John Morressy - Pracusie w parku sztywnych (m76).rtf

(101 KB) Pobierz
Autor: John Morressy

Autor: John Morressy

Tytul: Pracusie z parku sztywnych

 

(Working Stiffs)

Z NF 10/93

Klimatyzator nasycał wilgotne powietrze odorem stęchłego dymu z cygar. Harry odchylił się do tyłu w skrzypiącym fotelu, zamknął oczy i próbował nie myśleć o bankructwie. 

Usłyszał znajome kroki. Mój siostrzeniec, absolwent  uniwersytetu, pomyślał. Rodzinna mądrala. Skoro jest taki  mądry, to dlaczego siedzi tutaj razem ze mną? 

Jerome wszedł i osunął się na drugi fotel.

- Gorąco na dworze - oznajmił.

- W biurze też gorąco - odparł Harry.

- Dzwonił ktoś, kiedy mnie nie było?

Harry zaśmiał się gorzko.

- Chyba zwariowałem, żeby przenosić tutaj interes. Za

stary jestem na takie zmiany. I ten upał. - Otarł czoło i westchnął: - Dlaczego wyjechałem z Nowego Jorku? 

Ostatnie słowa stanowiły raczej cri de coeur niż pytanie, ale Jerome i tak odpowiedział:   

- Podatki cię wykańczały.

- Nauczyłem się, jak sobie radzić z podatkami: przestałem

zarabiać pieniądze. 

- Masz pojęcie, ile taki metraż by kosztował w Nowym Jorku?

- W Nowym Jorku to nie byłaby sauna.

- Włącz klimatyzację - poradził Jerome.

- Jest włączona. I ciągle czuję się jak w tureckiej łaźni.

- Za kilka tygodni staniemy na nogi. Założymy nową

klimatyzację. Będziesz potrzebował płaszcza, żeby wyjść do warsztatu. 

- Jak mamy stanąć na nogi, jeśli nie możemy znaleźć ludzi?

- W Nowym Jorku nie mogłeś znaleźć dobrych robotników, prawda?

- Tutaj nie mogę znaleźć nawet złych. W Izbie Handlowej

przysięgali, że ten stan jest pełen ludzi, którzy aż palą się do roboty. Może palą się do pracy w fabryce butelek albo na kurzej farmie, ale jakoś nie palą się, żeby pracować dla mnie. 

Dwaj mężczyźni milczeli przez chwilę. Wreszcie Harry dodał z westchnieniem:

- Zresztą kto chciałby pracować w tym upale? To dżungla. Maszyny obrastają jakimś paskudztwem. 

- Jak już zaczniemy działać, wszystko będzie dobrze.

- Wszystko będzie dobrze. Tego cię nauczyli na uniwersytecie?

- Jestem wykwalifikowanym kierownikiem personalnym,

wujku Harry.  Zdobędę ludzi, których potrzebujemy. Zaufaj mi. 

Harry okręcił się w obrotowym fotelu i popatrzył na swoje puste biurko. Nowe maszyny, na których nie ma kto pracować. Ogromne zadłużenie i żadnych zamówień. Hala fabryczna wielkości lotniskowca, w której plenią się grzyby i robactwo. Nagły ruch zakłócił jego rozmyślania. Jakiś robak przebiegł po blacie biurka. Harry nie zareagował. To nie ma sensu, pomyślał. Rozgnieciesz jednego, a zaraz wylezie dziesięć następnych. 

Podniósł się z głębokim westchnieniem i ruszył do łazienki. Chciał obmyć twarz zimną wodą, żeby trochę ochłonąć. Wrócił po chwili szybkim krokiem, z obłędem w oczach. 

- Dżungla na zewnątrz nie wystarczy, teraz mamy dżunglę w toalecie! - oznajmił wstrząśnięty. - Tam siedzi pająk, taki wielki, że mógłby cię wynieść na grzbiecie. Nadaje się do filmu. 

Jerome nagle się ożywił.

- Złodziej z Bagdadu! Ten pająk wewnątrz posągu,

który pilnował Wszechwidzącego Oka. Miał koronę na głowie, pamiętasz? 

- Piąte przez dziesiąte - mruknął Harry. Pragnął współczucia, nie filmowych bzdur. 

- Ale Sabu go załatwił. Udawał, że ześlizguje się po pajęczynie, a potem nagle zatrzymał się i ciach! - wykrzyknął Jerome, zadając cios wyimaginowaną szablą. 

- Powinienem wynająć Sabu i posłać go do toalety.

- Sabu nie żyje, wujku Harry.              

- No właśnie. Jak kogoś potrzebuję, to facet akurat nie 

żyje. Ale wynająłbym Sabu, gdybym tylko mógł nawiązać z nim  kontakt. Nikt inny nie poradzi sobie z tym pająkiem. 

- Nie możesz zatrudnić zmarłych - oświadczył Jerome.

- I nie mogę zatrudnić żywych. Więc co pozostaje?

Jerome nie odpowiedział. Przez resztę popołudnia

wydawał się zamyślony. Nie miał kontemplacyjnej natury, ale teraz wyglądał jak człowiek pogrążony w głębokiej zadumie. 

Następnego ranka nie pokazał się w biurze. O trzeciej, kiedy Harry zaczynał już podejrzewać, że siostrzeniec go opuścił, drzwi otwarły się gwałtownie i Jerome wpadł do środka, teatralnie rozkładając ramiona. 

- Pam-param-pam! - zaintonował. - Skończyły się nasze kłopoty! Mamy pracowników! 

Harry spojrzał na rozpromienioną twarz chłopaka i natychmiast opadły go wątpliwości. To było za dobre. Co on potrafi, taki dzieciak świeżo po studiach? Na pewno coś schrzanił. 

- Opowiedz mi o nich - zaproponował.

- Jeśli ich przyjmiesz, możemy zaczynać od jutra.

- Dlaczego mam ich nie przyjąć? Co, mają po dwie głowy?

Jerome zaśmiał się jakoś sztucznie.

- Nic w tym rodzaju - zapewnił, opadając na fotel. - Są

zupełnie normalni. Prawie. 

Zapadło długie milczenie, a potem Harry poprosił:

- Powiedz mi resztę, Jerome.

Milczenie przedłużało się. Wreszcie Jerome powiedział:

- No... to są zombi.

Harry nie odzywał się przez pełne dwie minuty. Jerome z

dumną miną rozparł się w fotelu i wyciągnął nogi. Wreszcie Harry wykrztusił:

- Zombi? Jak w voodoo?

- Właśnie. Kiedy mówiłeś, że chciałbyś wynająć Sabu,

nawet jeśli on nie żyje, wpadłem na pomysł... 

- Jerome, zwariowałeś! Oglądasz horrory do późnej nocy i głupiejesz od tego! 

- Pomyśl o korzyściach, wujku Harry.

- Trupy spacerujące po warsztacie to są korzyści?

Raczej zagrożenie dla zdrowia! Poza tym wystraszą innych pracowników. 

- Nie ma żadnych innych pracowników.

- I nie będzie. Jak tylko się dowiedzą, że muszą

pracować z umarlakami, rzucą robotę. 

- Nie potrzebujemy innych. Zombi pracują lepiej niż żywi ludzie.

- Naprawdę?

Jerome z zapałem kiwnął głową.

- I nie biorą urlopów. Nie wstępują do związków

zawodowych. Nie śpią, nie palą, nie jedzą, nie chodzą do kibla, nie kłócą się o kobiety, nie upijają się i nie mają kaca. Po prostu pracują. 

- Jak szybko? - zapytał Harry.

Jerome wzruszył ramionami.

- No, rzeczywiście są dość powolni - przyznał. - Ale to

się wyrównuje, skoro pracują na okrągło. 

To co Harry usłyszał, zmuszało do zastanowienia.

- W porządku, nikt nie jest doskonały - stwierdził. -

Są jakieś inne korzyści? 

- Nie potrzebują opieki lekarskiej. Żadnego ubezpieczenia. Żadnych emerytur. Żadnych wakacji. Minimalna pensja. Żadnych podwyżek. 

- Z czego będą żyli?

- Oni nie żyją.

Harry potrząsnął głową.

- Zapomniałem - mruknął. Po namyśle dodał: - Właściwie

po co w ogóle im płacić? 

Jerome podciągnął nogi, wyprostował się w fotelu i energicznym, rzeczowym głosem oświadczył:

- Musimy mieć listę płac, wujku Harry. Jeśli zatrudniasz robotników i nie odprowadzasz podatków ani składek na fundusz ubezpieczeń, będziesz miał rząd na karku. 

- No dobrze, zapłacimy im. Ale dlaczego nigdy nie słyszałem o zombich w Nowym Jorku? 

- Działają tylko w ciepłym klimacie. Nie rozumiem tego, ale znajdziesz ich jedynie w tym rejonie. 

- Czy to są amerykańscy zombi? Nie chcę żadnych kłopotów z urzędem imigracyjnym. Oni są gorsi od specjalistów podatkowych. 

- Stuprocentowi Amerykanie, wujku Harry. Sprawdziłem ich metryki urodzenia. Również świadectwa zgonu.      

- Nie chcę wiedzieć nic więcej. Sprowadź ich tutaj - nakazał Harry.

Z punktu widzenia kierownictwa zombi jest idealnym pracownikiem.  Niestety pracownicy-zombi mają również poważne wady. Nie odznaczają się atrakcyjnym wyglądem i okropnie śmierdzą. Poruszają się niezdarnie, ciągle na coś wpadają. Na ogół milczą, a kiedy się odzywają, mamroczą monotonnym, bełkotliwym głosem. Słuchanie ich wymaga cierpliwości i niewrażliwego żołądka. 

Na początku Harry jakoś sobie radził. Kiedy atmosfera w warsztacie stała się nie do wytrzymania, zainstalował wentylatory i polecił codziennie spłukiwać wszystkich pracowników wodą z gumowego szlaucha. To pomogło. Za radą Jeromea ustawił w strategicznych miejscach otwarte pudła z dwuwęglanem sodu. Jakość powietrza znacznie się poprawiła.

Maszyny pracowały bez przerwy. Zaczęły napływać zamówienia. Harry oferował bezkonkurencyjne ceny i szybki transport. Co prawda, towary należało wietrzyć przez dzień lub dwa, zanim udostępniono je klienteli, ale nikt nie narzekał. 

Rampa załadowcza stała się sceną ożywionej działalności. Był to również newralgiczny punkt, ponieważ tam następował kontakt pomiędzy pracownikami a światem żywych. W celu uniknięcia kłopotów Harry wydał surowe polecenie, żeby nikt nie wychodził na rampę bez rękawic, gogli, maski ochronnej i kapelusza naciągniętego głęboko na uszy. Ale nawet te środki ostrożności nie chroniły przed wpadką. 

Pewnego dnia zirytowany kierowca wtargnął do biura, gdzie siedzieli Harry i Jerome. 

- Co za ludzie u pana pracują, panie Harry? - zawołał. - Nie odpowiadają na pytania. Nie mówią Cześć, Dzień dobry ani Idź do diabła. W ogóle nic nie mówią! Człowiek czuje się jak na cmentarzu. 

Harry i Jerome zerwali się na równe nogi.  

- Nie mów tak! - krzyknęli unisono.

- Oni są bardzo wrażliwi - wyjaśnił Harry.

- Taką mają religię - dodał Jerome.

- Nie chcę obrażać niczyjej wiary, ale są jacyś

niesamowici - upierał się kierowca. 

- Wiele przecierpieli  - oznajmił Jerome. Harry zrobił współczującą minę i pokiwał głową. 

- No, ale powinniście ich przekonać, żeby rozmawiali z ludźmi. Kilka przyjaznych słów nikomu nie zaszkodzi - stwierdził kierowca. 

- Pogadam z nimi - obiecał Harry.

Kierowca wyszedł. Harry opadł na fotel, otarł czoło i

sięgnął po cygaro. Ręce mu się trzęsły, kiedy zapalał zapałkę. 

- Jesteśmy skończeni, Jerome. Wiedziałem, że to był wariacki pomysł.  Ludzie coś zauważyli - powiedział zniżonym, zalęknionym głosem. 

- Co takiego zauważyli? Chłopcy nie są rozmowni? W porządku, nauczymy ich rozmawiać. 

- Słyszałeś, jak oni mówią? To okropne.

- Nie muszą wygłaszać przemówień. Nauczymy ich mówić:

Życzę miłego dnia

- To nie wystarczy, Jerome.

- No dobrze, postawimy radio w warsztacie. Będą

słuchali wiadomości, listy przebojów, sportu, pogody. Czego więcej potrzeba do rozmowy? 

- Telewizja też się przyda.

Sukces tego planu zdumiał Harryego. Już po dziesięciu

dniach zombi witali się słowami: Co słychać, stary? i Muszę lecieć, kotku. Z każdym tygodniem dodawali nowe zwroty do swojego repertuaru. Powiedzonka z reklamówek i sprawozdań sportowych, odzywki z komedii telewizyjnych i urywki popularnych piosenek rozbrzmiewały w warsztacie. Harry zauważył, że zombi zbierają się w grupki, opowiadają sobie kawały i dyskutują o baseballu. Nucili, pogwizdywali, czasami wybuchali upiornym śmiechem. Kiedy opowiedział o tym siostrzeńcowi, Jerome uznał te objawy za pozytywne. Ale gdy Harry przyłapał trzech zombich i czterech kierowców na rampie załadowczej, jak opowiadali sobie świńskie dowcipy zamiast pracować, stanowczo położył temu kres. 

Na jakiś czas bumelanctwo ustało. Lato minęło spokojnie i Harry był z siebie zadowolony. Żaden zombi nie próbował wymigiwać się od roboty. Ale pod koniec września wystąpiło nowe, nieprzyjemne zjawisko. Harry zaczął znajdować kawałki swoich pracowników rozrzucone po warsztacie: tu fragment palca, tam połówka ucha, gdzie indziej cały nos. Tempo produkcji nie spadło, ale Harry bardzo się zmartwił. Po pierwsze, to było obrzydliwe. Po drugie, robotnik, który rozpada się na kawałki, nie może wydajnie pracować.  Harry postanowił pogadać z Jeromeem. 

- Więc też to zauważyłeś? - mruknął Jerome.

- Trudno nie.

- Wiesz, co to znaczy, wujku Harry? Oni są nieszczęśliwi. 

- Mają telewizję, mają radio, mają stałą pracę. O co chodzi?

- Nie wiem, ale mówię ci, że są nieszczęśliwi.

Nieszczęśliwy zombi zaczyna się rozkładać. Musimy szybko coś zrobić, bo inaczej to miejsce będzie wyglądało jak... 

- Oszczędź mi szczegółów, Jerome - przerwał Harry. Popił wody z karafki stojącej na biurku, odchylił się do tyłu i głęboko odetchnął, próbując opanować mdłości. Po chwili powiedział:

- Skąd ty tyle wiesz o zombich? Uczą was tego na kursach zarządzania?

- Musiałem zaliczyć jakiś przedmiot humanistyczny, więc zapisałem się na seminarium klasycznego filmu grozy. Oglądaliśmy mnóstwo starych filmów. Mieliśmy również przeczytać książkę, ale nikomu się nie chciało. 

Rozległo się pukanie do drzwi biura. Zabrzmiało głucho, jakby ktoś uderzał gąbką o szkło. Harry i Jerome wymienili zdumione spojrzenia. Niczego nie zamawiali. Nie spodziewali się żadnych gości. Jerome potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Harry odchrząknął. 

- Proszę wejść! - zawołał.

- Jak. Zdrówko. Panie Harry? - powiedział Vernon, jeden

z operatorów maszyn. Ubrany był w czysty, chociaż wyblakły i wystrzępiony kombinezon.  Skórę miał bladą, sinozieloną z żółtymi plamami, oczy puste i szkliste, wargi sine, paznokcie czarne. Kiedy stanął w drzwiach, jeden paznokieć upadł na podłogę z cichym stuknięciem. Harry zakrył ręką usta i odwrócił wzrok. 

- Miło cię widzieć, Vernon. O co chodzi? - zapytał Jerome.

- Chłopcy. Wysłali. Mnie - wyrecytował Vernon głuchym,

monotonnym głosem. 

- Co się stało?

- Chcemy. Oglądać. Dogrywki.

Harry wytrzeszczył na niego oczy.

- Dogrywki?

- I. Mistrzostwa. Baseballu.

- No więc oglądajcie w wolnym czasie - zaproponował Harry.

Jerome nachylił się do wuja i szepnął:

- Oni nie mają wolnego czasu, wujku Harry. Powinniśmy zwalniać ich na noc. Będą lepiej pracowali. 

- Tak uważasz?

- Sam chciałem to zaproponować. Jeśli wypuścimy ich na

świeże powietrze, wrócą do pracy w lepszym nastroju. Będą również lepiej pachnieć. 

Harry zastanawiał się przez pełną minutę. W trakcie rozmyślań wyciągnął chustkę i przyłożył ją do nosa. 

- Naprawdę myślisz, że będą lepiej pachnieć?

- Bezwzględnie. A kiedy wyjdą, możemy przewietrzyć warsztat.

To przekonało Harryego. Oznajmił:

- Vernon, powiedz chłopcom, że odtąd mają wolne wieczory.

Mogą wyjść na świeże powietrze. Mogą zrobić pranie.

- Już. Lecę. Szefie - przeciągnął Vernon. Jedna strona jego twarzy drgnęła lekko w niezręcznej imitacji uśmiechu. - Życzę. Miłego. Dnia. Panie Harry. Panie Jerome. 

Kiedy Vernon wyszedł, Harry odwrócił się do siostrzeńca. Od razu nasunęły mu się liczne zastrzeżenia. Zanim zdążył sformułować chociaż jedno, Jerome podniósł ręce uspokajającym gestem. 

- Wujku Harry, muszę ci coś powiedzieć.

- Powiedz, że jesteśmy zrujnowani. Właśnie obciąłem

produkcję praktycznie do połowy. Za stary jestem na takie wyskoki - jęknął Harry. 

- Jak tylko zacząłem znajdować kawałki zombich w warsztacie, od razu wiedziałem, że mamy kłopot. Więc załatwiłem nocną zmianę. 

Harry popatrzył na niego ze zdumieniem.

- Naprawdę znalazłeś ludzi, którzy chcą tutaj pracować? W nocy?

- Jest tylko jeden warunek. Czy mamy jakiś czysty,

suchy magazyn, gdzie można wstawić kilka skrzyń? 

- Mamy miejsce na strychu. Chociaż tam jest okropnie. Nietoperze, pająki, ciemno jak w grobie nawet w dzień. - Harry zadygotał na samą myśl. 

- Będą zachwyceni. Zaraz jutro każę przysłać skrzynie.

- Co jest w tych skrzyniach?

- Nocna zmiana.

Harry przez chwilę siedział jak ogłuszony. Potem zerwał

się na nogi, przewracając krzesło. 

- Mało ci było zombich, więc sprowadziłeś wampiry!

- Ubierają się znacznie lepiej od zombich, no i nie

śmierdzą. Niektóre pochodzą z bardzo dobrych rodzin. 

- Gryzą ludzi w szyje i wysysają im krew! Czy tak się postępuje w dobrej rodzinie? 

- Gryzą tylko wtedy, kiedy są głodne, wujku Harry.

Dopilnuję, żeby były grzeczne. 

- Jerome, gdzieś ty znalazł wampiry? To jest Ameryka.

Zombi, rozumiem, ale wampiry? 

- W tych stronach mieszkało sporo Rumunów. Sprowadzili różne pamiątki ze starego kraju. Dowiedziałem się o tym na seminarium. 

Harry przyjrzał mu się uważnie i zapytał:

- Jaką ocenę dostałeś z tego seminarium?

- Piątkę z minusem. Dostałbym piątkę, gdybym przeczytał

książkę.

Wampiry okazały się całkowicie godne zaufania. Czosnek zawieszony na drzwiach i oknach nie pozwalał im opuszczać fabryki. Nie było żadnych rozróbek ani napastowania sąsiadów. Natomiast pracę wykonywały szybko i sprawnie, bez przykrych zapachów. 

Harry był całkiem zadowolony ze swojej nowej nocnej zmiany. Już po kilku dniach zaczął opowiadać o pierwszorzędnych europejskich fachowcach i chwalić ich dokładność. Zatrudnianie wampirów, jak się przekonał, miało tylko jeden nieprzyjemny aspekt, który pozostawił Jeromeowi. Raz w tygodniu, na pół godziny przed zachodem słońca, Jerome wnosił na strych  wiadro świeżej krwi z miejscowej rzeźni i stawiał pośrodku kręgu trumien.  Następnego ranka zabierał puste wiadro. W noce karmienia wydajność zawsze wzrastała. 

Zmiana odbywała się rutynowo. Tuż przed zachodem słońca zombi odchodzili do swoich wieczornych zajęć. Po ich wyjściu Harry i Jerome sprawdzali ochronne pęczki czosnku, wsiadali do samochodów i odjeżdżali.  Kiedy wracali rano, zombi pracowali już przy maszynach, a wampiry spały w trumnach. Harry nie wymagał niczego więcej. 

Pewnego listopadowego ranka przeżył wstrząs. Na biurku znalazł list, wyznaczający spotkanie tego samego wieczoru. Notatka była podpisana śmiałym, wyraźnym pismem: Książę Radu

Harry kulił się przy biurku, dygocząc ze strachu, kiedy zjawił się Jerome. Dobrą chwilę zabrało mu uspokojenie wuja. 

- Weźmiemy czosnek. On nas nie tknie, wujku Harry - zapewniał.

- Widziałeś jego podpis? Rumuńskie nazwisko. Rumuni uwielbiają czosnek.  

- Tylko żywi Rumuni, wujku Harry. Zaufaj mi. Przecież dostałem piątkę z minusem. 

- Nie przeczytałeś książki. Powinieneś przeczytać tę książkę, Jerome.  Nauczyłbyś się czegoś o wampirach. 

- Wujku Harry, znam się na wampirach. Nie będzie żadnych problemów.

O zachodzie słońca obaj siedzieli w biurze, oczekując gościa. Na szyjach zawiesili sobie wianki czosnku. Książę Radu wykonał dramatyczne wejście. Nagle coś zafurkotało jak rozwijany żagiel i pośrodku pokoju pojawił się blady mężczyzna o hebanowych włosach i szkarłatnych wargach, w eleganckim wieczorowym garniturze i pelerynie, która opadała powoli wokół jego szczupłej postaci. 

- Dobry wieczór. Jestem książę Radu - powiedział z silnym cudzoziemskim akcentem.

- On mówi całkiem jak Bela Lugosi w Draculi! - szepnął Jerome.

- Miło cię poznać, książę. Mam na imię Harry. Jestem

właścicielem tego interesu. To jest mój siostrzeniec Jerome, kierownik personalny. 

- Jak ci się tutaj podoba, książę? - zagadnął Jerome.

- Praca jest... monotonna - oświadczył książę,

podkreślając ostatnie słowo. 

- Nie musicie dźwigać żadnych ciężarów. Przez cały dzień śpicie w bezpiecznym miejscu i co tydzień dostajecie wiadro świeżej krwi - odparł Jerome. - Wujek Harry jest bardzo troskliwym pracodawcą. 

- Krew i sen to nie wszystko. Chcemy fruwać w ciemnościach...  odwiedzać miejscowych wieśniaków... czuć wiatr pod skrzydłami i słuchać, jak śpiewają dzieci nocy! - wydeklamował książę Radu.  

Rozzuchwalony czosnkiem Harry oświadczył:

- Chcecie gryźć ludzi w szyję, o to wam chodzi!

Książę Radu skwitował to wyniosłym gestem.

- Owszem - odpowiedział niedbale. - Taką mamy naturę.

- Tutaj nie możecie tego robić.

- Ośmielasz się rozkazywać księciu Radu? - zagrzmiał

wampir i zrobił krok do przodu, powiewając peleryną. 

- Uważaj. Mam na sobie czosnek - ostrzegł Harry.

- Ach tak. Czosnek. Moja ulubiona przyprawa - oznajmił

książę z uśmiechem, który odsłonił wydłużone kły. 

Harry skulił się w fotelu.

- Mówiłem ci o Rumunach! - pisnął zduszonym głosem do Jeromea.

Jerome zachował spokój.

- Blefujesz, książę. Hollywood nie kłamie w takich sprawach.

Z cichym chichotem książę powiedział:

- Wybaczcie mój mały makabryczny żarcik. Jesteście całkowicie bezpieczni. 

- Słuchaj, książę, mój wujek ma kłopoty ze zdrowiem. Odłóżmy tę rozmowę do czasu, aż poczuje się lepiej - zaproponował Jerome. 

- Podwyższone ciśnienie? - zapytał Radu z nagłym zainteresowaniem.

- Nie. Żołądek.

- Aha. Kłopoty z żołądkiem to nie moja specjalność. Ale

przedstawię wam nasze postulaty: swobodne latanie na zewnątrz i krew dwa razy w tygodniu. 

- Krew możecie dostać, ale latanie wykluczone. To nie od nas zależy, książę, takie jest prawo. 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin