Clifford Francis - Czas to zasadzka(2).rtf

(456 KB) Pobierz

Francis Clifford

 

 

 

Czas to zasadzka

 

Time Is An Ambush

Przełożyła Zofia Kierszys


Piotrowi Probyn

— poświęcam

 

„Bierz, co chcesz — powiedział Bóg.

— Bierz i zapłać za to.”

(Hiszpańskie przysłowie)


I

 

Znowu, jak gdyby z przyzwyczajenia, deszcz padał przez całą noc, ale poranek był dosyć pogodny. Powietrze i woda stopiły się ze sobą zamglone na horyzoncie; niebo i morze — dwa odcienie jednego pastelowego błękitu. Parę razy w ciągu ubiegłych dziesięciu dni doznawałem wrażenia, że sama aura ma już dość tych swoich kaprysów. Bywały inne takie poranki, które łudziły obietnicą i bywały chwile słonecznego żaru po południu. A potem znowu deszcz padał pionowo z posępnych, ołowianych chmur długimi godzinami bez przerwy. Jeszcze teraz kilka dalekich smug ciemniało na tle mglistości, w której morze dotykało nieba, a przecież poszarpane szczyty sierras za miasteczkiem widziałem ostro, wyraźnie, więc chociaż nie znam się na pogodzie, uznałem, że najgorsze minęło.

Długa plaża o kształcie półksiężyca, zakręcająca ku Bandaques, utraciła na razie swój srebrzyście biały połysk. Zbrązowiała jak przemoczony chodnik kokosowy, a morze w odległości stu chyba jardów od brzegu, poza linią, gdzie większe fale rozpoczynały ostatni bieg, nabierało barwy rdzawej. Wiedziałem, że po godzinie słońca piasek wyschnie i zbieleje, ale, że upłyną dni, tygodnie nawet, zanim oczyści się ta woda. To zresztą był dopiero początek. Ogromne zwały brudów i gruzu, naniesione przez wczorajszą powódź z rozbitej tamy Lareo, gruchnęły w morze o pięć mil dalej na południe, i teraz pod wpływem silnych prądów ta sinobrunatna plama sunąc zza cypla, na którym stał ze swą wysoką wieżą, jak latarnia morska, kościół Wcielenia Bożego, rozszerzała się wzdłuż skraju plaży, hen poza willą Miramar. Trochę szczątków niczym śnięte ryby już dryfowało na grzbietach spiętrzonych fal przybrzeżnych i siłą rzeczy ten widok kazał mi się zastanawiać, gdzie są zwłoki Scheelego. Czy Ilsa podeszła dziś do swego okna w hotelu i zobaczyła co się dzieje? Nie dawniej niż wczoraj po południu mówiła: „Ledwie wstanę, wyglądam przez okno, Stephen. Bo twój dom widać stamtąd”. Pomimo całej swojej próżności i nadziei nie przypuszczałem, żeby ona tym właśnie kierowała się teraz.

Ciepło było na tarasie. Przez pięć miesięcy pracowałem pod tą pasiastą markizą sterczącą ukosem ze ściany naprzeciwko morza: tysiąc słów dziennie przez pięć dni w tygodniu. Wyłączając soboty i niedziele. Zachowywałem ten tryb życia bez przerwy aż do tamtego poranka, w którym Ilsa zawołała z plaży „Señor!” — odtąd nie napisałem ani jednego słowa. Maszyna do pisania stała wciąż bezczynnie i teraz, gdy zdjąłem pokrywę i przeczytałem tych kilka linijek na wkręconej stronicy, wydały mi się one pompatyczne, dotyczące ludzi usuniętych w niepamięć. Ostatnie wydarzenia oddaliły ich ode mnie, odebrały im realność, i stwierdzając to, przypomniałem sobie, jak Scheele powiedział, gdy Ilsa go poinformowała, czym ja się zajmuję: „Nie przypuszczałem, panie Tyler. Sądziłbym, że jest pan człowiekiem, którego interesują fakty. Nie fikcja. Prawdziwe ciało i krew; prawdziwe życie i śmierć… Mnie właśnie to interesuje, proszę pana. Żadnej namiastki nie ma”.

Było jeszcze wcześnie, dopiero pół do dziewiątej. Stara Catalina, moja kucharka, pokojówka i praczka w jednej osobie, nigdy nie przychodziła przed godziną jedenastą. Wszedłem do kuchni, nastawiłem maszynkę do kawy na mały gaz i ruszyłem do łazienki, żeby przygotować sobie kąpiel. Krany, chociaż zuchwale opatrzone znakiem firmowym „Katarakta”, syczały i pluły nieobliczalnie i woda z nich jak zwykle leciała powoli, ale dawno już udoskonaliłem rozkład swoich czynności porannych, więc przed kąpielą zdążyłem się ogolić; ubrałem się w czasie zaparzania kawy. Po dwudziestu pięciu minutach, które mi to wszystko razem zabrało, wyszedłem znowu na taras i czekając, żeby kawa ostygła, zapaliłem pierwszego papierosa.

Miasteczko Bandaques wibrowało pod cieniusieńkim woalem powracającego upału, białe, szafranowe i brunatne. Większa jego część była położona nieco wyżej niż moja willa. Na cyplu zabudowania zdawały się piętrzyć jedne na drugich, ale w głębi lądu i wzdłuż wybrzeża, coraz rzadsze, stały wszystkie mniej więcej równo. Na plaży nagiej poniżej wydm, mierzącej ćwierć mili pomiędzy willą i nędznym przedmieściem Bandaques, nie widziałem jeszcze nikogo z wyjątkiem samotnej postaci strażnika z Guardia Civil*[1]. Co dzień rano człapał on tak do punktu kontrolnego oddalonego o trzy mile na północ, i później nieomal po śladach swoich stóp w piasku z powrotem do miasteczka. Inny strażnik wędrował tamtędy niezmordowanie w jedną i drugą stronę po południu: jeszcze inny w nocy. Jako patrol w walce z przemytnictwem chyba żadnych sukcesów nie odnosili, skoro mogłem nastawiać zegarek według czasu ich apatycznych wymarszów i powrotów.

I teraz sprawdziłem godzinę: punkt dziewiąta. Strażnik, już w odległości paruset jardów od willi, szedł bez pośpiechu, patrząc ciekawie na ciężkie od soli bałwany. Daleko w hotelu España ktoś otworzył okno i błysk szyby w słońcu przyciągnął moje spojrzenie, Ilsa mieszkała w tym hotelu, nowoczesnym budynku, który swą symetrią i bielą przypominał blok soli. Stał w połowie cypla na samej krawędzi niskiej kamiennej skarpy i gdy powietrze było nie tylko prześwietlone słońcem, ale i cudownie czyste po ulewie, taki wydawał się bliski, że prawie odczytywałem z mojego tarasu wielki złocony szyld zdobiący jego fasadę. Ilsa miała pokój na trzecim piętrze, trzy okna: jedno nad samą literą „S” i dwa po bokach; wytężyłem wzrok, żeby dobrze je zobaczyć, znów się zastanawiając, czy ona przez któreś wygląda i widzi te następstwa wczorajszej katastrofy.

Obiecałem, że będę u niej o pół do jedenastej. Powiedziałem jej na pożegnanie: „Mogę przyjechać wcześniej, jeżeli sobie życzysz. O każdej porze. Jestem tutaj, żeby ci pomóc, Ilsa. Powiedz mi tylko, co chcesz”. A ona odpowiedziała: „Chcę spać, Stephen. Po prostu spać…”

Wysoko w górze bladobłękitną ciszę nieba delikatnie rozpruwał niewidoczny samolot. Dopiłem kawę i wstałem z uczuciem pustki na myśl o lisie, z tęsknotą promieniującą z jakiegoś zakamarka mojej świadomości coraz szerzej i szerzej. Zapaliłem jeszcze jednego papierosa i ruszyłem po schodkach w dół do ogrodu na brukowaną alejkę między klombami fioletowych i karmazynowych kwiatów. Zupełnie od niechcenia podniosłem głowę i powiodłem wzrokiem po plaży. Ten ze Straży Obywatelskiej był mniej więcej tam, gdzie go przedtem widziałem, tylko że teraz, nachylony jak żniwiarz, stał po kolana w wodzie nad czymś, co usiłował pochwycić. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć, pewny, że fale uraczyły go jakimś wyrzuconym drewnem bądź innym takim trofeum. Nagle jednak uderzyła nowa mulista fala nieomal go przewracając, i to coś, do czegokolwiek tam po omacku sięgał, najwidoczniej odpłynęło porwane wirem, gdy się cofała. Przebrodził za tym czymś parę kroków, a potem zawrócił, chwiejnie wyszedł na brzeg i spojrzał w moją stronę. Wciąż jeszcze nie pojmowałem znaczenia tego. Dopiero gdy zobaczyłem, jak zaczyna biec ku willi, poczułem lekki dreszcz i odgadłem, co musiał znaleźć. Wtedy już i ja biegłem.

Potykając się, brnąc w zasychającej skorupie piasku biegliśmy sobie na spotkanie. Zawołałem:

— To Scheele?

Ale strażnik w swoich ciężkich butach i z karabinem przewieszonym przez ramię mozolnie zbliżał się bez odpowiedzi. Z odległości może dwudziestu jardów wrzasnąłem do niego znowu:

— To Scheele? Ten Niemiec? — I nawet mi na myśl nie przyszło, że on pewnie nie wie, kto to był Scheele.

— Ciało… w wodzie, señor. — Strażnik ledwie zipał. — Człowiek.

Głupio zapytałem:

— Nie żyje?

— Tak, señor. — Stanął przede mną i wciągnął powietrze ustami. — Nie żyje. Trup.

Zaczął mi wyjaśniać, że fala, że wiry, ale przerwałem mu wpół zdania:

— Idziemy.

Za osadami brudnej piany, pozostawionej przez języki słabnących fal, piasek był ciemny i rozmokły; grunt łagodnie opadał. Pstrokata woda chlupała o nasze kostki.

— Gdzie?

Strażnik zawahał się, zastanowił, po chwili jednak wskazał to miejsce i zobaczyłem na rozplenionej mieliźnie coś przypominającego worek. Bez słowa ruszyliśmy tam, brodząc coraz niezgrabniej, w miarę jak fale napierały mocniej i za nogi wciągało nas morze. Dwukrotnie zwłoki znalazły się w naszym zasięgu, ale od razu znów odpływały. Tkanina chyba marynarki okręciła się wokół głowy, czerwonawa woda kipiała wściekle nad zanurzonym tułowiem i kończynami bezwładnymi, jak gdyby to była lalka szmaciana.

Gruchnęła jeszcze jedna fala. Zwłoki zrównały się ze mną i zdołałem tę rękę przytrzymać, chociaż wiele wysiłku mnie kosztowało odepchnięcie myśli, jaka jest oślizła, jaka wydaje się żywa. Kropelki pyłu wodnego kłuły mnie w twarz. Na pół klęcząc wrzasnąłem do strażnika, żeby chwycił za drugą rękę, zanim fala zacznie się cofać od brzegu. Gdyby on miał bodaj odrobinę rozsądku, zostawiłby karabin na plaży. Teraz rzemień zsunął mu się z ramienia i lufa karabinu strąciła mu z głowy czarny lakierowany kapelusz.

— Zostaw go pan! — ryknąłem.

Doskoczył do zwłok, omalże upadł, ale się wyprostował. Woda z pluskiem posuwiście napływała od skraju plaży, i to, co zawisło pomiędzy nami, podrygiwało jak marionetka. Byliśmy zaledwie o kilkanaście kroków od suchego piasku, przeprawa tam jednak zabrała nam dobrych parę minut, a ja przez cały ten czas myślałem: „Zaraz będę musiał spojrzeć na Scheelego”.

Wyciągnęliśmy zwłoki poza linię resztek brudnej piany. Teraz, gdy już ich nie unosiła woda, nabrały swego ciężaru i sflaczały. Przewróciłem je na wznak i ściągnąłem marynarkę z głowy. Tak, to był Scheele, chociaż doznałem wstrząsu nie dlatego, że go poznałem. Od początku przecież nie spodziewałem się, że to jest ktoś inny. Ale konieczność obejrzenia go z bliska sprawiła, że w czaszce mi się coś zacisnęło, i poczułem przelotne mdłości. Mięśnie jego twarzy zastygły w grymasie lęku. Pulchne wargi odsłaniały zęby, niebieskie oczy były szeroko otwarte, większe niż za życia. Jasnozielone wodorosty wplątały się w zaczesywane na łysinę włosy i jedno z tych zielonych włókien zwisało z zatkanego nosa. Od lat nie widziałem niczyjej śmierci, po raz pierwszy miałem do czynienia z topielcem, więc ta lodowatosina bladość jego skóry tak na mnie swym widokiem podziałała, że byłem bliski wymiotów. Nawet piegi na jego wysoko sklepionym jajowatym ciemieniu zniknęły, jak gdyby woda je zmyła. Usłyszałem chrząknięcie strażnika.

— Krew — powiedział.

Marszcząc brwi w blasku słońca, z ulgą, że mogę odwrócić wzrok, spojrzałem na niego pytająco.

— Na brzuchu, señor.

Krew przesączała się słabo przez koszulę; już do niej trafiła mucha. Więcej krwi płynęło z obu kolan nagich pod rozdartymi nogawkami spodni. Nie wiem dlaczego, ale dotąd nie przypuszczałem, że rany trupów krwawią.

— Kamienie prawdopodobnie — usłyszałem własny głos. — Kamienie… i musiał jeszcze bardzo się obijać, zanim go porwało w morze. Skroń też skaleczona. — Wyprostowałem się, przy czym zauważyłem, że na jednej nodze Scheelego brak buta. — Pójdę po koc do domu. A potem chyba mi pan pomoże go przenieść.

Strażnik skinął głową. Odwróciłem się, a on zapytał:

— Kto to był, señor? — I szybko dorzucił: — To był ten, co pojechał do Gondra?

Odrzekłem:

— Tak. To był on.

Ledwie wszedłem do domu, napiłem się koniaku. Gdy wróciłem na plażę, strażnik stał w wodzie i na próżno szukał kapelusza. Rozkładając koc, doznałem wrażenia, że kamiennorybie oczy Scheelego wpatrują się we mnie. Zawołałem strażnika. Razem dźwignęliśmy zwłoki i przykryliśmy je.

— Pan niech go weźmie za nogi — powiedziałem. Dosyć trudno nam było przedostać się ze zwłokami przez furtkę z plaży do ogrodu; poza tym nie mieliśmy szczególnych trudności. Ale szliśmy długo, bo Scheele był ciężki, i ani na sekundę nie przestawałem myśleć o lisie, głowić się, jak ją zawiadomię. Gdyśmy tak doszli do drzwi salonu, nie wiedziałem, gdzie położyć zwłoki. Strażnik zaproponował kanapkę pod oknem, ale koc przemókł, więc ostatecznie wybrałem podłogę. Dziwne gulgotanie dobyło się z ust Scheelego w momencie układania go na podłodze. To mogło przerazić; strażnik szybko odskoczył.

Właściwie nie zdążyłem jeszcze przyjrzeć się temu strażnikowi. Zobaczyłem teraz, że jest młody, krępy, o chłopskiej twarzy. Poczęstowałem go koniakiem i sam wypiłem znowu. Ręce mi dygotały. Strażnik wychylił swoją szklankę dwoma łykami i oznajmił:

— Muszę zatelefonować do kapitana Romero.

Skłamałem mu:

— Mój telefon jest uszkodzony.

— Ayee. — Ponuro plasnął językiem. — To muszę do niego pójść… Pan zna nazwisko zmarłego?

— Scheele. Erich Scheele.

Skinął głową.

— Kapitan będzie się pytał. — Trapiła go chyba utrata kapelusza; czy może po prostu nie miał doświadczenia. — Z drugiej strony — zastanowił się głośno — to powinienem zostać przy zwłokach.

— Ja ich nie ruszę.

Nie bardzo go uspokoiłem.

— A pan się nazywa…?

— Stephen Tyler.

Powtórzył moje imię i nazwisko, tylko trochę je przekręcając.

— Dziękuję, señor.

Wyszedł na taras i zaraz wrócił tknięty nagłą myślą.

— Pan go znał?

— Tak — odpowiedziałem.

— To panu przykro. — Rozejrzał się po pokoju, jak gdyby uznał, że musi sobie zapamiętać parę szczegółów. — Adios, señor.

Tym razem wyszedł już na dobre i ruszył truchtem po plaży. Człowiek praktyczny wolałby pójść szosą, ale ani mi się śniło krzyknąć za nim, żeby mu to doradzić. Ilsa przecież powinna otrzymać tę wiadomość pierwsza, a nie jakiś tam policjant. Chciałem powiedzieć jej sam.

Spojrzałem na zegarek: dwadzieścia sześć po dziewiątej. Podszedłem do telefonu i poprosiłem telefonistkę o połączenie z hotelem España. Wkrótce potem ktoś mnie przełączył do pokoju Ilsy.

— Ilsa?

Głos miała zmartwiały, bardzo daleki, z lekkim akcentem niemieckim wyraźniejszym niż zwykle.

— Czy mogę przyjechać do ciebie teraz? — zapytałem. — Wiem, powiedziałaś, że o pół do jedenastej, ale chciałbym przyjechać natychmiast. Wstałaś już?

— Właśnie się ubieram.

— Byłbym tam za pięć minut. Coś chyba wyczuła.

— O co chodzi, Stephen?

— Czy mogę przyjechać? — nalegałem. Po krótkiej chwili milczenia odrzekła:

— Dobrze więc.

— Gdzie będziesz? Na dole?

— Nie, tutaj… Numer czterdzieści dwa.

Kałuża wody rozszerzała się na kafelkach podłogi i wokół przykrytych kocem zwłok Scheelego. Gdy zamykałem wielkie okna wychodzące na taras, widziałem jeszcze, jak ten strażnik człapie do Bandaques po piaskach plaży. Szybko przeszedłem przez dom i od drugiej strony wsiadłem do samochodu, rad, że oddycham świeżym powietrzem.

 

* * *

 

Woda przerwała tamę Lareo poprzedniego dnia około godziny czwartej po południu. Ten i ów w Bandaques mówił, że słyszał, jak tama się wali. To było, przypuszczam, możliwe, ale wtedy wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne: tamę oddzielało od miasteczka pełnych dziesięć mil i ostroga guzowatych wzgórz. Inni, mądrzy po fakcie, twierdzili, że od dawna taką katastrofę przewidywali. Mówiono już o skandalu w związku ze zleceniami na konserwację tamy i właściwie mogło w tym być trochę prawdy.

Tama została zbudowana z betonu: nieduża — mająca trzysta mniej więcej stóp długości — a przecież szeroka dostatecznie, żeby zmieściła się wąska szosa na szczycie jej wysokiej półkolistej ściany. Jeździłem tamtędy kilka razy, raczej z konieczności, bo nigdy nie uważałem jej za miejsce bezpieczne. Po jednej stronie, gdzie woda z przepustu bluzgała na jej pękatą fasadę, były w betonie załatane dziury, a po drugiej, gdy poziom wody w zbiorniku się obniżał, występowały na odsłoniętej zaskorupiałej w słońcu połaci liczne szczeliny. Pokazałem je jakiemuś miejscowemu dostojnikowi, którego kiedyś tam spotkałem, ale zapewnił mnie, wzruszając ramionami, że to są tylko pęknięcia powierzchowne.

— A gdyby pan miał już ponad czterdzieści lat, señor, i trzymał tak długo twarz w wodzie, czy troszeczkę by się to na panu nie odbiło?

Uśmiechem wówczas skwitowałem wytknięcie mi mojej ignorancji, teraz jednak słowa tamtego człowieka wstrząsająco skojarzyły mi się z Scheelem. A przecież nie tyle to, co z nim uczyniła ta śmierć w odmętach, ile wyraz absolutnej grozy na jego twarzy wciąż miałem przed oczami; wyobrażałem sobie, że tak właśnie twarz mu zastygła w chwili, gdy zobaczył olbrzymią, wysokości domu ścianę wody zwalającą się w opuszczoną dolinę, płynącą wprost na niego. I śmierć musiała nastąpić szybko, bardzo szybko, w taki . sposób go dosięgając, że pierwsza hucząca fala tej wody cisnęła go w morze pod Bandaques już dawno martwego.

Tak się złożyło, że przez jakiś czas po tej katastrofie ani Ilsa, ani ja nie wiedzieliśmy o runięciu tamy. Odwiozłem Ilsę do hotelu, gdzie w hallu gwarno było jak nigdy, i dopiero tam usłyszeliśmy pierwsze niepełne relacje. Dochodziło wtedy pół do szóstej i minęła jeszcze godzina, zanim fakt, że Scheele jest nadal nieobecny, zaczął nas trochę denerwować. Siedzieliśmy w barze Amerykańskim i czekaliśmy spodziewając się, że lada chwila on wejdzie szklanymi drzwiami; ja osobiście bardzo chciałem, żeby wszedł. Mówił, że dokąd jedzie? Nie pamiętałem, to Ilsa mi przypomniała:

— Do Gondra.

Do Gondra. Właśnie. Do Gondra.

Nieco później, wobec wzrastającego niepokoju Ilsy zapytałem barmana, gdzie jest ta miejscowość. Barman zajęty tłuczeniem lodu nawet nie podniósł oczu:

— Gondra to w dolinie, ze dwa kilometry będzie do tamy, señor.

Ilsa, prawie nie znając języka hiszpańskiego, przecież zrozumiała, w czym pomógł jej, być może, wyraz mojej twarzy.

— Gdzie, Stephen? On powiedział, że blisko tej tamy?

A ja w oszołomieniu nie potrafiłem złagodzić ciosu:

— Poniżej tamy.

Ale jeszcze mieliśmy nadzieję. Scheele mógł tam nie być w decydującej chwili; może teraz wraca do Bandaques długą drogą okrężną. Ilsa czepiała się wszystkiego. A potem punkt o godzinie ósmej wywołał ją z baru chłopiec hotelowy. Razem z nią poszedłem do telefonu, wiedząc, że zdana na siebie miałaby pewnie ze swoją hiszpańszczyzną trudności. Zaraz też oddała mi słuchawkę i to właśnie mnie przedstawił się telefonicznie kapitan Romero. Wyjaśnił, że prowadzi śledztwo w sprawie właściciela kremowego Mercedesa. Znaleziono ten samochód w pobliżu Gondra, przewrócony, zaryty w czerwonym mule — i pusty…

Znacznie później, gdy już w końcu zostawiłem Ilsę w hotelu i wstąpiłem po drodze do komisariatu, Romero nakreślił mi dokładniejszy obraz. Poza tym, że kilka łodzi rybackich ugrzęzło na zalanej plaży południowej i zginęło stado kóz, chyba żadnych innych strat ani ofiar w ludziach nie ma. Miliony stóp sześciennych wody przedarły się i zniszczyły dolinę już i tak jałową; zmiażdżyły wioskę już i tak w gruzach, gdzie nikt nie mieszkał, dokąd nikt nie chodził.

Ludzie mówią, że to cud boski — cud, niezależnie od tego, że sprawa tamy Lareo jest hańbą. Ale byłem, zanadto zmęczony i wstrząśnięty, i zanadto mi się spieszyło w tę deszczową noc do domu, żeby mnie takie rzeczy obchodziły; i nawet nie próbowałem szukać odpowiedzi na pytania, które zaczynały mnie dręczyć.

 

* * *

 

Szybko zareagowała na mój dzwonek. Drzwi otworzyły się natychmiast i zanim zdążyłem dobrać słowa, poznałem, że ona wie, dlaczego przyjechałem. Ledwie wszedłem do pokoju, zapytała:

— Znaleźli Ericha, prawda?

— Tak.

— Gdzie?

— Na plaży północnej.

Powiodła wzrokiem po mnie, po moich nogach i nagle sobie uprzytomniłem, że spodnie od kolan w dół mam mokre, oblepione piaskiem.

— Tyś go znalazł — rzekła nieomal z wyrzutem. — Właśnie ty.

Nie był to moment, żeby rozdzielać włos na czworo,

— Tak, Ilsa.

Opowiedziałem jej wszystko najoględniej, jak potrafiłem. Po chwili rozpłakała się cicho, nie powstrzymując, nie ukrywając swoich łez. Dałem jej chustkę do nosa wilgotną od morskiej wody. Siedziała na skraju łóżka i jej żałość przejmowała mnie dziwną rozpaczą.

Nie wiedziałem, co zrobić ze sobą, ostatecznie podszedłem do okna. Musiałem mówić dalej.

— Ten strażnik chciał zadzwonić do Romera, ale mu powiedziałem, że telefon u mnie nie działa. Po—szedł więc pieszo. Chyba już się tam zameldował, bo nigdzie go nie widać.

Długa plaża wysychając mieniła się wszelakimi odcieniami brązu i złota. Doznawałem wrażenia, że moją willa stoi bliżej, niż stała rzeczywiście, i jej różowe ściany z blankami wyglądały jakby zostały zrobione z lukru: trzeba było świadomego wysiłku, by uprzytomnić sobie fakt, że leży tam Scheele. Chociaż pamiętałem, jak on wyglądał i jaki był pod dotknięciem, i chociaż z wysoka widziałem przypominającą mi to, nienormalną barwę morza, myślałem o tym jeszcze z jakimś niedowierzaniem.

Odwróciłem się od okna. Ilsa miała oczy podkrążone, wielkie w drobnej i bladej owalnej twarzy.

— Zdołałaś zasnąć?

Tylko wzruszyła ramionami. Poczułem się wyłączony i tej ciszy już nie mogłem znieść.

— Sam powinienem podjechać do Romera. On będzie chciał wiedzieć…

Przerwała mi:

— Daleko od twojego domu był Erich?

— O sto jardów chyba.

Po raz pierwszy od długich minut spojrzała na mnie.

.— Jak… jak on wygląda, Stephen?

Należało przewidzieć, że ona zapyta. Należało mieć gotowy frazes na końcu języka. A ja potrafiłem jedynie mruknąć:

— Dobrze.

Nie odrywała ode mnie oczu.

— Dobrze — powtórzyła powoli. — Dobrze… Och, Stephen…

Głos jej się załamał; znowu płakała. Tym razem podszedłem i objąłem ją ramieniem, mówiąc:

— Przepraszam, Ilsa. Boże, tak mi przykro.

I chociaż przywarła do mnie, czułem w głębi serca, że teraz, jeśli o nią chodzi, każdy mógłby tu być zamiast mnie: każdy jak ja, tak samo byłby dla niej kimś obcym.

Zadzwonił telefon, aż drgnęła. Puściłem ją i przeszła do stolika po drugiej stronie łóżka. Ze swojego miejsca mogłem dosłyszeć męski głos w słuchawce — jak się domyśliłem, głos Romera. Po krótkiej chwili zaczęła potrząsać głową:

— Momento, por favor. Serior Tyler, señor Tyler. Si… momento — podsunęła mi słuchawkę zdesperowana.— Proszę cię.

Wziąłem słuchawkę.

— Pan kapitan Romero? Mówi Stephen Tyler.

To, że jestem u Ilsy, najwidoczniej go zaskoczyło. Rozpoczął:

— Jeden z moich ludzi wrócił przed chwilą z plaży północnej…

— Wiem. Właśnie miałem się z panem skontaktować.

— Powiedział mi, że te zwłoki to señor Scheele.

— Zgadza się.

— Gdzie one są teraz?

Uznałem jego pytanie za głupie i tonem dałem mu to do zrozumienia:

— U mnie w domu, oczywiście.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin