Spencer_LaVyrle_-_PowĂłj.rtf

(1480 KB) Pobierz
LaVyrle Spencer

 

LaVyrle Spencer

 

 

POWÓJ

 

Tytuł oryginału

Morning Glory


 

 

 

Podziękowania

Chciałabym szczególnie serdecznie podziękować...

Marian Smith Collins i Bobowi Collinsowi za to, że udzieli­li mi pomocnych informacji na temat miasta Calhoun i okolic oraz za wskazówki dotyczące prawodawstwa...

Sierżantowi artylerii Ryszardowi E. Martello z korpusu marines Stanów Zjednoczonych za to, że podzieli! się ze mną swoją bezcenną wiedzą dotyczącą historii tej formacji...

oraz Carol Gatts, akuszerce i pszczelarce, za pielęgnowa­nie tradycji i za to, że pozwoliła nam ją dostrzec...

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim ulubionym autorom

Tomowi i Sharon Curtis,

których książki uczyły mnie i bawiły

oraz były dla mnie natchnieniem.

Z wyrazami najgłębszego podziwu


Prolog

1917

 

W pewne pochmurne listopadowe popołudnie pociąg wje­chał na stację w Whitney w Georgii. Nadciągały właśnie chmury i pierwsze krople deszczu zaczęły bębnić w czarny skórzany dach czekającego powozu, którego okna zasłonięto czarnymi firankami. Gdy pociąg zatrzymał się ze zgrzytem, można było dojrzeć cień jakiejś osoby podnoszącej się ukrad­kiem w powozie, a za chwilę czyjeś oko wyjrzało przez szparkę.

– Jest tam na pewno – zasyczał kobiecy głos. – Idź po nią!

Drzwi powozu otworzyły się i wysiadł z niego mężczyzna w czarnym garniturze, czarnych butach oraz czarnym kapelu­szu z szerokim prostym rondem. Nie rozglądając się na prawo ani na lewo, stawiając duże energiczne kroki, podszedł do stopni pociągu, na których pojawiła się młoda kobieta z dzieckiem na ręku.

– Witaj, tato – powiedziała niepewnie z nieśmiałym uśmie­chem.

– Bierz swojego bękarta i chodź ze mną. – Popchnął ją łok­ciem w stronę powozu i prowadził do niego, nie patrząc na nią ani na niemowlę.

Zasłonięte drzwi otworzyły się gwałtownie w tej samej chwili, gdy do nich dotarli. Młoda kobieta cofnęła się jak gdy­by w geście samoobrony, przytulając dziecko do piersi. Jej ła­godne piwne oczy napotkały bezlitosne, srogie spojrzenie zie­lonych oczu w oprawie czarnego czepka i sukni żałobnej.

– Mamo...

– Wsiadaj!

– Mamo, ja...

– Wsiadaj, zanim wszyscy w mieście dowiedzą się o naszej hańbie!

Mężczyzna trącił córkę łokciem. Potknęła się, wsiadając do powozu, prawie nic nie widząc przez łzy. Wszedł za nią bardzo szybko i chwycił za lejce.

– Pośpiesz się, Albercie – rozkazała kobieta, która siedzia­ła sztywno, jak gdyby połknęła kij, i patrzyła prosto przed siebie.

Zaciął konie, które ruszyły kłusem.

– Mamo, to dziewczynka. Nie chcesz jej zobaczyć?

– Zobaczyć? – Kobieta ściągnęła usta. Nadal patrzyła przed siebie. – Będę chyba zmuszona to robić przez resztę swego życia, a inni ludzie tymczasem będą szeptać o diabel­skim nasieniu, jakie sprowadziłaś do naszego domu.

Młoda kobieta jeszcze mocniej przytuliła dziecko. Zakwi­liło cicho, a gdy rozległo się przejmujące uderzenie pioruna, zaczęło płakać bardzo głośno.

– Ucisz ją, czy słyszysz!

– Nazywa się Eleonora, mamo i...

– Uspokój ją, zanim wszyscy na ulicy usłyszą!

Dziecko zawodziło jednak przez całą drogę od stacji – gdy powóz jechał przez miejski plac, gdy podążał główną ulicą, kierując się na południe miasta, mijając rzędy domów i gdy wreszcie pojawił się przed otoczonym płotem drewnianym domem z werandą, po której piął się powój. Przejechali przez ciemne podwórko i zatrzymali się obok tylnych drzwi ogrodu. Kobieta ubrana na czarno zabrała do środka matkę i dziecko i natychmiast ciemnozielone okiennice zatrzasnęły się z ło­skotem, aby zakryć okno. Po nich zamknięto następne, dopó­ki nie zasłonięto każdego okna w domu.

Odtąd nigdy nie widziano, aby młoda matka kiedyś opu­ściła dom lub by uchylono okiennice.


Rozdział 1

Sierpień 1941

 

W południe rozległ się głos gwizdka i piły przestały brzę­czeć. Will Parker cofnął się, zdjął przepocony kapelusz i otarł czoło rękawem. Inni robotnicy zatrudnieni w tartaku zrobili to samo i poszli w cieniste miejsce, rzucając soczyste prze­kleństwa, narzekając na skwar i kanapki, jakie żony zapako­wały im na obiad.

Will Parker nie miał powodu, aby narzekać. Upał nie da­wał mu się we znaki, nie miał ani żony, ani pakunku z obia­dem. Miał tylko trzy jabłka ukradzione z czyjegoś ogrodu – były zielone, mógł więc przypuszczać, że później będzie miał kłopoty z żołądkiem – oraz litrowy słoik maślanki, który zna­lazł przy nie strzeżonej studni.

Mężczyźni siedzieli w cieniu na podwórzu przy tartaku. Oparci o sosny, gawędzili w czasie posiłku. Tylko Will Parker siedział z dala; nie zadawał się z innymi i to już od dawna.

– Na miłość boską, ale jest gorąco – zaczął narzekać Elroy Moddy, wycierając pomarszczoną czerwoną szyję pomiętą czerwoną chustką.

– A ile tu pyłu – dodał Blaylock. Zakasłał dwa razy i splu­nął na sosnowe igły. – Mam go dosyć w płucach, by wypchać materac.

Harley Overmire, nadzorujący prace w tartaku, jak zwy­kle w południe rozebrał się do pasa, zanurzył głowę pod pom­pą i wyszedł wrzeszcząc i zwracając na siebie powszechną uwagę. Był niskim i przysadzistym facetem. Miał szeroki ni­czym mops nos, małe uszy, krótką szyjkę oraz ciemne krótko przystrzyżone kręcone włosy, które nie chciały rosnąć na kar­ku. Rosły jednak na piersi, co nadawało mu wygląd owłosio­nej małpy, kiedy chodził bez koszuli. Jego potężne owłosione ciało jak gdyby rekompensowało mu niski wzrost, demonstro­wał więc je, gdy tylko nadarzyła się ku temu okazja.

Wycierając się koszulą, Overmire wolnym krokiem prze­szedł przez podwórze i przyłączył się do mężczyzn. Odwinął górną część kanapki i wymamrotał:

– A niech to diabli, znowu zapomniała o musztardzie. – Wyrzucił kanapkę z obrzydzeniem. – Ile razy mam powtarzać tej kobiecie, że wieprzowina ma być bez niczego, a wołowina z musztardą!

– Musisz ją wyszkolić, Harley – zaczął mu dogadywać Blaylock. – Strzel ją kiedyś w łeb.

– Wyszkolić, psiakrew. Jesteśmy małżeństwem od siedem­nastu lat. Można by pomyśleć, do tej pory powinna już zapa­miętać, że lubię wołowinę z musztardą. – Obcasem wcisnął kanapkę w suche sosnowe igły i znowu przeklął.

– Weź jedną ode mnie – zaproponował usłużnie Blaylock. – Z mięsem wieprzowym i serem.

Will Parker ugryzł cierpkie jabłko. Miało tak ostry smak, że rozbolała go szczęka. Odwrócił wzrok od kanapki z wołowi­ną Overmire'a i kanapki Blaylocka z mięsem i serem, zmusza­jąc się do myślenia o czymś innym.

Podwórko ze starannie przystrzyżoną trawą i studnią, któ­re splądrował. Ładne różowe kwiaty w białym emaliowanym dzbanku umieszczonym na pniu drzewa przy drzwiach do ogrodu. Płacz dziecka dochodzący z wnętrza domu. Sznurek z białymi prześcieradłami i pieluszkami, białymi ścierkami zawieszony tyloma parami spodni z niebieskiego drelichu, że nikt nie zauważy, jeśli zniknie jedna z nich, oraz taką samą liczbą niebieskich koszul. Szlachetnie wybrał tę z dziurą na łokciu. Wisiały tam też różnokolorowe ręczniki – zabrał zielo­ny, ponieważ gdzieś w zakamarkach pamięci przechowywał obraz zielonookiej kobiety, która była kiedyś dla niego dobra i sprawiła, że zawsze wolał zieleń od innych kolorów.

Zielony ręcznik, owinięty wokół słoika, był teraz zupełnie mokry. Odwinął go, odkręcił pokrywkę, napił się, próbując nie wykrzywiać ust. Maślanka była tak słodka, że aż przypra­wiała o mdłości, i ciepła, że nawet mokry ręcznik nie zdołał jej ochłodzić.

Pochylony i oparty głową o pień sosny Parker zobaczył, że Overmire obserwuje go swoimi brązowymi oczami małymi jak paciorki, podnosząc się z ziemi. Powoli odstawił słoik. Overmire podszedł blisko i zatrzymał się przy wyciągniętych stopach Willa. Nogi miał rozstawione szeroko i mocno osadzo­ne na ziemi, a silne, muskularne pięści oparł na boku.

Will Parker był tu dopiero od czterech dni, ale wiedział dobrze, co oznacza to spojrzenie, jak gdyby już padły jakieś słowa.

– Parker? – Overmire powiedział to głośno, dostatecznie głośno, aby mogli to usłyszeć inni.

Will zesztywniał, jak gdyby w zwolnionym tempie wypro­stował się i zaczął stawiać po omacku słoik.

Nadzorca przesunął do tyłu słomkowy kapelusz i zmarsz­czył czoło tak, aby wszyscy zobaczyli, że właśnie tak należało postąpić.

– Zdawało mi się, że mówiłeś, iż jesteś z Dallas.

Will wiedział, kiedy trzymać język za zębami. Podniósł wzrok na Overmire'a, starając się zachować kamienną twarz. Przeżuwał kawałek kwaśnego jabłka.

– Mówisz, że skąd pochodzisz? – Will obrócił się, jak gdyby chciał się podnieść. Overmire postawił nogę w jego kroku i pchnął go z całej siły. – Mówię do ciebie, chłopcze! – wark­nął, a potem spojrzał na podwładnych, aby upewnić się, że scena ta nie uszła niczyjej uwagi.

Parker oparł dłonie o ziemię, gdy nagle poczuł ból.

– Byłem w Dallas – odpowiedział ze stoickim spokojem.

– Ale w Huntsville też byłeś, nieprawdaż, chłopcze?

Opanowało go dławiące poczucie zależności. Znajome i poniżające. Czuł, że patrzą na niego inni mężczyźni. Uśmie­chali się z poczuciem przewagi. Taksowali wzrokiem. Nauczył się nie odpowiadać impertynencko, nie reagować na podobny ton wyższości, zwłaszcza na słowo chłopak. Oblał go zimny pot i ogarnęło uczucie bezradności, w sytuacji gdy jeden czło­wiek czuje się bardzo mały i poniżony, a drugi silny. Czując na sobie but Overmire'a popychający go z całą siłą, Will stłu­mił chęć, aby dać wyraz nienawiści, chowając się za mur uda­nej obojętności.

– Trzymają tam tylko twardzieli, czy nie mam racji, Par­ker? – Overmire popchnął go jeszcze mocniej, ale Will ani drgnął. Chwycił go za to za kostkę, odpychając zakurzony but na bok. Nie spuszczając wzroku z nadzorcy, Will wstał, pod­niósł zgnieciony kowbojski kapelusz, otrzepał o biodro i na­ciągnął na głowę tak, aby rondo zasłaniało oczy.

Overmire zachichotał, skrzyżował krzepkie, silne ramiona i zmierzył małymi oczkami byłego skazańca.

– Powiadają, że zabiłeś kobietę w burdelu w Teksasie i te­raz cię wypuścili. Coś mi się zdaje, że nie chcemy, aby ktoś ta­ki jak ty kręcił się w okolicy, gdzie są nasze żony i córki, mam rację, chłopcy? – Zerknął na stojących obok mężczyzn.

Odeszli, by znaleźć coś jeszcze w zawiniątkach z obiadem.

– No cóż, czy masz coś do powiedzenia na swoją obronę, chłopcze?

Will przełknął, czując w ustach skórkę od jabłka.

– Nie, proszę pana, poza tym, że należy mi się za trzy i pół dniówki.

– Za trzy dni – poprawił Overmire. – Nie wliczamy tu poło­wy dnia.

Will przeżuwał skórkę od jabłka. Wystawała mu groźnie szczęka i Harley Overmire zacisnął pięści, przygotowując się już do walki. Jednak Will popatrzył tylko w milczeniu spod ronda swego kowbojskiego kapelusza, wyglądającego zresztą bardzo nędznie. Nie musiał wcale sprawdzać, jak wyglądają jego pięści.

– Trzy – Will zgodził się spokojnie, ale rzucił ogryzek pod sosny z taką zaciekłością, że mężczyźni na wszelki wypadek znowu zaczęli przetrząsać zawiniątka. Następnie zgarnął z zie­mi owinięty ręcznikiem słoik i poszedł za Harleyem do biura.

Kiedy stamtąd wychodził, mężczyźni otaczali tablicę ogło­szeń. Minął ich, zamknięty w swej obojętności, chowając dziewięć dolarów do kieszeni na piersi, patrząc prosto przed siebie i unikając spojrzeń pełnych wyższości.

– Hej, Parker! – zawołał jeden, gdy przechodził. – Możesz spróbować z wdową Dinsmore. Jest w tak ciężkim położeniu, że przypuszczalnie zadowoli się nawet więźniem takim jak ty, czy nie mam racji, chłopcy?

Rozległ się szyderczy śmiech, a potem ktoś odezwał się znowu.

– Kobita taka jak ona, która wywiesza ogłoszenie w tarta­ku, na pewno weźmie to, co się jej trafi.

– Trzeba było stanąć mu jeszcze silniej na jajach, Harley, a wtedy kobiety w okolicy spałyby spokojniej dziś w nocy – dodał trzeci.

Will przeszedł na skróty obok sosen. Ale gdy zobaczył resztki kanapki pozostawionej dla ptaków gdzieś między igłami, głód zwyciężył dumę. Podniósł ją dwoma palcami, jak gdyby to był papieros, i odwrócił się z wymuszoną swobodą.

– Czy komuś będzie przeszkadzać, jeśli to zjem?

– U diabła, nie! – zawołał Overmire. – Ja stawiam.

Rozległ się wtedy jeszcze większy śmiech.

– Słuchaj, Parker, spróbuj z tą wariatką Elly Dinsmore. Nie ma co gadać, możecie świetnie się zgodzić ze sobą. Ona poszukuje faceta, a ciebie właśnie wypuścili z pudła. Może dla ciebie znajdzie się tam i coś więcej niż kawałek chleba!

Will odwrócił się i zaczął iść, ale wcześniej zgniótł chleb w małą twardą kulkę i rzucił ją w sosnowe igły. Odchodząc, zapomniał o bólu i poniżeniu. Przeniósł się w wyobraźni do miejsca, którego nigdy nie widział, gdzie nie brakowało uśmiechów ani talerzy pełnych jedzenia, a ludzie okazywali sobie życzliwość. Już nie wierzył, że takie miejsce istnieje, a jednak uciekał doń coraz częściej. Kiedy wędrówka w wy­obraźni spełniła swój cel, wrócił do rzeczywistości – do sosno­wego lasu gdzieś w północno– zachodniej Georgii i nieznanej drogi prowadzącej naprzód, gdzieś w dal.

Co będzie teraz? – pomyślał. To samo stare gówno, gdzie­kolwiek by poszedł. Niczego nie można było porównać do od­siadki; ta tak naprawdę nie kończyła się nigdy. I co go to zresztą obchodzi? Z nikim nie był związany w tej nędznej za­bitej deskami mieścinie. Kto zresztą kiedykolwiek słyszał o Whitney, w Georgii. To tylko mały punkcik na mapie, plam­ka zostawiona przez muchę, i mógł równie dobrze stąd wyje­chać, jak i tu zostać.

Gdy przeszedł około dwóch kilometrów, minął to samo sta­rannie utrzymane gospodarstwo, gdzie ukradł maślankę, ręcznik i ubrania; gdzieś w głębi ogarnęło go jakieś słodkie, przemożne uczucie tęsknoty. Na ganku z tyłu domu stała ko­bieta z włosami schowanymi pod chustką przewiązaną z przo­du i trzepała dywanik. Była młoda i ładna. Miała na sobie ró­żowy fartuszek. Wokół unosił się zapach pieczonego ciasta i Willowi zaczęło burczeć w brzuchu. Kobieta uniosła rękę i pomachała mu, a on ukrył ręcznik, przejęty poczuciem winy. Poczuł gwałtowną chęć, aby podejść do niej ścieżką i oddać to, co do niej należało, oraz przeprosić. Uważał jednak, że śmiertelnie by ją przestraszył, gdyby tak zrobił. Poza tym ręcznik, a przypuszczalnie także i słoik, mogły mu się przydać w kolejnym mieście, do którego się uda. Ubrania, które miał na grzbiecie, były jedynymi, jakie posiadał.

Zostawił za sobą gospodarstwo, brnąc do przodu po żwiro­wej drodze koloru świeżej rdzy. Sosny pachniały silnie. Zielo­ne i pachnące prezentowały się pięknie na tle czerwonej gli­niastej ziemi. Nie brakowało tu rzek i rwących strumieni spieszących, by wpaść do morza. Widział nawet wodospady, tam gdzie strumienie wypływały z podgórza Blue Ridge i mknęły w kierunku równiny na południowym wybrzeżu. Wokół pełno było sadów owocowych – drzew brzoskwinio­wych, jabłoni, pigw i grusz. Mój Boże, jak to wszystko musi wyglądać, gdy wszystkie te drzewa kwitną. Miękkie pachną­ce chmury. Will odkrył w sobie ogromną potrzebę delikatno­ści, odkąd wydostał się z tamtego strasznego miejsca. Wcze­śniej nie zwracał uwagi na takie zjawiska jak kwiaty brzoskwini, słońce odbijające się w kropelkach rosy na paję­czynie, różowy fartuszek kobiety, której włosy związane były czystą białą chusteczką.

Wśród sosen dotarł do rozwidlenia drogi prowadzącej do Whitney, małej mieściny drzemiącej w popołudniowym słoń­cu. Panował tam prawie zupełny bezruch, nie licząc much krążących nad kwiatami cykorii. Minął skład lodu na przed­mieściach, maleńką poszarzałą stacyjkę kolejową, drewniany peron wypełniony pustymi klatkami na kurczaki. Prażące słońce sprawiło, że wszędzie rozchodził się zapach przebywa­jących w nich wcześniej zwierząt. Za zniszczonym płotem stał opuszczony dom zarośnięty pędami powoju. Następnie zoba­czył rząd zamieszkanych domów. Niektóre były zbudowane z czerwonej, a inne z szarej cegły z Savannah, ale wszystkie miały werandy, na których wstawiono bujane fotele, wskazu­jące na liczbę mieszkańców. Przeszedł obok szkoły zamknię­tej na lato, by w końcu dojść do miejskiego skweru typowego dla większości miasteczek południa. Górowały nad nim ko­ściół baptystów i ratusz miejski. Wokół znajdowały się rozma­ite przedsiębiorstwa i opustoszałe o tej porze sklepy – apte­ka, kolonialne i z wyrobami żelaznymi, kawiarnia i magazyn z narzędziami rolniczymi, przed którym znajdowała się nowa pompa benzynowa zwieńczona białym szklanym orłem.

Zatrzymał się przed redakcją miejscowej gazety, z roztar­gnieniem wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Wyczuł w kieszeni kilka cennych banknotów, odwrócił się i spojrzał na plac oraz, jak głosił napis, na kawiarnię pana Vicery, na­ciągnął kapelusz głębiej na oczy i ruszył w jej kierunku.

Na placu znajdował się niewielki zielony trawnik i mała zadaszona estrada otoczona czarnymi żelaznymi ławkami. W orzeźwiającym cieniu ogromnej magnolii siedziało dwóch staruszków strugających coś nożem. Rzucili na niego okiem, gdy przechodził. Jeden z nich ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin