Masterton Graham - Zawsze, zawsze później.rtf

(59 KB) Pobierz
Zawsze, zawsze później

Zawsze, zawsze później

 

Droga była śliska, latarnie dawały niewiele blasku, a światła hamulcowe ciężarówki przykrywała gruba warstwa kurzu i błota. Robbie ujrzał ich blask dopiero z odległości trzech metrów; to wystarczyło, żeby jedna z wiezionych przez ciężarówkę rur od rusztowania roztrzaskała przednią szybę porsche i trafiła Robbiego prosto w klatkę piersiową.

Lekarze orzekli, że nie wiedział nawet, co go uderzyło. „Proszę przyjąć wyrazy współczucia, panie Deacon, ale nawet nie wiedział, co go uderzyło”. Natychmiastowa śmierć. Bezbolesna.

To znaczy bezbolesna dla Robbiego. Ale nie dla Jill i nie dla mnie; dla nikogo, kto go znał. Jill była jego żoną od trzynastu tygodni, ja natomiast jego bratem od trzydziestu jeden lat. Pogodny charakter, humor i żywość zjednały Robbiemu niezliczone grono przyjaciół.

Przez cały miesiąc po tym, jak umarł, trzymałem na biurku jego fotografię. Szeroka twarz, pięć lat młodsza od mojej. Był bardziej podobny do naszego ojca niż ja. Na zdjęciu śmiał się z jakiegoś dawno zapomnianego żartu. Lecz pewnego dnia na początku października wszedłem do biura i schowałem tę fotografię do środkowej szuflady biurka. Zrobiłem to wtedy, gdy uświadomiłem sobie, że to naprawdę koniec; że mój brat naprawdę odszedł na zawsze.

Tego samego dnia po południu, zupełnie jakby i ona zrozumiała wreszcie, że to koniec, zadzwoniła do mnie Jill.

— Davidzie, czy mógłbyś się ze mną spotkać po pracy? Chciałabym z tobą porozmawiać.

Czekała w holu od strony Avenue of the Americas. Wracający do domów robotnicy tłoczyli się na chodnikach, a taksówka o tej porze to rzecz zupełnie nieosiągalna. Powietrze było przenikliwie zimne, ostre, przesączała je woń pieczonych obwarzanków i gorących kasztanów.

Jill wyglądała na zmęczoną, była wymizerowana, ale równie piękna jak zawsze. Jej matka pochodziła z Polski, a ojciec był Szwedem. Po niej odziedziczyła łagodne rysy, a po nim bardzo jasne włosy. Jill miała prawie metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. Teraz ciemne futro z norek skrywało jej smukłą figurę, podobnie jak kapelusz z norek zasłaniał większą część jej twarzy.

Pocałowała mnie. Pachniała joy oraz październikowym chłodem ulic.

— Tak się cieszę, że przyszedłeś. Myślałam już, że zaczynam wariować.

— Znam to uczucie — odparłem. — Codziennie, kiedy się budzę, uświadamiam sobie, że on nie żyje i nigdy go już nie zobaczę.

Przeszliśmy przez jezdnię i wstąpiliśmy na drinka do Brew Burger. Jill zamówiła sok pomidorowy, ja czystą four roses. Usiedliśmy przy oknie, za którym płynęły tłumy ludzi.

Pociągnąłem łyk whisky.

— Czy wiesz, jaka była nasza ulubiona zabawa, kiedy mieliśmy po parę lat? — zapytałem. — Bawiliśmy się w czarowników, którzy żyją wiecznie. Nawet układaliśmy specjalne zaklęcia.

Jill popatrzyła na mnie. Jej wielkie, szarozielone oczy lśniły od łez.

— Zawsze miał głowę nabitą marzeniami. Może dla niego to lepiej, że odszedł, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co się dzieje.

— „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później!” — wyrecytowałem. — To było nasze zaklęcie. Wypowiadaliśmy je zawsze, ilekroć się czegoś przestraszyliśmy.

— Wiesz, jak bardzo go kochałam — szepnęła Jill.

Dokończyłem whisky.

— Czy rozmawiałaś o tym z kimś jeszcze?

Potrząsnęła przecząco głową.

— Znasz moją rodzinę. Praktycznie wydziedziczyli mnie, kiedy zaczęłam spotykać się z Robbiem, bo ciągle jeszcze był żonaty z Sarą. Nie dali sobie wytłumaczyć, że to małżeństwo się rozpadło, że on nią pogardzał, i że rozeszliby się, nawet gdybym się nie pojawiła na scenie. Och, nie, to wszystko była moja wina. To ja zniszczyłam dobre małżeństwo. To ja byłam nierządnicą.

— Jeśli to cię pociesza, uważam, że wcale nie jesteś nierządnicą. Robbie nigdy nie czuł się tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy był z tobą.

Odprowadziłem ją do jej mieszkania w Central Park South. Między drapaczami chmur na Szóstej Alei rozległ się dźwięk gromu; załopotały flagi, zaczęło padać. Mimo usytuowania w niezwykle wytwornej części dzielnicy mieszkanie Jill i Robbiego było bardzo małe, wynajmowali je od prawnika nazwiskiem Willey, który mieszkał przede wszystkim w Minnesocie, gdzie pracował dla korporacji wytwarzającej rury aluminiowe.

— Nie wstąpisz na chwilę? — zaproponowała, kiedy znaleźliśmy się w jasno oświetlonym holu, uświetnionym obecnością czarnoskórego portiera odzianego w szary uniform oraz wysokiej wazy pełnej pomarańczowych mieczyków.

— Raczej nie — odparłem. — W domu czeka na mnie jeszcze masa pracy.

Ściany holu wyłożone były lustrami. Stąd obecność pięćdziesięciu Jill, pięćdziesięciu portierów, pięćdziesięciu waz i tysięcy ostrzy gladiolusów.

— Jesteś pewny, że nie wejdziesz? — zapytała z naciskiem. Potrząsnąłem głową.

— Po co? Żeby napić się kawy? Whisky? Wypłakiwać się? Nie mogliśmy nic zrobić, żeby ocalić mu życie, Jill. Opiekowałaś się nim jak dzieckiem. A ja kochałem go jak przystało na brata. Ale żadne z nas nie mogło go uratować.

— Umrzeć w taki sposób. Tak szybko. I tak bez sensu. Ścisnąłem ją za rękę.

— Nie sądzę, żeby wszystko musiało mieć sens.

Portier sprowadził już dla niej windę. Jill uniosła twarz, a ja zrozumiałem, że czeka, aż ją pocałuję. Pocałowałem. Policzki miała delikatne i zimne od wiatru; i tak jakoś zaszło coś, co sprawiło, że dłuższą chwilę staliśmy, patrząc na siebie, szukając się wzrokiem. Milczeliśmy.

— Zadzwonię — powiedziałem. — Może pójdziemy gdzieś razem na kolację.

— Bardzo bym chciała.

 

Tak zaczął się nasz romans. Od rozmowy, od weekendów spędzanych nad butelką kalifornijskiego chardonnay, od słuchania koncertów skrzypcowych Mendelssohna. Później przyszło Boże Narodzenie; pierwsze Boże Narodzenie bez Robbiego.

Kupiłem Jill u Alfreda Durante’a srebrny zegarek na rękę i oprawiony w skórę tom wierszy Johna Keatsa. Założyłem jedwabną zakładką jedną ze stronic:

 

Miłości! Ty chronisz mnie przed chłodem zimy. Pani!

Ty dajesz mi środek lata.

 

Na pierwszy dzień świąt upiekła dla mnie kaczkę, a kiedy wznosiliśmy toast szampanem Krug, z ustawionej na bieliźniarce fotografii obserwował nas z uśmiechem Robbie.

Poszliśmy do łóżka. Pościel zalewało chłodne, zimowe światło. Była szczupła, miała wąskie biodra, a skórę delikatną jak aksamit. Nic nie mówiła. Złociste włosy otulały jej twarz. Pocałowałem ją w usta i w szyję. Jedwabne majtki koloru ostrygi same zsunęły się jej z ud.

Później leżeliśmy na plecach, słuchaliśmy cichego szumu szampana i syren świątecznych dobiegających z Central Park. Zapadał zmierzch.

— Chcesz mnie zapytać, czy za ciebie wyjdę?

Skinąłem głową.

— A czy nie będzie to wbrew prawu? Wdowa poślubia brata swego ostatniego męża?

— Oczywiście, że nie. Według Piątej Księgi Mojżeszowej wdowa jest zobowiązana poślubić braci swego ostatniego męża.

— Ale czy Robbie miałby coś przeciwko temu?

— Nie.

Odwróciłem się po kieliszek szampana i ujrzałem jego uśmiechnięte oblicze. „Umieranie, zgon i śmierć — zawsze, zawsze później”.

 

W raju Robbie pewnie zaaprobował tę decyzję, ale nasze rodziny oczywiście nie. Ślub wzięliśmy w Providence w stanie Rhode Island bardzo wietrznego, marcowego dnia. W ceremonii wziął udział tylko sędzia pokoju i występujący w charakterze świadków dwoje ludzi poznanych w miejscowej księgarni, tudzież siwowłosa, starsza dama, która zagrała nam „Marsza weselnego” i „Obrazki z dzieciństwa”.

Jill miała na sobie szytą na zamówienie kremową suknię oraz oszałamiający kapelusz z szerokim rondem ozdobiony wstążkami. Starsza dama grała i uśmiechała się do nas, w jej okularach odbijały się promienie wiosennego słońca, co sprawiało, że szkła wyglądały jak wypolerowane jednopensówki lśniące w twarzy koloru kości słoniowej.

Po nocy poślubnej obudziłem się nad ranem i usłyszałem, że Jill cichutko płacze. Nie dałem jej poznać, że już nie śpię. Miała prawo odczuwać smutek, a ja nie mogłem być zazdrosny o Robbiego, teraz, kiedy nie żył już od ponad roku.

Ale leżałem i obserwowałem ją; zdawałem sobie sprawę z tego, że wychodząc za mnie, ostatecznie pogodziła się z faktem, że Robbie odszedł. Płakała prawie dwadzieścia minut, potem pochyliła się, pocałowała mnie w ramię i z włosami rozsypanymi na moim obojczyku zapadła w sen.

 

Nasze małżeństwo było pogodne i świetnie zorganizowane. Jill opuściła mieszkanie w Central Park South i przeniosła się do mojego wielkiego apartamentu na poddaszu, usytuowanego przy Siedemnastej Ulicy. Mieliśmy dużo pieniędzy. Jill była jednym z dyrektorów agencji reklamowej Palmer Ziegler Palmer, a ja w tamtym czasie pełniłem funkcję księgowego w wydawnictwie Henry’ego Sparrowa. W każdy weekend porównywaliśmy nasze osiągnięcia zawodowe i leniuchowaliśmy, ile się dało. Jeśli wychodziliśmy z domu, to tylko na lunch do Stars na Lexington Avenue czy na filiżankę kawy do Bloomingdale’s.

Jill była cudowna, pełna polotu, pogodna i z każdym dniem coraz bardziej ją kochałem. Podejrzewam, że można by mieć nam za złe to, że byliśmy typowymi przedstawicielami pokolenia popierającego perriera, ale przez cały czas nie traktowaliśmy siebie zbyt serio. W lipcu wymieniłem stare BMW na jaguara XJS, brytyjski kabriolet z zieloną karoserią, więc w prawie każdy weekend jeździliśmy nim do Connecticut. Rozwijaliśmy na autostradzie prędkość stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a z głośników magnetofonu nastawionego na cały regulator dobiegały nas tony muzyki Beethovena.

Nic bardziej pretensjonalnego, nest–ce pas! Ale był to najpiękniejszy okres w moim życiu.

 

Ostatniego dnia lipca, kiedy siedzieliśmy na starej werandzie w hotelu Allen’s Corners wzniesionego w stylu kolonialnym, gdzie mieliśmy zwyczaj zatrzymywać się podczas naszych weekendowych wypadów do Connecticut, Jill wyciągnęła się na wyplatanym krześle i powiedziała z rozmarzeniem:

— Niektóre dni powinny trwać wiecznie.

Zakręciłem szklanką z wódką i tonikiem. Zabrzęczał lód.

— Ten na pewno powinien — odparłem.

Było rozkoszne ciepło, a upał łagodziły delikatne podmuchy wiatru. Aż trudno było uwierzyć, że znajdujemy się niecałe dwie godziny jazdy od centrum Manhattanu. Zamknąłem oczy. Nasłuchiwałem gwaru ptaków, brzęczenia pszczół i odgłosów pełnego spokoju lata w Connecticut.

— Czy mówiłam ci, że w piątek dzwonił Willey? — przerwała ciszę Jill.

Otworzyłem jedno oko.

— Pan Willey, właściciel twego poprzedniego mieszkania? Czego chciał?

— Powiedział, że zostawiłam jakieś książki. Pojadę po nie jutro.

— Nie mów o jutrze. Kocham dzień dzisiejszy.

— Powiedział, że jeszcze nie wynajął tamtego mieszkania, ponieważ nie znalazł tak ślicznej lokatorki jak ja.

Wybuchnąłem śmiechem.

— Czyli opowiadał androny.

— Niekoniecznie — odparła. — Po prostu prawił mi komplementy.

— Jestem zazdrosny.

Pocałowała mnie.

— Nie musisz być zazdrosny o Willeya. Ma około siedemdziesiątki i wygląda jak miś koala w okularach. — Popatrzyła na mnie uważnie. — A poza wszystkim innym — dodała — nie kocham nikogo poza tobą. I nigdy nie pokocham.

 

Następnego dnia przyszła burza. Ulice Nowego Jorku były mokre, mroczne i pełne połamanych parasoli. Tego dnia nie spotkałem się z Jill na lunchu, ponieważ byłem umówiony z moim prawnikiem Mortonem Jankowski (bardzo zabawnym dzięki swoim znakomitym polskim dowcipom), ale obiecałem jej, że przygotuję na kolację moje słynne pesce spada al salmoriglio.

Do domu wracałem z głową nakrytą gazetą. W deszczowy dzień złapać taksówkę o siedemnastej w centrum miasta to marzenie ściętej głowy. We włoskim sklepie na rogu kupiłem miecznika i butelkę orvieto, po czym pomaszerowałem Siedemnastą Ulicą, nucąc pod nosem arię Verdiego. Wspominałem już, że byłem ogromnie pretensjonalny.

Jill wyszła z pracy pół godziny wcześniej niż ja i dlatego spodziewałem się, że zastanę ją już w mieszkaniu, ale ku memu zaskoczeniu jeszcze nie dotarła. Zapaliłem światło w obszernym, urządzonym ze smakiem salonie, a następnie poszedłem do sypialni, żeby przebrać się w coś suchego.

O wpół do siódmej ciągle jeszcze jej nie było. Zapadł zmrok, a po niebie nieustannie przewalał się huk gromów. Zadzwoniłem do niej do biura, ale tam już nikogo nie zastałem. Usiadłem w kuchni i nie zdjąwszy wystrzępionego fartucha kucharskiego, oglądałem telewizyjne wiadomości i popijałem wino. Nie było sensu zaczynać przyrządzania kolacji, dopóki Jill nie pojawi się w domu.

O siódmej zacząłem się poważnie niepokoić. Gdyby nawet nie udało jej się złapać taksówki, doszłaby już do domu na piechotę. Poza tym nigdy się nie spóźniała, jeśli nie uprzedziła mnie o tym telefonicznie. Zadzwoniłem do jej przyjaciółki Ammy mieszkającej w Soho. Jej również nie było w domu, ale chwilowy narzeczony powiedział, że Ammy poszła do swojej matki i że Jill się u nich nie pojawiła.

W końcu, kwadrans po ósmej, usłyszałem szczęk klucza w drzwiach i do mieszkania weszła Jill. Miała przemoczony płaszcz, twarz białą jak kreda i była kompletnie wykończona.

— Gdzieś, u licha, się podziewała? — zapytałem. — Zamartwiam się tutaj na śmierć.

— Przepraszam — powiedziała stłumionym głosem i rozwiesiła płaszcz.

— Co się stało? Coś w pracy?

Popatrzyła na mnie spod zmarszczonych brwi. Do czoła przylepiło jej się kilka zmoczonych kosmyków jasnych włosów.

— Powiedziałam, że mi przykro. O co chodzi, alarm trzeciego stopnia?

— Martwiłem się o ciebie, to wszystko.

Ruszyła do sypialni, a ja za nią krok w krok.

— Zanim cię spotkałam, jakoś dawałam sobie radę w Nowym Jorku — oświadczyła. — Nie jestem bezradnym dzieckiem.

— Nie twierdzę, że jesteś. Po prostu się o ciebie niepokoiłem, to wszystko.

Zaczęła rozpinać bluzkę.

— Czy możesz zostawić mnie na chwilę samą, żebym mogła się przebrać!

— Chcę tylko wiedzieć, co się z tobą działo! — odparłem, ale bez słowa zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Chciałem je otworzyć, lecz już przekręciła klucz.

— Jill! — wrzasnąłem. — Jill! Co się dzieje, do ciężkiej cholery?

Nie odpowiedziała. Stałem przez chwilę pod zamkniętymi drzwiami sypialni i zastanawiałem się, co ją tak rozstroiło. Po chwili poszedłem do kuchni i niechętnie zabrałem się do przygotowywania kolacji.

— Dla mnie nic nie rób! — zawołała, kiedy zaczynałem kroić cebulę.

— Jadłaś już coś? — zapytałem.

Akurat trzymałem nóż.

— Powiedziałam, dla mnie nic nie rób, to wszystko!

— Przecież musisz coś zjeść!

Otworzyła drzwi sypialni. Zdążyła się już uczesać i ubrać w płaszcz kąpielowy.

— Jesteś moją matką, czy co? — warknęła, po czym ponownie przekręciła klucz.

Odłożyłem nóż i zdjąłem fartuch. Byłem wściekły.

— Posłuchaj! — krzyknąłem. — Kupiłem wino, miecznika i wszystko! A ty wracasz sobie dwie godziny później i jeszcze na mnie krzyczysz!

Zdecydowała się wyjrzeć.

— Byłam u pana Willeya, i tyle. Jesteś zadowolony?

— Aaa, więc byłaś u Willeya? A co tam robiłaś? Zabierałaś książki, jeśli mnie pamięć nie myli. Więc gdzie są te drogocenne woluminy? Zostawiłaś je w taksówce?

Kiedy Jill popatrzyła na mnie, miała w oczach coś takiego, czego nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Blada, zimna, prawie wstrząśnięta, jakby spotkał ją jakiś wypadek i ciągle jeszcze nie doszła do siebie.

— Jill… — powiedziałem tym razem cieplej i podszedłem dwa czy trzy kroki w jej stronę.

— Nie — szepnęła. — Nie teraz. Chcę być przez chwilę sama.

Przeczekałem do jedenastej. Od czasu do czasu pukałem do sypialni, ale Jill nie dawała znaku życia. Nie wiedziałem już, co mam robić. Jeszcze wczoraj panowała taka idylla, a dzisiaj, proszę, taka okropna, nie do odgadnięcia zagadka i tyle zamieszania. Włożyłem płaszcz i krzyknąłem, że wychodzę do Bells of Heli na drinka.

Żadnej odpowiedzi.

Mój kumpel Norman stwierdził, że kobiety nie są ludźmi, lecz należą do jakiejś obcej rasy, która wylądowała na Ziemi, żeby dotrzymywać ludziom towarzystwa.

— Wyobraź tylko sobie — powiedział, zapalając papierosa i wydmuchując dym. — Gdybyś nigdy dotąd nie widział kobiety i gdybyś wyszedł stąd, po czym natknął się na nią… a ona miałaby jasne włosy, czerwone usta, sukienkę i buty na wysokich obcasach… a ty byś nigdy przedtem nie widział kobiety… wtedy, wtedy, przyjacielu, zrozumiałbyś, że to bliskie spotkanie najgorszego stopnia.

Wypiłem wódkę do końca i rzuciłem na szynkwas dwudziestkę.

— Reszty nie trzeba — oświadczyłem, po wielkopańsku naśladując gest W. C. Fieldsiana.

— Proszę pana, tu nie będzie reszty. Dopłaca pan trzy dolary i siedemdziesiąt pięć centów.

Opuściłem bar i ruszyłem Siedemnastą Ulicą. Jak na lipiec było nieprawdopodobnie zimno. Moje kroki dudniły echem niczym kroki jakiegoś dzielnego, samotnego faceta z filmu szpiegowskiego z lat sześćdziesiątych. Nie byłem trzeźwy, ale pijany też nie. Wcale nie chciało mi się wracać do domu.

W końcu do niego dotarłem. Światła były już pogaszone. Jill nie zamknęła wprawdzie na klucz sypialni, ale kiedy do niej wszedłem, moja żona spała. Leżała odwrócona do mnie plecami. Spod kołdry wystawały jej ramiona i mimo panujących ciemności dostrzegłem, że jest w pidżamie. Pidżama znaczyła, że mamy ze sobą nie rozmawiać i trzymać się od siebie z daleka.

Wróciłem do kuchni, nalałem sobie schłodzonego chablis i włączyłem cicho telewizor. Szedł akurat czarno–biały film z lat czterdziestych zatytułowany „Oni ukradli mózg Hitlera”. Wcale nie chciało mi się go oglądać, ale też wcale nie chciało mi się iść spać.

Trochę po drugiej drzwi sypialni otworzyły się i stanęła w nich Jill. Była blada, miała podpuchnięte oczy.

— Dlaczego nie idziesz do łóżka? — zapytała schrypniętym szeptem. — Przecież jutro pracujesz.

Długo na nią patrzyłem z zaciśniętymi ustami. W końcu powiedziałem:

— Jasne.

Wstałem i wyłączyłem telewizor.

 

Rano Jill przyniosła mi kawę, po czym zabrała pustą filiżankę, pocałowała mnie w policzek, a potem wyszła do agencji, nie udzieliwszy żadnych wyjaśnień na temat tego, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Powiedziała tylko „dzień dobry” i „do widzenia.”

— Jill! — zawołałem.

Odpowiedział mi trzask zamykanych drzwi.

Dość późno poszedłem do biura. Przez cały czas rozmyślałem o tym poranku. Mniej więcej o wpół do dwunastej zadzwoniłem do Jill. Zapytałem sekretarkę, czy moja żona wybiera się na lunch.

— Nie, panie Deacon. Przykro mi. Wypadło jej niespodziewane spotkanie.

— A może pani wie, gdzie ma to spotkanie?

— Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę jej notatki w kalendarzu. Tak… jest. Pierwsza po południu. Ale nie ma nazwiska. Nie ma adresu. Tylko „miesz”.

— W porządku, Louise. Dziękuję.

Odłożyłem słuchawkę, po czym długo siedziałem z dłońmi przy ustach i myślałem. Do biura wszedł mój zastępca, Fred Ruggiero.

— W czym problem? — zapytał, patrząc na mnie uważnie. — Wyglądasz tak, jakby było ci niedobrze.

— Nie, po prostu się zamyśliłem. Co według ciebie może znaczyć „miesz.”?

Fred podrapał się po głowie.

— A bo ja wiem? Może „mieszaniec”, „mieszkaniec”. Może „mieszać”… A co, rozwiązujesz krzyżówkę?

— Nie. Sam nie wiem. Sheila!

Pojawiła się jedna z młodszych sekretarek w olśniewającym naszyjniku i szokująco różowej bluzce.

— Tak, panie Deacon?

Napisałem w moim notesie „miesz.” i pokazałem to dziewczynie.

— Czy coś ci to mówi? — zapytałem.

— Miesz.? To chyba „mieszkanie”.

Mieszkanie. Jeśli Jill mówiła „mieszkanie”, miała na myśli konkretne. Mieszkanie Willeya.

Fred i Sheila gapili się na mnie z otwartymi ustami. W końcu pierwszy odezwał się Fred:

— Czy wszystko w porządku? Masz tak szklisty wzrok, jakbyś świata nie widział.

Odkaszlnąłem.

— Trochę kręci mi się w głowie.

— Może złapał pan grypę azjatycką — odezwała się Sheila. — Mój kuzyn twierdzi, że wtedy człowiek czuje się jak potrącony przez ciężarówkę.

Nagle zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Wszyscy w biurze wiedzieli, jak umarł Robbie.

— Och, tak mi przykro. Naprawdę zachowałam się jak idiotka.

Ale ja już myślałem tylko o Jill i o mieszkaniu Willeya.

Ciągle padało. Nieustanna mżawka. Mimo to wyszedłem z biura. W porządku — mówiłem sobie. — Jestem podejrzliwy. Nie mam powodu. Nie mam dowodów, a przede wszystkim nie mam moralnego prawa. Jill złożyła przysięgę w dniu naszego ślubu i dotąd jej dotrzymała.

Przysięga jest przysięgą, więc nie mam prawa wzywać policji, żeby się upewnić, że moja żona tej przysięgi nie łamie.

Ale oto stałem na rogu Central Park South i Avenue of the Americas w pociemniałym od deszczu płaszczu burberry i czekałem, aż Jill wyjdzie z mieszkania, a ja przyłapię ją na oszustwie.

 

Czekałem pół godziny. I nagle pojawiła się w towarzystwie wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny w niebieskim płaszczu. Jill natychmiast zatrzymała przejeżdżającą taksówkę i wsiadła do niej, a mężczyzna, postawiwszy wysoko kołnierz, ruszył szybkim krokiem w stronę Columbus Circus. Po chwili wahania podążyłem jego śladem.

Nie zwalniając tempa, skręcił na południe w Siedemnastą Aleję. Chodniki były zatłoczone, toteż o mało nie straciłem go z oczu. Akurat gdy zmieniły się światła, skręcił w Pięćdziesiątą Siódmą Ulicę, więc musiałem gwałtownie wyminąć ruszające autobusy i taksówki, bo przecież nie mogłem go zgubić. Dogoniłem go dopiero niedaleko Broadwayu. Chwyciłem go za rękaw.

— Hej, przepraszam.

Odwrócił głowę i popatrzył na mnie. Miał oliwkową cerę i wyglądał na Włocha. Był bardzo przystojny, jeśli ktoś lubi ten typ urody.

Nic nie powiedział i odwrócił się. Zapewne pomyślał, że przypadkowo zaczepiłem czymś o jego płaszcz i przepraszałem. Znów chwyciłem go za rękaw.

— Ej, przepraszam! Chcę z panem porozmawiać!

Zatrzymał się.

— O co chodzi? Pan mnie śledzi?

— Jill Deacon — powiedziałem lekko drżącym głosem.

— Słucham? — zapytał, marszcząc brwi.

— Wie pan, o kim mówię. Jestem jej mężem.

— Naprawdę? Moje gratulacje.

— Był pan z nią.

Uśmiechnął się, wyraźnie rozdrażniony.

— Powiedziałem jej w holu „dzień dobry”, jeśli to pana interesuje.

— Zna ją pan?

— Cóż, znam. Mieszkam na tym samym piętrze. Znam ją, odkąd się do tego mieszkania sprowadziła. Codziennie mówiliśmy sobie „dzień dobry” i „dobry wieczór”, kiedy spotykaliśmy się w korytarzu. To wszystko.

Mówił prawdę. Wiedziałem o tym diablo dobrze. Nikt nie będzie stał w deszczu na zatłoczonej ulicy i kłamał.

— Przepraszam — powiedziałem. — Chyba pana z kimś pomyliłem.

— Mogę panu tylko poradzić, żeby nie był pan takim ponurakiem — odparł.

Wróciłem do biura. Wydawałem się sobie mały i neurotyczny jak zupełnie nieśmieszny Woody Allen. Usiadłem za biurkiem i patrzyłem na stos nie podpisanych rachunków. Fred i Sheila zostawili mnie w spokoju. O szesnastej dałem za wygraną. Wyszedłem z biura i taksówką pojechałem do Bells of Heli, żeby się czegoś napić.

— Wyglądasz jak kupa gówna — oświadczył Norman.

Skinąłem potakująco głową.

— Kłopoty z obcym — wyjaśniłem.

 

Być może moje podejrzenia w stosunku do wyglądającego na Włocha mężczyzny były bezpodstawne, ale Jill w dalszym ciągu zachowywała się irytująco — była nieobecna duchem i nie miałem wątpliwości, że w naszym małżeństwie coś się załamuje, tylko nie wiedziałem co.

Przez cały tydzień ani razu się nie kochaliśmy. W łóżku próbowałem ją przytulić, lecz ciężko wzdychała i wymykała się z moich objęć. A kiedy czyniłem na ten temat jakąś aluzję, pomijała moje słowa milczeniem.

W piątek wróciła do domu wieczorem, dobrze po dziesiątej, ale nie wyjaśniła powodu swego spóźnienia. Zapytałem, czy wszystko jest w porządku. Odparła, że jest zmęczona i żebym dał jej święty spokój. Poszła pod prysznic, a później prosto do łóżka. Dwadzieścia minut później wszedłem do sypialni. Spala jak zabita.

Poszedłem do łazienki i ze znużeniem ściągnąłem z siebie koszulę. W koszu z brudną bielizną leżały majtki Jill. Po chwili wahania sięgnąłem po nie. Były umazane męskim nasieniem.

Powinienem wpaść w gniew. Powinienem wywlec ją z łóżka, stłuc na kwaśne jabłko i zrobić jej karczemną awanturę. Ale co by to dało? Wróc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin