Mrówczyński Bolesław - Dutur z rajskiego ogrodu.doc

(1114 KB) Pobierz
Bolesław Mrówczyński

Bolesław Mrówczyński

Dutur z Rajskiego Ogrodu

       

       

       

       

       

       

       

       

       

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1991

 

 

 

 

 

 

       

       

       

       

       

       

      

       

       

       

       

Tłoczono w nakładzie 20 egz.

pismem punktowym dla niewidomych

w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

pap. kart. 140 g kl. III_Bą1

Przedruk z Wydawnictwa

„Nasza Księgarnia”,

Warszawa 1985

       

Pisał R. Sitarczuk

Korekty dokonały

U. Maksimowicz

i  K. Markiewicz

       

„Słońce odeszło na zachód, zapada mrok. Ponad nami skrwawiło blaskiem pięć bliźniaczych wierzchołków Salaku. U naszych stóp toczy fale piękna Tjidani, nucąc jak zwykle swoją burzliwą pieśń. Za nią rozbłysły właśnie elektryczne światła Bogoru. Nasz piękny Ogród jest już ledwie widoczny.  Uderzam w gong...

O przyjaciele!

Przed wielu laty w tym oto

Ogrodzie był przemiły dyrektor, który nazywał się Treub. To wszystko, co jest w nim najbardziej cenne i najpiękniejsze, to jego wielka zasługa. Miał dziwny dar.

Gdziekolwiek rzucił okiem, tam

powstawał od razu porządek. Pod

jego troskliwym spojrzeniem

Ogród zamienił się w cudowny

zakątek, odwiedzany przez gości

z całego świata. Przyjeżdżali

także wielcy uczeni. Ci

pozostawali tu dłużej, prowadząc

żmudne badania. Byli to różni

ludzie, synowie najrozmaitszych

 

 

 

 

 

narodów. Wśród nich zaś był jeden niezwykły. Jemu to poświęcam dzisiejszą opowieść.

O przyjaciele!

Wybaczcie starcowi, że da wam

dzisiaj opowieść odmienną, jakiej jeszcze nie słyszeliście, ale w niej jest także zaklęta wielkość i bohaterstwo, i śmiech, i łzy. Zobaczycie, co może zdziałać wspaniałe Elmu Wytrwania, gdy trzeba będzie toczyć ze straszliwymi demonami zażarty bój. Ujrzycie też dziwne stwory, które dotychczas nie występowały nigdy w naszych legendach. Wyjdą one z jawajskich lasów i pól, zstąpią z podniebnych szczytów wulkanów, wyszczerzą zęby z łodyg i pni.  Działanie ich będzie straszne.  Zmarnieje kukurydza, trzcina cukrowa i tytoń, zginą całe plantacje. Na naszą szmaragdową wyspę spadnie okrutny lęk...

O bracia!

Po raz drugi uderzam w gong,

bo oto On. Spójrzcie! Człowiek młody jeszcze, ale skupiony i czujny. Europejczyk. Jego ojczyzną jest Polska - nieszczęsny kraj, gnębiony wówczas przez trzech potężnych zaborców. Przyjrzyjcie się jego twarzy. Bije z niej energia i dzielność, ale znać też na niej długotrwały, męczący trud. Życie miał bowiem niełatwe. Gdy się rodził, w jego ojczyźnie ludzie porwali za broń, aby wypędzić najeźdźców. Tuż obok, w sąsiednim borze, walczył jego ojciec na czele garstki powstańców. I wtedy to nad kołyską pojawił się rycerz w srebrzystej zbroi, posłaniec Broma, szlachetny Ardżuna.  Osłonił dziecię przed demonami i dał mu przy tym cudowny dar: wrażliwe serce, umiłowanie przyrody i bystre, szerokie spojrzenie na świat.

O przyjaciele!

Oto ja, starzec sędziwy,

pochylam głowę: dar jasnego

 

 

 

 

 

Ardżuny został doskonale zużyty.  Ten, o którym będę mówił, gdy miał dwadzieścia jeden lat, ogłosił drukiem pierwszą pracę naukową, gdy zaś doszedł do trzydziestu - miał ich już za sobą prawie czterdzieści. Był botanikiem. Opisywał nie tylko to, co rosło, ale sięgnął odważnie do wnętrza ziemi, wynajdując tam rośliny, które dawno wymarły. Jego badania szybko przyniosły mu rozgłos i sławę. Wkrótce wysłano go za granicę, aby przy boku wielkich uczonych udoskonalił swoje talenty. W Monachium pracował u słynnego profesora Goebla. U niego zrobił doktorat i właśnie od niego przyjechał do nas, na Jawę...

O bracia!

Ostatnie blaski zachodu

zniknęły przed chwilą z pięciu wierzchołków Salaku. Ziemię całkowicie otulił mrok, błyszczą jedynie elektryczne światła w Bogorze. Z puszczy, z ogrodów i pól, z krzewów i pni, z jezior i kraterów wulkanów wychodzą duchy dobre i złe, aby stoczyć z sobą conocny, zacięty bój. Wśród nich ukazują się ci, którzy tu niegdyś żyli. Biegną bronić tej ziemi i waszego spokoju. Widzę ich coraz lepiej. Otaczają mnie wokoło, przypominają odległe, dawno minione wypadki...

A więc, o moi mili, po raz trzeci uderzam w gong. Niech teraz wajang_kulit przemówi!

Gamelan - graj!...”

       

I

Działo się to w tych dawnych

czasach, gdy na naszych wyspach

prawie wcale nie było szkół,

niezłożenie zaś Europejczykowi

ukłonu uważano za wielkie

przestępstwo. Ja, Nong_nong, syn

Paidana, dziś człowiek stojący

nad grobem, byłem wówczas bardzo

młody. Czuprynę miałem wprawdzie

 

 

 

 

 

bujną, ale za to wąs zaczynał się dopiero wysypywać nad górną wargą. Lubiłem figle i żarty. O spójrzcie! Widzicie te spoglądające sprytnie oczy, jakby coś tam ukrywały w zanadrzu?  Nie, złośliwości w nich nie ma.  Byłem dobrze wychowany i znałem się na grzeczności. Naukowcy z Bogoru bardzo mnie lubili, w mig bowiem potrafiłem wykonać każde zlecenie. Nie było takiego zakątka w naszym Ogrodzie  czy w okolicy, którego bym nie znał na wskroś. Korzystali więc chętnie z mojej pomocy, ale i ja uczyłem się od nich dużo. Nie chodziłem do szkół, a przecież umiałem dobrze czytać i pisać. Nie najgorzej znałem się również na zwierzętach i na roślinach, toteż zdarzało się nieraz, że nawet wielkim uczonym pomogłem zrobić bardzo poważne odkrycia.

Ojciec mój, Paidan, pracował w Bogorze jako ogrodnik.  Patrzcie, jaki miły staruszek!  Wtedy gdy ja stawiałem pierwsze kroki, on zdobył już wielką sławę. Znał wszystkie drzewa, krzaki i zioła, jakie rosną na Jawie, potrafił określić dokładnie z kawałka liścia roślinę, do której on poprzednio należał. Profesor Treub bardzo go cenił i dawał mu do wykonania tylko najtrudniejsze roboty.  Zdarzało się też, że radził się go niejednokrotnie i chętnie korzystał z tych rad. Nasz dyrektor był bowiem mądrym człowiekiem. Nigdy nie wstydził się przyznać, że czegoś nie wie.  Chętnie słuchał każdego, kto mógł powiedzieć coś ciekawego, a że mój ojciec wiedział bardzo dużo, więc z nim też rozmawiał najchętniej.

A oto i on. Profesor Treub,

dyrektor Instytutu Botanicznego

w Bogorze. Przyjrzyjcie mu się

dokładnie. Ma blond włosy, miłe,

pociągające spojrzenie i jasną

twarz. Niedawno obchodził

czterdziestą piątą rocznicę

 

 

 

 

 

swoich urodzin. Pod pozornym spokojem kryje się w nim żywiołowa energia. Zazwyczaj chodzi wolno, spacerkiem, ale gdy potrzeba, potrafi być bardzo ruchliwy. Niekidy troska przysłania mu czoło, ma bowiem niemało kłopotów. Ostatnio chmurzy się coraz częściej.  Zjechali liczni goście z Europy, każdy chce wszystko zobaczyć, ale, jak to biali, nie potrafią się poruszać bez przewodnika.  Znaczne to osoby, same sławy światowe, nie można przydzielać im byle kogo. Więc Paidan tu, więc Paidan tam, a on jest, niestety, tylko jeden i profesor to doskonale rozumie.

          - Tak dalej być nie może - oświadczył któregoś dnia, gdy się spotkali przy stawie. - Musimy coś na to poradzić...

Ojciec skinął głową z uznaniem.

          - Oczywiście, tak nie może być

        - zgodził się. - Najlepiej wydać książkę, w której opisze się wszystkie rosnące w Bogorze i okolicy rośliny. Gdy jakiś nowy człowiek przybędzie z Europy, weźmie ją do ręki, a wtedy wystarczy mu zwykły przewodnik.

Treub, wyraźnie zmartwiony, smętnie pokiwał głową.

          - Czy ty się orientujesz - zapytał markotnie - ile na to potrzeba czasu? I twojego, i mojego życia za mało. Mamy tu przecież kilkadziesiąt tysięcy gatunków. Któż to opisze?

Pochylił si i otrzepał starannie spodnie, gdyż zawsze lubił porządek.

          - A gdyby pan, panie profesorze, napisał w tej sprawie do Europy? - zauważył grzecznie mój ojciec. - Tam jest wielu dzielnych ludzi. Może ktoś szybciej wykona tę pracę?

Treub wyprostował się. Po jego twarzy przemknął wyraz niechęci.

          - Nie rozumiesz tego - mruknął. - Jeśli ktoś będzie pracował szybciej, zrobi to

 

 

 

 

 

 

niedokładnie.

Mój ojciec skłonił się i nie powiedział nic więcej. Wkrótce zapomniał o tej rozmowie, toteż był nieco zdziwiony, gdy w miesiąc później dyrektor sam do niej powrócił.

          - Wiesz, Paidanie - Treub był wesół jak rzadko - otrzymałem list z Monachium od profesora Goebla. Twierdzi, że ma dla mnie człowieka, który każdą  pracę wykona trzy razy szybciej niż inni.

Ojciec aż splótł palce z radości.

          - I opisze nasze rośliny? - wykrzyknął. - Świetnie!

Dyrektor potarł czoło, jakby to pytanie nasunęło mu wątpliwości.

          - Sam wszystkich nie opisze - odparł po chwili. - Jeśli nawet ten człowiek naprawdę pracuje tak szybko, to i tak potrzebowałby na to przynajmniej dwudziestu lat. Dam mu tylko paprotniki, bo one teraz są najważniejsze. Też zabiorą mu ze trzy lata.

          - A co z resztą?

          - Dam innym. Niech pracują działami. Kto wie, może rzeczywiście za trzy lata coś z tego wyniknie...

Pogładził delikatnie pień świętego waringina, koło którego właśnie przystanął. Ten człowiek kochał kwiaty i drzewa, toteż zawsze wykonywaliśmy chętnie jego rozkazy.

          - Za kilka dni wyjeżdżam do

Europy - rzekł w zamyśleniu. - Muszę zobaczyć tego człowieka i postarać się o pieniądze na prace. W czasie mojej nieobecności czuwaj tu, Paidanie, nad wszystkim.

Po drodze do Holandii wstąpił do profesora Goebla, ale człowieka, na którym mu tak zależało, nie zastał. Wyjechał właśnie na wycieczkę w poszukiwaniu jakiejś rzadkiej rośliny.

 

 

 

 

 

          - W takim razie nie będę czekał - oświadczył pogodnie, słysząc liczne pochwały. - Gdy będę wracał na Jawę, wstąpię powtórnie. Może to i lepiej - zastanowił się. - Teraz mógłbym szafować tylko obietnicami.  Natomiast za miesiąc będę  mógł z nim zawrzeć umowę.

Wyjechał uśmiechnięty i zadowolony, ale gdy znowu zjawił się w Monachium, na jego czole rysowały się zmarszczki.  Widocznie tam, w Holandii, nie wszystko poszło po jego myśli.

          - Nasze Towarzystwo Popierania

Badań Przyrodniczych w Koloniach daje subwencję tylko na rok pracy - oświadczył na wstępie. - Czy warto w tych warunkach zaczynać?

Goebel zafrasował się.

          - To rzeczywiście mało - przyznał. - Chociaż... - uśMiechnął się naraz - trzeba z nim porozmawiać. On jest zdolny do wykonania nawet tego, co pozornie wydaje się niemożliwe.

Treub popatrzył na niego z niedowierzaniem.

          - Nie, w ciągu roku nikt nie opisze paprotników jawajskich - oświadczył po chwili stanowczo.

        - Przecież tych roślin nie ma w naszym herbarium. Trzeba je zebrać, wyszukać nie tylko w ogrodzie, ale i w puszczy.

          - Wiem, wiem o tym. Ale...  trzeba z nim porozmawiać. Zaraz go tutaj przywołam.

Profesor wstał. Przyjrzyjcie mu się teraz uważnie. Jest nieco młodszy od naszego dyrektora. Z jego twarzy bije pogoda i energia, ale jest w niej jeszcze coś więcej: ukrywana starannie surowość. Umie trzymać w ryzach swoich podwładnych i zmuszać ich do posłuchu. Obecnie jednak, gdy wychodzi z pokoju, jest uśmiechnięty, jego długie włosy zburzyły się niesfornie, jakby targnęła nim jakaś zabawna myśl.

Uważnie zamknął za sobą drzwi i

skierował się do jednej z

 

 

 

 

 

sąsiednich pracowni.

          - Gdzie Marian? - zapytał.

Giesenhagen, jeden z jego asystentów, skłonił się uprzejmie. Przy każdej okazji starał się okazać profesorowi jak największy szacunek.

          - Nie ma go, panie profesorze

        - odparł prostując się sztywno.

        - Wyjechał gdzieś w Alpy.

Pogoda widniejąca dotychczas na twarzy Goebla zniknęła bez śladu.

          - Kiedy powróci? - zapytał ściągając brwi.

          - Nie wiem, panie profesorze.

On przecież nikomu się nie tłumaczy.

Z sąsiedniej pracowni wybiegł młody, sympatyczny Francuz Poirault, a widząc zasępioną twarz swego zwierzchnika, rzekł żartobliwie:

          - Ściga swoje Bactridium.

Grozi jakimś niezwykłym odkryciem. Pewnie powróci jutro.

Goebel zacisnął usta i skierował się bez słowa do drzwi.

          - Musimy poczekać - rzekł do naszego dyrektora, gdy znalazł się znowu w gabinecie. - Jeszcze nie wrócił z wycieczki. Zresztą nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - dodał siląc się na wesołość. - Chcąc nie chcąc będziesz musiał pozostać, a przecież tak rzadki gość to dla mnie skarb.

Treub też się tym nie przejął.  Lubił Monachium, gdyż było to piękne miasto, a przy tym miał wiele spraw do omówienia z Goeblem, żyli bowiem w wielkiej przyjaźni.

          - Kiedy on powróci? - zapytał tylko.

          - Chyba jutro...

Treub spojrzał trochę

zdziwiony. Wiedział, że profesor

jest bardzo wymagający w

stosunku do swych

współpracowników, a teraz z tonu

jego głosu wynikało, że

właściwie nie wie, co robi jego

 

 

 

 

 

asystent. Zbagatelizował jednak tę sprawę i przeszedł taktownie na inny temat.

Nazajutrz jednak On nie powrócił. Profesor stawał się coraz bardziej osowiały, rozumiał bowiem, że nasz dyrektor jest potrzebny na Jawie. Gdy zaś i następnego dnia nie doczekał się powrotu asystenta, już nawet nie ukrywał złości.

          - Stanowczo za dużo sobie pozwala! - wybuchnął, gdy wieczorem omawiali tę sprawę. - Stale mi tak ucieka w nieznane.  Mam tego dość. Będę musiał przeprowadzić z nim po powrocie przykrą rozmowę.

Treub przytaknął głową z uznaniem, gdyż on również zaczął się niepokoić. Nurtowały go wątpliwości, czy będzie mógł dobrze współpracować z człowiekiem, którego nawet surowy Goebel nie potrafił utrzymać w karbach. Zresztą musiał się już śpieszyć, aby zdążyć na statek. Dał się jednak jeszcze uprosić i pozostał do następnego dnia.

Koło południa Goebel z wielkiego zdenerwowania zaczął bębnić palcami po biurku. Był bardzo zły. Za godzinę gość musiał odjechać. Starał się zatrzymać go do ostatniej minuty, wynajdując najrozmaitsze tematy. Niekiedy z roztargnieniem spoglądał w okno, jakby tam spodziewał się ujrzeć tego, który narobił mu tyle kłopotów. Nagle drgnął. Gdzieś za drzwiami, w głębi korytarza, rozległ się dźwięczny, beztroski śmiech, a po chwili dał się słyszeć gwar ściszonych rozmów i wesołe przekomarzania.

          - Jest! - twarz profesora rozbłysła. - No, dostanie on teraz za swoje!

Zerwał się z miejsca. Radosne

podniecenie pierzchło, w oczach

pojawiły się nieprzyjemne

ogniki. Stanął pośrodku pokoju,

 

 

 

 

 

nieprzystępny i gniewny. Ze zsuniętymi, gęstymi brwiami i z zaciśniętymi surowo ustami wyglądał w tej chwili groźnie.

Na korytarzu rozległy się szybkie kroki. Ktoś lekko zastukał, uchyliły się drzwi.  Już go poznajecie, o moi mili?

Tak, to rzeczywiście jest On.  Stoi teraz naprzeciw Goebla z wielką puszką botaniczną, przerzuconą przez ramię, zakurzony, trochę jakby zmęczony. Widać od razu, że wraca z dalekiej podróży.

          - Przepraszam, że wchodzę tu w takim stroju - przemówił nieco zakłopotany, ujrzawszy gościa. - Giesenhagen powiadomił mnie jednak, że mam się stawić natychmiast.

Profesor objął go przeciągłym, nieprzychylnym spojrzeniem.

          - Już trzeci dzień czekamy na pana z dyrektorem Treubem - wycedził powoli. - A pan zniknął bez śladu...

Urwał niespodziewanie, jakby chciał pogłębić grozę słów, które za chwilę padną. Nie zapominajcie, o moi mili - był bardzo zły.

Pan Marian zaś, jak go profesor nazywał, zmieszał się wyraźnie. Gościa nigdy dotąd nie widział, ale znał doskonale jego nazwisko.

          - Chciałem potwierdzić ostatecznie swoje domysły... - próbował się usprawiedliwić. - Panie profesorze - dodał zaraz śmielej, zapominając nagle o Treubie. - Bactridia to galasówki, wywołane przez grzyb pasożytny, który mnoży się w plazmie rośliny. Teraz nie ma już wątpliwości - zapalał się coraz bardziej. - Zebrałem bogaty materiał porównawczy.  Wszędzie to samo.

Goebel zamrugał powiekami, jakby się budził ze snu. W jego oczach pojawiły się iskry żywego zainteresowania.

          - Hm... - mruknął. - Jest pan

 

 

 

 

 

 

tego pewien?

          - Najzupełniej. O, proszę - pan Marian szybko wyciągnął odłamki kory, pokrytej jak gdyby pleśnią. - Możemy tu wiele zobaczyć nawet za pomocą powiększającego szkła.

Profesor wziął do ręki kilka kawałków, podszedł do okna i zaczął się uważnie przyglądać.

          - To jest możliwe - zgodził się z ociąganiem. - A w jaki sposób zarodniki przenoszą się z miejsca na miejsce?

          - Za pomocą ślimaków, przede wszystkim zaś wody. W kropli odpadają natychmiast.

Goebel wydawał się zaskoczony tą wiadomością. Po chwili machnął jednakże ręką.

          - To są tylko słowa - rzekł energicznie. - Wie pan, że nie lubię filozofowania w nauce.  Proszę to udowodnić.

Pan Marian rzucił puszkę w kąt i bez śladu zmieszania podbiegł do mikroskopu. Nasz dyrektor, zapomniany teraz przez obu, spoglądał na to, co się działo, z coraz większym zdziwieniem.  Spodziewał się gwałtownego wybuchu, a  tu obserwował scenę, która zaskoczyła go swą niezwykłością. Asystent zręcznie manipulował przyrządami, profesor zaś, przejęty do głębi, pochylał się co chwila i na podstawie przeprowadzanych na poczekaniu badań sprawdzał słowa, które tamten wypowiadał ze stale wzrastającym przejęciem.

Treuba też to widocznie zaciekawiło, wstał bowiem i zbliżył się do nich powoli.

          - Proszę, spójrz! - Goebel, zaczerwieniony, przysunął do  niego mikroskop. - To nadzwyczajne!

Nasz dyrektor popatrzył jakby od niechcenia, ale zaraz pochylił się mocniej. Kropla zetknęła się właśnie z zarodnikiem, ten opadł i razem z nią przesunął się w bok.

 

 

 

 

 

          - Rzeczywiście, tu nie może być wątpliwości! - wykrzyknął w zachwycie.

Poruszył preparat, druga kropla przelała się leniwie, dotknęła zarodnika i razem z nim ruszyła w dalszą wędrówkę.

          - Świetnie! - wykrzyknął. -

Powtarza się cała historia. Ale to z pana również grzybiarz - dodał spoglądając z zaciekawieniem na asystenta. - Doskonale! W takim razie nie zabraknie panu pracy na  Jawie.

Pan Marian uniósł głowę znad stołu, i w roztargnieniu spojrzał na dyrektora. Był myślą gdzie indziej, lecz pogodna twarz Treuba przywróciła go od razu do rzeczywistości.

          - Jeśli panom jeszcze będę potrzebny - zwrócił się uprzejmie do obu - to pozwólcie, że się najpierw umyję. Wracam - dodał spoglądając z zakłopotaniem na zakurzone ubranie i buty - z dalekiej podróży.

Goebel skinął głową z powagą, jak to robią często wielcy uczeni. Zresztą bardzo lubił porządek i czystość.

          - Oczywiście, jest nam pan bardzo potrzebny - potwierdził.

        - Trzeba się jednak umyć. Proszę zaraz powrócić.

Pan Marian szybko zebrał swoje bagaże i wyszedł z pokoju.  Goebel spojrzał z niepokojem na Treuba.

          - Zapomniałem - westchnął - że ty się śpieszysz na pociąg...

Nasz dyrektor westchnął również.

          - Niestety, już się spóźniłem

        - zauważył obserwując posępnie zegarek. - Trudno, pojadę nocnym. Co prawda, w ostatniej chwili, ale zdążę na statek. O ile sobie jednak przypominam - dodał naraz,  ściągając brwi - miałeś mu dać reprymendę...

Popatrzył na profesora tak,

jakby czuł do niego głęboką

urazę. Goebel machnął ręką

 

 

 

 

 

bezradnie.

          - Gdy poznasz go bliżej, to wszystko zrozumiesz - rzekł takim tonem, jakby się przed nim tłumaczył.

          - Ma on tu przywileje, gdyż jest to człowiek, którego nie potrzeba ani kontrol...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin