jego sugestiom, po czym zmieszana zwróciła się do sąsiada (jakże to on się nazywa? Larry? Murray?).

-              Pan na pewno uważa, że jestem ogromnie nieuprzejma. Mówiła tonem wytwornym, bardzo światowym. W stosunkach

z ludźmi Dorota posługiwała się językiem gładkim, zgodnie z wychowaniem, jakie odebrała. Za to kiedy prowadziła dialog sama z sobą, z prawdziwą rozkoszą używała wyrażeń ordynarnych, żargonowych, znanych z redakcji; w takich wyrażeniach się lubowała, choć nigdy nie ośmieliłaby się wypowiedzieć ich w towarzystwie.

Murray (nie, chyba to jednak Larry) uśmiechnął się dobrotliwie, z wyrozumiałością.

-              Niech pani się nie przejmuje. Ja wszystko doskonale rozumiem. To najgorszy moment kryzysu. Trzeba czegoś się napić. Zobaczy pani, że wtedy nie będzie to takie przykre.

I już napełniał jej kieliszek tym wyśmienitym winem. Jedzenie było doskonałe. Nie znała tej francuskiej restauracji na Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy Zachodniej. Czy to rzeczywiście ulica Pięćdziesiąta Szósta? O której to godzinie zaczęła pić? Najpierw u siebie w domu, zaraz po telefonie od Freda. Potem w barze

hotelu "Pierre". Tak, przypomina sobie - przeszła przez park i znalazła przytulne schronienie w barze hotelowym. Tam właśnie spotkała Larry'ego.

Kelner przyniósł szarlotkę w czekoladzie. Postanowiła zapomnieć o wszystkich kłopotach i zająć się swoim towarzyszem. Ostatecznie był przecież uroczy, uprzedzająco grzeczny, słuchał jej cierpliwie i zaprosił na kolację. Czuła się więc w obowiązku okazać mu przynajmniej odrobinę zainteresowania.

Posłała mu promienny uśmiech.

-              Ma pan doskonały gust. Ta restauracja jest po prostu fantastyczna. Jakże się ona nazywa?

— "Chez Raymond". Czy pani lubi kuchnię francuską?

— Uwielbiam.

— Zna pani Francję?

- Nie, i bardzo tego żałuję.

-              Szczerze mówiąc, mimo że lokale francuskie w Nowym Jorku prowadzą autentyczni Francuzi, którzy z pewnością podają potrawy francuskie - komuś, kto zna głośne restauracje, jakich pełno we Francji na każdym kroku, te tutaj przypominają tylko w przybliżeniu kuchnię oryginalną.

- Naprawdę? Lubi pan Francję?

Wdał się w długi monolog o urokach francuskiego życia, co zwolniło Dorotę z obowiązku konwersacji.

Szarlotka była wyśmienita, ale wino zdradzieckie, i Dorocie zaczynało już nieźle szumieć w głowie. Dobre maniery kazały jej wpatrywać się w Larry'ego i dopiero teraz dostrzegła, że to bardzo przystojny mężczyzna. Czarujący. Włosy jasnoblond, oczy ogromne, o głębokim zielonym odcieniu, twarz opalona, bardzo męska. Może w jego ramionach potrafiłaby zapomnieć o Fredzie? Nie, to chyba nie najlepsze rozwiązanie. W każdym razie nie teraz. W jego towarzystwie czuła się dobrze. Budził zaufanie.

Słuchała go jednym uchem, ale śledziła ruchy ust. Ust pełnych, zmysłowych. Po kolacji zaproponuje mu, żeby wstąpił do niej napić się czegoś, posłuchać jakiejś dobrej muzyki. Pozwoli się pocałować, ale nic poza tym. Kiedyś, innym razem, dojdzie

 

 

 

może do czegoś więcej - jeżeli go w ogóle jeszcze w życiu zobaczy. Bowiem zniechęcony obojętnością, z jaką traktowała go przez cały wieczór, prawdopodobnie nie zaproponuje jej drugiego spotkania.

Tymczasem u drzwi wejściowych kelnerzy zabierali płaszcze od dwóch spóźnionych parek, które przyszły na kolację. Godzina była późna, pewnie towarzystwo wracało z teatru. Kiedy przechodzili między stolikami, Dorocie wydało się, że w jednym z mężczyzn poznaje Freda. Zatrzepotała powiekami, żeby rozproszyć mgiełkę, która przesłoniła jej wzrok. Dojmujący ból przeszył serce.

Kiedy parki mijały ich stolik, dostrzegła pomyłkę. Łzy potoczyły się po policzkach. Poczuła gorące i delikatne ręce Larry'ego, które ujęły jej dłonie. Szepnął ze współczuciem:

-              Kawa dobrze pani zrobi.

Uśmiechnęła się doń z wdzięcznością, ale ten wysiłek rozpętał nowy potok łez. Pomyślała jak typowa kobieta: "Będę wyglądała okropnie". Zauważyła ciekawy wzrok kelnera i poprzysięgła sobie, że jej noga nigdy więcej nie stanie w tej restauracji.

Wypiła dwie kawy, jedną po drugiej, poczuła się zdecydowanie lepiej, choć lekki szum w głowie nie zniknął.

Z nutką pobłażliwości Murray, nie, Larry, odezwał się:

-              Moja droga Doroto, czas do domu. Odprowadzę panią. Rachunek był już zapłacony. Pomógł jej wstać. Wkładając

płaszcz, pomyślała sobie: "Stało się, zniechęciłam go kompletnie, wysadzi mnie przed domem i urżnie się w sztok, żeby zapomnieć o tym żałosnym wieczorze".

Ale myliła się. Zatrzymawszy wóz przed bramą jej kamienicy, wziął ją bardzo delikatnie w ramiona, a kiedy zaczął całować, w całym ciele poczuła słodkie ciepło. Patrzył na nią, zdawał się o coś pytać wzrokiem.

Opuściła oczy na znak zgody.

Był to stary czteropiętrowy dom na Barrow Street w dzielnicy Village. Wejście wąskie, zgrzybiałe mury. Nazwiska na skrzynkach na listy były wypisane ręcznie. Windy ani śladu. Budynek wyglądał raczej nędznie, ale dla Doroty był o tyle interesujący, że nic musiała płacić komornego, a zajmowała dwa piętra, połączone wewnętrznymi schodkami.

Larry zachwycał się tymi schodami w stylu "Early American" oraz gustownie zaprojektowanym living-roomem.

— Brawo, Doroto, to fantastyczne, urządzone z ogromnym gustem.

— Dziękuję. Dom należy do drugiej żony mojego ojca. Zawsze świetnieśmy się ze sobą rozumiały i ona sama odstąpiła mi dwa ostatnie piętra, nie żądając komornego. Po rozwodzie...

-              To ojciec pani rozwiódł się ze swoją drugą żoną? Dorota zaniosła się śmiechem.

Teraz ma już piątą. Nie wiem, jak długo to potrwa. Krótko mówiąc, już po rozwodzie ojciec, żeby nie zostać w tyle ostatecznie przecież to mój ojciec, nie? - dał mi w podarunku kilka tysięcy dolarów na urządzenie z obu pięter jednego apartamentu i na zagospodarowanie. Larry obszedł całe mieszkanie.

— Przypuszczam, że pokoje są na górze? Oczywiście. A w moim pokoju jest duża oszklona wnęka. I urządziła pani wszystko według własnego pomysłu? Częściowo. Ale właściwą robotę wykonał Bronstein. Lew Bronstein z Madison Avenue?

— Tak jest.

Larry zagwizdał z podziwem.

— Musiało to panią porządnie kosztować?

— Dosyć.

Dorota podała mu szklankę jakiejś mieszanki, którą trudno było zidentyfikować, następnie pchnęła go na fotel. Sama pociągnęła porządny łyk ze szklanki i lekko chwiejąc się na nogach uruchomiła elektrofon. Pokój zalała muzyka pulsująca rytmem. Dorota nie mogła powstrzymać się od myśli, że ta muzyka zupełnie nie nadaje się do tego, by tworzyć sentymentalny nastrój, ale zbyt była oszołomiona, żeby ze stosu płyt wybrać odpowiedniejszą.

I dopiero znacznie później, kiedy już była gotowa zdać się na łaskę i niełaskę Larry'ego, przyszedł drugi atak płaczu. Wspomnienie Freda było jeszcze zbyt silne. Co chwila stawał między nią a Larrym. Larry z ogromną czułością pogładził ją po głowie, zasunął zamek błyskawiczny od sukienki i podniósł się z miejsca.

— Pan ucieka - szlochała Dorota. - Nie dziwię się panu, jestem okropna.

— Nie, po prostu pani jest zakochana. Na to nic nie można poradzić.

Nalał dwa kieliszki koniaku, jeden podał Dorocie.

— Pani by chciała, żeby do pani wrócił, prawda?

— Oczywiście.

- Zrozumiałem to. Pani go namiętnie kocha. To rzadka rzecz w naszych czasach.

Palcem pokazał mebel, na którym stało zdjęcie w srebrnej ramce.

- To on?

Skinęła głową twierdząco.

— Zdaje mi się, że gdzieś już go widziałem.

— To Fred Norton. Występuje w radio i w telewizji.

- Ach tak! Teraz sobie przypominam. Nagle nastroszyła się.

- Wy, mężczyźni, zawsze nabijacie się z kobiet. Kobiety dobre są tylko do łóżka - rzuciła pociągając nosem.

Larry uśmiechnął się.

- Nie myli się pani. Ale i my, mężczyźni, też potrafimy być czasem sentymentalni. Przypominam sobie właśnie taki przypadek. Pewna dziewczyna z Minneapolis, podobnie jak pani zakochana do szaleństwa, i ja, zachowujący się mniej więcej tak jak Fred Norton...

— Co pan zrobił?

— Ja, nic. To ona.

— No więc, co ona zrobiła?

— Była bardzo sprytna. Wprawdzie sama metoda jest dość naiwna, ale człowiek zawsze daje się na nią nabrać. Przecież mogłaby to być prawda.

Larry! Umieram z ciekawości.

- Och, klasyczna historia! Wysłała do mnie list, że popełniła samobójstwo, a ja popędziłem do niej jak wariat.

- Nie żyła?

- Jasne, że żyła. Niemniej jednak wzięła silną dawkę środków nasennych. Po prawdzie, to nie dowiedziałem się nigdy, czy istotnie miała zamiar umrzeć i tylko nie wiedziała, jaką dawkę zażyć, czy też symulowała samobójstwo.

- A pan, co pan zrobił?

- Ja? Zwymyślałem siebie od ostatnich i wróciłem do niej. - I jak się wszystko skończyło?

Larry wybuchnął śmiechem.

- W rok później wyszła za mąż za innego. Za lekarza, który płukał jej żołądek.

I oto Dorota, dobrze już podochocona, nagle dostrzegła wyjście. Słabą nadzieję, której można się uczepić. Gotowa była zrobić wszystko, żeby tylko odzyskać Freda. Za wszelką cenę, nawet postępując jak dziecko albo raczej jak idiotka o ptasim móżdżku, ekspedientka od "Woolwortha".

- To nawet niegłupie - szepnęła. - Może i ja mogłabym posłużyć się tą samą metodą?

Muzyka już dawno zamilkła. Larry odwrócił płytę na drugą stronę, nacisnął guzik i podszedł do niej.

- No, no, Doroto, niechże pani będzie rozsądna. Jest pani dziewczyną inteligentną, która dobrze zna życie. Historia, którą pani opowiedziałem, rozegrała się w pewnym miasteczku na Midwest piętnaście lat temu, między dwojgiem ludzi młodych, naiwnych, którzy nie znali życia. Tymczasem Fred Norton żyje w New York City. Obraca się w środowisku zblazowanym, gdzie rzeczy tego rodzaju wywołują najwyżej wybuchy gromkiego śmiechu na cocktail party.

Ale nie omylił się. Dorota była uparta. Skoczyła na równe nogi.

 

- Doroto, gdzie pani idzie?

- Zaraz napiszę ten cholerny list. Z miejsca, póki jeszcze jestem przytomna.

Chwiała się lekko na nogach. Przytrzymał ją za ramię.

- Doroto, list to dopiero pierwsza część planu. Pani nie popełni chyba szaleństwa i nie zażyje proszków nasennych. Ja na to nie pozwolę. Zaczynam już żałować, że pani w ogóle o tym opowiadałem...

- Niech pan będzie spokojny. Wiem, jaką dawkę zażyć. Wyrwała mu się gwałtownie.

- Larry, niech pan mi odda jedną jedyną przysługę. Jak pan stąd wyjdzie, niech pan wrzuci list na Poczcie Głównej. Stamtąd listy doręczają najszybciej.

- Doroto...

- Bardzo pana proszę, Larry. Niech pan się nie upiera. Powiedziałam już, że wiem dobrze, jaką dawkę zażyć. Gdzie tu ryzyko? Najwyżej trochę pochoruję. Co do Freda, wróci albo nie wróci, to wszystko. A więc nie ma powodu do obaw. Larry, wrzuci pan list, dobrze?

Wpatrywała się weń błagalnym wzrokiem. Skinął głową.

- Jak pani sobie życzy, Doroto. Ale czy jest pani pewna, że jakiś wypadek... O wypadek przecież tak łatwo...

Wzruszyła ramionami. Chwyciła już papier, pióro i kopertę.

- Doskonale, Doroto, do pani należy decyzja. Dobrze. Niech pani pisze ten list. Wypijemy strzemiennego i ja uciekam. Robi się późno.

Zaczęła pisać, on zaś wziął dwa kieliszki i przeszedł za mały bar. Z kieszeni wyciągnął dwie maleńkie pigułki zawinięte w celofan. Rozwinął papierek delikatnie, bez szelestu i wrzucił pigułki do kieliszka Doroty. Celowo trącił butelką o kieliszki; nalał trochę koniaku.

Wolnym krokiem odszedł od barku, nie spiesząc się obszedł naokoło pokój i trzymając kieliszki w obu rękach obserwował spod oka Dorotę piszącą list. Nad kufrem w stylu angielskim wisiał w ramkach dyplom stwierdzający, że Dorota Kiergarten

ukończyła celująco studia w Vassar College. U dołu miejsce i data Poughkeepsie, stan Nowy Jork, 20 czerwca 1960 roku. Po obu stronach dyplomu były zawieszone dwa sztychy angielskie, przedstawiające sceny z polowania na lisy. Nieco dalej na ścianach cała seria reprodukcji sławnych obrazów współczesnych - "Odaliska" Matisse'a, "Dom wisielca" Cezanne'a, "Lolu" Renoira, "Czerwony pies" Gauguina, "Martwa natura z głową antyczną" Picassa, "Olympia" Maneta. - "Gdyby to były autentyki! - pomyślał. - Co za fortuna w jednym pokoju!"

Teraz stał parę kroków od Doroty. Patrzył, jak bierze kopertę, adresuje, wsuwa napisany przed chwilą list, zakleja. Potem od-wraca głowę w jego stronę. Wtedy podszedł do niej i podał kieliszek.

— Myślę, że pani zasłużyła na to odwaliwszy taką pańszczyznę. - Czego pan tu mi dosypał? Zesztywniał.

— Środka odurzającego, żeby mnie zgwałcić? Wybuchnęła śmiechem.

— Niech pan nie robi takiej miny. Żartowałam. Uspokoił się.

- Jeżeli już mowa o środkach odurzających, to podkreślam jeszcze raz, że trochę się boję, czy pani nie zażyje ich za dużo.

Przyglądał się, jak Dorota pije koniak. Duszkiem wychyliła dwie trzecie kieliszka, wzdrygnęła się.

- Brr! Po wszystkim, co wlałam w siebie po południu, wieczorem i w nocy, nie jestem już pewna, czy muszę brać środki nasenne. Może taki sam efekt dadzą te litry alkoholu, które teraz krążą w moich żyłach.

Postawiła kieliszek, wzięła ze stolika list i podała mu.

- Larry, niech pan będzie taki uprzejmy. Proszę mnie teraz zostawić samą i nie zapomnieć o swoim przyrzeczeniu. Niech pan wrzuci list do skrzynki. Przysięga pan?

- Przysięgam.

Podniósł dwa palce do góry.

— Niech mi pani jeszcze da pięć minut, chciałbym skończyć koniak.

— Pozwolenia udzielam. - Po chwili dorzuciła nieśmiało: - Mógłby pan zostawić mi swój numer telefonu? Zadzwonię do pana za parę dni.

Skinął głową i na bloku listowym nabazgrał numer. Następnie wziął kieliszek do ręki, umoczył usta w koniaku. Obserwował ją z uwagą. Źrenice jej oczu rozszerzyły się, po twarzy spływał pot. Drżała lekko i chwiała się na nogach. Mówiła z trudem.

- Larry... zdaje się, że za dużo wypiłam... Nie czuję się dobrze.

— Pozwoli pani, Doroto, że pani pomogę. Delikatnie pociągnął ją w stronę fotela i posadził. - Proszę, Doroto, niech pani o niczym nie myśli.

— Larry...

Zamknęła oczy, szeptała jakieś niezrozumiałe słowa i po chwili zaczęła oddychać regularnie.

Stał bez ruchu jakieś dziesięć minut i przyglądał się jej twarzy, na której powoli zaczęły obsychać kropelki potu. Następnie uniósł powiekę Doroty i palcem wskazującym mocno nacisnął tęczówkę. Nie było żadnej reakcji. Z zadowoleniem zatarł ręce.

W kuchni na elektrycznej maszynce nastawił garnek wody, a kiedy zaczęła wrzeć, nad parą przytrzymał kopertę, którą wręczyła mu Dorota. Po paru minutach położył kopertę na stoliku i bardzo ostrożnie odkleił. Wyciągnął list, przeczytał, żeby upewnić się, czy treść odpowiada jego intencjom, i włożył na powrót do koperty.

W sekretarzyku w salonie znalazł tubkę kleju. Bardzo starannie zakleił kopertę i wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki wraz z blokiem, na którym zapisał telefon.

Dorota wciąż była pogrążona w głębokim śnie. Rozebrał ją kompletnie, każdą część garderoby starannie złożył i umieścił na sąsiednim fotelu. Z westchnieniem żalu przyglądał się przez chwilę klasycznym liniom ciała, drobnym piersiom regularnie unoszącym się w rytm oddechu, delikatnie sklepionemu brzucho-

wi smukłym rozchylonym udom odsłaniającym kępkę ciemnych włosów. Przez ułamek sekundy zapragnął ją posiąść. Była niezwykle pociągająca, a dramatyczność sytuacji podniecała go w najwyższym stopniu. Ale się z tego otrząsnął. Było wykluczone, by autopsja nie wykryła, że bezpośrednio przed śmiercią miała stosunek.

Odwrócił wzrok od ciała Doroty, z kieszeni spodni wyjął parę bardzo cienkich rękawiczek, nałożył na ręce i zaczął przeszukiwać pokój sypialny. Panował w nim wzorowy ład. Dorota była dziewczyną przesadnie niemal dbającą o porządek. Jakie byłoby jej zaihowanie przed samą śmiercią? Rozbierając się najprawdopodobniej nie rozrzuciłaby po pokoju części garderoby, przeciwnie, ułożyłaby je porządnie, jak to robiła zazwyczaj.

Wrócił więc do salonu, zebrał odzież Doroty, sukienkę powiesił w szafie na wieszaku, bieliznę ułożył na krześle, buty ustawił pośród dziesięciu innych par. Następnie wziął ranne pantofle i nocną koszulę z przezroczystego materiału i wyszedł z pokoju.

Tym razem skierował kroki do łazienki. Na wieszaku za drzwiami powiesił nocną koszulę, pantofle ustawił tuż obok wanny. W apteczce znalazł fiolkę ze środkami nasennymi. Całą jej zawartość wsypał do jednej kieszeni marynarki, fiolkę wsunął do drugiej. Z półeczki nad umywalką, gdzie sąsiadowały ze sobą słoiki z kremem, tubki, buteleczki z płynami, serwetki do zmywania makijażu, wziął maszynkę do golenia i położył na brzegu umywalki. Następnie zatkał wannę i otworzył kurek z gorącą wodą.

W living-roomie Dorota leżała wciąż w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił. Zarzucił ją sobie na ramię i zaniósł do wanny, tak manewrując, by nie zamoczyła rąk. Oczekując, by woda przykryła ciało Doroty, wypalił spokojnie papierosa, po czym zamknął kurek.

Z living-roomu usunął wszelkie ślady swojej bytności, wytarł odciski palców, jakie mogłyby pozostać, w kuchni umył i starannie wytarł kieliszek, z którego pił, oraz butelki, których dotykał.

Wrócił do łazienki, przyłożył odciski palców Doroty na jej kieliszek, na butelki i fiolkę po środkach nasennych. Fiolkę rzucił na ziemię obok wanny, kieliszek i butelkę odstawił na miejsce.

Dokonał szczegółowego przeglądu wszystkich pomieszczeń, aby sprawdzić, czy o czymś nie zapomniał, i zabrał się do wykonania dzieła śmierci.

Z maszynki do golenia wyjął żyletkę i maszynkę wrzucił do wanny. Chwycił Dorotę za przegub lewej dłoni, zanurzył w wodzie, a następnie jednym ruchem, zdecydowanym i precyzyjnym, przeciął żyłę. Dorota lekko drgnęła, to była cała reakcja. W przezroczystej wodzie zaczęła się tworzyć czerwona nieprzezroczysta smuga. Prawa ręka Doroty zwisała na zewnątrz wanny. Przycisnął żyletkę do kciuka oraz palca wskazującego jej dłoni i rzucił na podłogę. Teraz palce miała poplamione krwią. Zdjął z dłoni mokre i pobrudzone rękawiczki, zwinął i wsunął do kieszeni. Mógł teraz przyjrzeć się rezultatom swojej roboty. Z wolna woda zabarwiała się na czerwono. Z ciała uchodziła krew, ale oddech wciąż jeszcze był regularny. Zafascynowany tym widokiem, utkwił wzrok w ciele dziewczyny i obserwował, jak dokonuje się nieodwracalne.

Nagle w czasie tej kontemplacji drgnął: omal nie popełnił błędu. Rozważmy dobrze z punktu widzenia psychologicznego, czy Dorota wyszłaby z domu o tej porze, by wrzucić list. Mogłaby to zrobić wcześniej, wieczorem, po ostatnim opróżnieniu skrzynki. Ponieważ jednak widziano ją następnie w restauracji, mogła ten list napisać dopiero dość późno w nocy i w tym przypadku prawdopodobnie zostawiłaby go na stoliku, na miejscu widocznym. Uśmiechnął się zadowolony ze swojego rozumowania, wrócił do pokoju i owinąwszy rękę chusteczką położył list na stoliku, tak by od razu rzucał się w oczy.

W wannie teraz woda była zupełnie czerwona; przez kontrast twarz i ramiona Doroty uderzały kredową białością.

Z kieszeni wyjął małe lusterko, przystawił do ust Doroty, następnie przyjrzał się mu z bliska. Stwierdził, że lśni pełnym blaskiem.

- Doroto, bardzo mi przykro - szepnął czule, wychodząc z łazienki.

neta wieczność od czasu, jak umilkła muzyka, ale maleńka czerwona lampka wskazywała, że elektrofon wciąż nie jest wyłączony. Nie tknął go. Zostawił również zapalone wszystkie światła.

Zatrzymał się przy drzwiach wyjściowych i przyjrzał z namysłem łańcuchowi. Rozumując logicznie, Dorota powinna go była zqałożyć. Ostatecznie jest to przecież New York City, jedno z miast najbardziej niebezpiecznych na świecie. Powinna działać odruchowo - założyć łańcuch zaraz po powrocie do domu. Pomyślał jednak, że na to już nic nie poradzi, i wyszedł z mieszkania.

Znalazłszy się na ulicy, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku północnym. Dopiero na wysokości Trzydziestej Czwartej Ulicy Harry Shulz odetchnął z ulgą. Na Pięćdziesiątej Drugiej Zachodniej, tuż koło rzeki Hudson, było zupełnie pusto, wrzucił więc rękawiczki, środki nasenne i podarty na strzępy blok listowy do pojemnika na śmieci.

Kiedy znalazł się na powrót w samochodzie, pomyślał sobie, że kłoś w stanie Luizjana będzie piekielnie zadowolony, kiedy Harry Shulz jutro rano przekaże mu nowinę.

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

 

 

Dallas, Teksas, USA. Grudzień 1965

Tego niedzielnego popołudnia Sam Hendrix jak co dzień żebrał w parku. Łaskawa pogoda zachęciła liczne rodziny do przyjścia tutaj z dziećmi na spacer. Ludzie ci byli skromnego stanu i prawdopodobnie Sam nie nazbiera wiele w porównaniu z tym, co mógłby zebrać u burżujów, chodząc od drzwi do drzwi. Ale w niedzielę burżujów nie ma w domu, i, być może, tutaj uda mu się uskładać sumę, która wystarczy na niezłą kolację i butelkę whisky.

Proteza, zastępująca prawą nogę, sprawiała mu ból, ale o przerwaniu roboty nie było mowy. Dochodziło już pół do piątej, a zebrał zaledwie trzy dolary i sześćdziesiąt pięć centów. Jeszcze godzina i wszyscy ci ludzie ulotnią się z parku. Nie wolno się ociągać.

Uniósł nogawkę spodni, palcem pokazując protezę, i od małej dziewczynki z jasnymi włosami otrzymał ćwierć dolara. Trzy dolary dziewięćdziesiąt. Zaczął w myśli obliczać. W parku spacerowało co najmniej dwa tysiące ludzi. Gdyby każdy dał tylko pięć centów, miałby sto dolarów. Tak, ale to marzenie ściętej głowy. Rzeczywistość zaś to trzy dolary dziewięćdziesiąt, do których wypadałoby jeszcze uzbierać trochę ich koleżków. Ojciec rodziny o wydatnym brzuszku powiększył kapitał Hendrixa o dziesiątaka i zaraz po nim drugi, tym razem chudy jak tyka, ustalił wysokość łupu na cztery dolary dwadzieścia.

O piątej wysokość sumy nie uległa zmianie. Tłum zaczął się przerzedzać. Sam czuł się zmordowany nie wiadomo dlaczego. Zazwyczał lepiej się trzymał. Pięć lat minęło od tego idiotycznego wypadku przy pracy. Ubezpieczalnie "Blue Cross", "Medica-ic", "Blue Shield" wypłaciły mu odszkodowanie, do jakiego w każdej miał prawo. Odszkodowania poważne, nie było bowiem mowy, by monter rusztowań metalowych bez nogi dostał robotę w swojej specjalności. Na nieszczęście, wysokie sumy, jakie otrzymał, przyprawiły go o zawrót głowy; wierzył naiwnie, że w sakiewce nigdy nie zobaczy dna.

Ale dno pojawiło się wcześniej, niż można było przypuszczać - po długich nocach pijaństwa i orgii z dziwkami najpodlejszego gatunku, których nie odstraszała proteza. I od tej pory, skazany na żebraninę, mieszkając w jakiejś potwornej norze, wegetował dzięki tym paru dolarom skąpej jałmużny. Całe szczęście, że był starym kawalerem i nie miał na karku rodziny.

Cztery dolary dwadzieścia, z taką sumą daleko nie zajedzie. Miał już tylko pół godziny na powiększenie kapitału, ale był tak zmordowany, że postanowił odpocząć chociaż dziesięć minut na którejś z parkowych ławeczek. Wybrał taką, która stała na uboczu, z daleka od większego tłumu.

Na ławeczce siedział człowiek, którego wygląd i obecność w tym miejscu wprost go zdziwiły. Ubrany wyszukanie, z troską o najmniejszy szczegół, nie pasował do tych ludzi w dżinsach

i w koszulach T-shirts. Na razie obserwował z zainteresowaniem,jak Sam Hendrix zbliża się do ławeczki. Hendrix jednym rzutem

oka ocenił dobrze skrojone ubranie, buty nie z konfekcji, ale od najmodniejszego szewca, i natychmiast zwąchał dobrą okazję.

Bezczelnie rozsiadł się tuż obok mężczyzny i zaatakował z miejsca w obawie, że ofiara może mu się wymknąć.

- Czy nie znalazłby się maleńki banknocik dla biednego kaleki?

Jednocześnie wypróbowanym ruchem uniósł nogawkę spodni, odsłaniając protezę, jak robił to dziesiątki razy tego nawet popołudnia.

Wzrok mężczyzny spoczął na metalowym aparacie i nie mógł się od niego oderwać.

Sam zrazu chrząknął, potem jeszcze raz ponowił swoją prośbę.

Mężczyzna poruszył się, powoli skinął głową, wydobył portfel, wyciągnął pięciodolarowy banknot i podał Samowi.

- Niech no pan jeszcze nie opuszcza nogawki spodni - rzekł po prostu.

Sam osłupiał, posłusznie przytrzymał nogawkę i szybko chwycił banknot. "Jakiś wariat - powiedział do siebie - ale co mi to szkodzi, mam już dziewięć dolarów dwadzieścia. Dobry dzionek!" Trochę zażenowany przyglądał się mężczyźnie, który wciąż intensywnie wpatrywał się w protezę. "Gdyby mi zaoferował rentę dziesięć dolarów dziennie, mógłbym mu ją pokazywać cały. dzień bez przerwy, kiedy by mu tylko przyszła ochota" - pomyślał Sam, zadowolony z siebie.

Ale nagle zachowanie mężczyzny uległo zmianie. Szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął złotą papierośnicę, otworzył i częstując Sama papierosem, powiedział:

- Pan posiada prawdziwy skarb. Drugą ręką pokazał na protezę.

Sam wziął papierosa i roześmiał się szyderczo.

- Za dużo pan sobie pozwala. Gdyby pan był na moim miejscu...

Mężczyzna przypalił papierosa.

— Pan posiada prawdziwy skarb i nie potrafi go wykorzystać.

— Ach tak? - Sam był raczej sceptyczny. - Chce pan go kupić? - dorzucił z ironią.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Pana chcę kupić.

— Wolne żarty - zachichotał Sam.

— Pięćset dolarów, interesuje to pana?

Sam natychmiast stał się nieufny. Przygodny nieznajomy na ławeczce proponuje ci prosto z mostu pięćset dolarów nie dla

twoich pięknych oczu albo dla protezy, W zamian za to trzeba mu coś dać, a w dwudziestym wieku i do tego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej takie coś podpada pod kodeks karny jak dwa razy dwa. Mężczyzna z lekko ironicznym uśmiechem na ustach czytał z wyrazu oczu Sama jego myśli.

- Niech pan posłucha - rzekł bez ogródek - będę z panem brutalnie szczery. Jest pan włóczęgą bez przyszłości, skazanym na żebraninę. Nie ma co się stawiać. W pańskiej obecnej sytuacji to, co oferuję, jest dla pana prawdziwą fortuną. Pięćset dolarów tygodniowo... Sama zatkało.

— Tygodniowo?

— Tygodniowo!

— A... co trzeba robić?

-              Robi się późno. Mam wóz zaparkowany tuż koło wyjścia z parku od strony północnej. Tam będziemy mogli swobodniej pogadać.

 

 

Sam nagle odgadł wszystko, tak mu się przynajmniej zdawało.

— Hejże! Czy pan czasem nie jest pedałem? Mężczyzna uśmiechnął się życzliwie.

— Pan się myli. Nie o to chodzi. Idziemy.

W rzeczywistości w sprawach miłosnych wykazywał zainteresowanie przedstawicielami obu płci, ale jego ukryte słabości nie mogły mieć nic wspólnego z tym brudnym i zawszawionym włóczęgą.

Mężczyzna miał samochód marki chrysler, model sprzed dwóch t, jak oceniał Sam, mimo że siłą rzeczy nie miał teraz do czy-nienia z samochodami. Samochód zupełnie banalny, który jednak jakoś pasował do jego stylu ubierania.

Hendrix, zanim się usadowił w wozie, przystanął przed kioskiem przy bramie parku i kazał sobie zapakować w papier dwa hot-dogsy ociekające musztardą, torebkę frytek i dwa kartoniki zimnego piwa. "Coś do przegryzienia - powiedział sobie - na wypadek gdyby rozmowa miała się przedłużyć".

Wracając do wozu, rzucił okiem na numer rejestracyjny. Pochodził ze stanu Teksas. Ciekawe, mężczyzna nie miał akcentu z Teksasu, raczej z Nowego Jorku. W każdym razie z północnego wschodu.

W samochodzie rozwinął wiktuały, zajadał i popijał z apetytem. Piwo było chłodne, takie właśnie lubił. Zauważył, że mężczyzna spojrzał na niego parę razy z wyrazem obrzydzenia, ale Sam się tym nie przejmował, obserwował ulicę zajadając i popijając.

Zbliżało się Boże Narodzenie. W zapadającym zmroku sklepy jarzyły się tysiącem świateł. Od fasady do fasady biegły wstęgi z chorągiewkami i rzędy lampionów. Wzrok jego przykuł magazyn krawiecki. Jak tylko okaże się, że cała ta historia nie jest snem, zafunduje sobie natychmiast garnitur, nawet kilka garniturów. Do tego koszule i bieliznę. A potem zmieni chatę. Nie. Najpierw dobra kąpiel, popijawa, a następnie dobr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin