Lustbader Eric Van - Zero.doc

(2297 KB) Pobierz

Van Lusbader Eric - Zero

 

Przełożył Stanisław Milc

 

 


„KB”


 

 

 

Zmieniając się rzeczy znajdują swoje przeznaczenie

HERAKLIT


W ulotnym półcieniu śliczna wdowa

z gracją rozwija swój wachlarz.

BUSON


 

 

 

Zachodnie Maui, Hawaje - Tokio, Japonia

Wiosna, czasy współczesne

 

Noc nie inna niż zwykle.

Mężczyzna, znany jako Civet, otworzył oczy. Szarozielony gekon wpatrywał się w niego. Nieruchomy, jak wszystkie jaszczurki, niemal przyklejony do ściany pokrytej tapetą z kwiatami anturium. Jego mała główka kręciła się jak na sprężynie obserwując Civeta bezustannie.

Noc nie inna niż zwykle.

Za zasłoniętymi oknami palmy kokosowe zaszeptały, kiedy chłodny powiew od gór Zachodniego Maui dotknął leciutko ich pióropuszy jakby delikatną, miłosną pieszczotą. Civet, gdy wykonał zadanie, zawsze przyjeżdżał tutaj, do tego szczególnego miejsca na Hawajach. Po ekstrakcji. Ale ostatnie zadanie nie przewidywało takiej okoliczności. Niczyjej śmierci.

Otarł spocone czoło. Czuł, że drżą mu palce tak jak u ducha, który prześladował go w nocnym koszmarze. Wspomnienie tego koszmaru uświadomiło mu, że jednak trochę spał tej nocy.

A jednak była to inna noc.

Zobaczył jasnozłociste światło zalewające pióropusze palm, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca błysnęły ponad górami po wschodniej stronie wyspy. Pomyślał: Oto mam za sobą inną noc.

Zawsze tak było, kiedy miał za sobą wykonanie rozkazu. Ale tym razem wszystko przebiegło inaczej. Tym razem wykonał zadanie po swojemu i świadomość tego faktu przyprawiała go o dotkliwy, fizycznie odczuwalny ból. W jego głowie kłębiły się sprzeczne myśli. Rozumiał, że to oznacza albo początek jego życia, albo koniec.

Usiadł na ogromnym łóżku. Oparł się na podciągniętych kolanach.

Na stoliku nocnym stała opróżniona w połowie butelka irlandzkiej whisky i wysoka szklanka. Mimowolnie sięgnął po butelkę i odwrócił głowę.


Znów zobaczył wpatrzone w siebie oczy gekona. Zdawało mu sięteraz, że ten mały drań patrzy na niego oskarżająco. On przecież nawet nie wie, kim jestem - pomyślał. Ale Civet wiedział, kim jest. Aż nadto dobrze.

Było mu zimno, a jednocześnie pocił się. Z jękiem dźwignął nogi i przełożył je przez krawędź łóżka. Było ogromne - można by powiedzieć - łoże king size. Pusta, rozległa przestrzeń.

Wrócił myślami do Michiko. Przypomniał sobie podniecający zapach jej ciała, zapach jej perfum.

Był oszołomiony. Podparł głowę rękami i pomyślał: O Boże, jak bardzo jej pragnę. Minęły lata, a rana pozostała nie zabliźniona. Wydaje się, że jeszcze wczoraj leżała obok mnie.

Myśl o Michiko była jak bolesne ukłucie w samo serce. Uznał ze smutkiem, że mimo wszystko jest to lepsze niż rozważanie tego, co zrobił. Trzy dni temu. Zupełnie inaczej. Skąd miał wiedzieć, o ile inaczej miało to być? Wiecznie trwająca agonia, ponieważ nie było już odwrotu. Świadomość, że tym razem było inaczej, i tak niczego nie mogła zmienić. Co najwyżej przypomniała mu, kim naprawdę kiedyś był, pomagała jeszcze bardziej poczuć się Syzyfem, toczącym w górę kamień w odwiecznym wysiłku. To, że wszystko robił w służbie dla kraju, nie czyniło żadnej różnicy. Nie było w tym chwały. Tylko medale z wygrawerowanym nazwiskiem, zamknięte w zapieczętowanym schowku i krew na jego rękach. (Czy to dlatego stosował zasadę palenia całego ubrania po wykonaniu każdego zadania - właśnie z powodu krwi?)

Bardziej niż cokolwiek innego było to konsekwencją zabijania innych istot ludzkich: zejściem do czyśćca. Ciemności każdej nocy jak oskarżający palec boży. Rzeka życia obracającą się w proch w twoich rekach, w popiół, który Bóg ożywił kiedyś swym tchnieniem. Ileż trzeba jeszcze podobnych, przerażających rzeczy, aby uświadomić sobie, czym jest śmierć milionów?

W tych dniach Civet wiele myślał o Bogu. Czuł teraz, że z każdym wykonaniem zadania, z każdym istnieniem ludzkim, które ściera z powierzchni ziemi, przybliża się o kolejny krok ku swemu stwórcy. Nocami drżał w słonecznej aureoli Jego obecności. Wchłaniał energię swoją możliwością pojmowania. Była to jednak moc, która napełniała go bardziej grozą niż energią.

Wracając do początków - logika i powiązania profesjonalne były jego mocnymi stronami - zdawał sobie w pełni sprawę, iż to, co go najbardziej gnębiło, nie wyrastało z faktu, że stał się istotą czyniącą pokutę w trosce o swą duszę, lecz raczej z tego, że nie odczuwał wyrzutów sumienia za taki wybór sposobu życia. Ale nigdy by nawet nie pomyślał, że jego życie mogłoby prowadzić go na manowce tego szczególnego wyboru.

Po raz pierwszy od dziesięcioleci czuł się naprawdę samotny. I właśnie dlatego myśli o Bogu coraz bardziej uporczywie przenikały jego duszę. Wszystko teraz spadło na niego. Był jak uciekinier pragnący uratować życie. Kiedyś już prawie zamknęli go w pułapce. Ale wszystko poszło z dymem. Prawie wszystko. A on im się wymknął. Przybył tutaj.

Na jak długo? Ile czasu mają na to, aby zorientować się, gdzie jest teraz? Dwa, najwyżej trzy dni. To sprytni ludzie. I mają znakomitą organizację. Chryste! Nikt nie musiał mu o tym mówić! Kiedy uświadamiał to sobie, niemal roześmiał się głośno. Ale powstrzymał śmiech. Zagryzł wargi.

A teraz wszystko zmierza ku diabelskiej rozgrywce - pomyślał. - Nadzieja może być wieczna, ale ta gra to rzecz niezwykle delikatna. A ja uprawiam hazard szczególnego rodzaju - gram wszystkim, czymś więcej niż tylko własnym życiem. Głęboko wierzę, że mam rację. A jeśli nie? Co wtedy?

Jego świat przewróciłby do góry nogami wyobrażenia tak zwanych normalnych ludzi, dla których dwójka dzieci, samochód i godzinny dojazd do pracy były głównymi wyznacznikami życia. Myśl, że mógłby prowadzić takie życie, przerażała go.

Zastanawiał go czasami brak skruchy. Czuł się jak zakonnik, który daleko zaszedł w swych studiach teologicznych, niemniej zrozumiał, że jest niezdolny, aby ostatecznie złożyć ślubowanie.

Był na wielu posterunkach okrętu wojennego, zwanego życiem. Kiedyś, dwadzieścia lat temu, znalazł się w sytuacji, w której uniknął niechybnej śmierci i w odwecie został zmuszony zabić napastnika. Pobożność, jak się o tym przekonał, rzadko zbiega się z czystością ducha. Civet znał wielu ludzi ze swego środowiska, którzy chodzili do kościoła w każdą niedzielę. Zazwyczaj byli to ci, którym zabijanie sprawiało największą przyjemność.

On sam nie odczuwał przyjemności ze swej pracy w taki sam zmysłowy, seksualny sposób jak inni. Ale trzymał się żelaznej zasady, że musi być najlepszy w pracy, nawet jeśli nie daje ona przyjemności.

Jego świat wypełniały cienie tajemnic, a on je uwielbiał. Było to dla niego jak filiżanka herbaty dla Anglika, zawsze w zasięgu ręki i zawsze rozgrzewająca. To właśnie dawało mu poczucie dystansu, niezależności, wolności. Był dzikim jastrzębiem szybującym z niepohamowanym wiatrem. Większość ludzi nie potrafi sobie nawet tego wyobrazić. Był kimś szczególnym, wyniesionym ponad przeciętność.




Wszystkie następstwa nie powodowały, jak dotąd, wyrzutów sumienia tak, że znów mógł wrócić do roli czyściciela ziemi. Ale inaczej i tylko on jeden wie dlaczego.

Gekon ciągle gapił się na niego. Civet sięgnął po butelkę i napełnił szklankę do połowy, po czym popatrzył na nią i odstawił na stolik. Osunął się z łóżka na kolana i zaczął modlić do Boga, którego nie był w stanie sobie wyobrazić, nie mówić już o tym, że Go nie rozumiał. Czy był to Budda? Jehowa? Chrystus? Nie potrafiłby odpowiedzieć. Ale w momencie najgłębszego kryzysu w swym życiu i w momencie tak ważnym dla przyszłości świata czuł potrzebę rozmowy z istotą większą niż on sam. Michiko powiedziałaby, że jest to Natura. Civet mógł jedynie pochylić głowę i pozwolić myślom płynąć jak rzeka ze swego źródła.

Wylał whisky do umywalki. Lód nie wykorzystany w nocy rozpłynął się w naczyniu, więc zaczerpnął trochę wciąż zimnej wody. Miał już dość denerwującego spojrzenia gekona, powlókł się do drzwi, odsunął je i wyszedł na balkon. Dociekliwość tej jaszczurki wydawała się zbyt ludzka dla jego skołatanych myśli.

Jego pokój mieścił się na jednym z wyższych pięter. Takie miał wymagania. Dawało to rozległy widok na okolicę, a jednocześnie umożliwiało dokładną obserwację najbliższego otoczenia. Musiał być bardzo ostrożny. Tak go uczono.

Za szumiącymi palmami rozpościerały się tropikalne ogrody, pełne orchidei, a dalej połyskiwały turkusowe wody kanału Molakai. Wiatr ustał. Dzień zapowiadał się piękny i spokojny. Znakomity na ryby.

Patrzył na półkolistą plażę schodzącą w morze, a nawet prawie odczuwał siłę fali, drżenie wywoływane jej uderzeniem o plażę. Wyobraził sobie szarpnięcie, kiedy onaga, wielki potwór z głębokich wód, którego mięso chętnie jadł, chwyta przynętę. Czuł się coraz lepiej. Smak soli, radość, jaką może dać schwytanie i przyholowanie do brzegu wielkiej ryby, to było właśnie to, co umożliwiało powrót do równowagi po ekstrakcji.

Ekstrakcja. W żargonie ludzi ze środowiska Civeta, tak samo dziwnym jak narzecza afrykańskich buszmenów, pojęciem tym określano usankcjonowane zabójstwo.

Ze swojego balkonu widział parę biegnących dwudziestolatków w dresach do joggingu. Głośnym krakaniem przerwał ciszę wczesnego poranka ptak mynas. Śledząc jego lot Civet dostrzegł kątem oka jakąś postać tuż obok palmy kokosowej.

Była częściowo w cieniu, ale Civet odczuł emanującą z niej siłę, mimo iż stał siedem pięter nad ziemią.


Zapomniał o ptakach, biegnącej parze, łagodnym powietrzu, wspaniałych widokach wyspy Molakai, które tak bardzo lubił. Skoncentrował uwagę na tej postaci. Będąc ekspertem w tropieniu, co było konieczne w jego zajęciu polegającym na zabijaniu, umiał identyfikować ludzi z dalekiej nawet odległości. Przeszedł na drugi koniec balkonu. Liście palmy poruszały się zasłaniając postać. Ale ze swego miejsca miał lepszy punkt obserwacji i mógł z pewnym trudem przyjrzeć się twarzy człowieka stojącego pod drzewem.

Szkła wypadły mu z ręki i rozbiły na betonowej podłodze. Zachwiał się i gdyby nie chwycił balustrady, upadłby na kolana. Poczuł silny zawrót głowy. Dyszał ciężko z szeroko otwartymi ustami. To niemożliwe - myślał gorączkowo. - Jeszcze nie teraz. Muszę choć trochę odpocząć. Jestem zbyt zmęczony szalonym tempem ostatnich wydarzeń. To po prostu niemożliwe.

Wiedział jednak, że niemożliwe staje się czymś przerażająco realnym: oni już go znaleźli.

Pośpieszył do pokoju, uderzając boleśnie kolanem o kant łóżka. Zataczając się, pobiegł do łazienki i zwymiotował pod wpływem gwałtownych skurczów żołądka. Emocjonalnie nie był przygotowany stawić czoło wydarzeniom, które musiały nieuchronnie nastąpić. Dobry Boże - pomyślał - uchroń mnie od tego, co muszę zrobić. Otocz opieką tych, których kocham, jeśli mi się nie uda.

W jego wyobraźni przeplatały się obrazy tego, co może czekać go w najbliższym czasie. Dosyć! Nakazał sobie opanowanie, obmył twarz zimną wodą i natarł nią kark. Spiesznie ubierał się wkładając do kieszeni marynarki portfel, kluczyki do samochodu, paszport, niewielką saszetkę ze skóry węgorza. Przebiegł wzrokiem kartkę pocztową, którą napisał w samym środku nocy, i wyszedł z pokoju.

Nie przywołał windy, zbiegł szybko schodami w dół, do recepcji. Było tu kilku nowo przybyłych turystów o bladych twarzach, we wzorzystych hawajskich koszulach. Zostawił pocztówkę u recepcjonisty, który zapewnił, że wyśle ją z poranną pocztą.

W podziemnym garażu przystanął na chwilę, aby przyzwyczaić oczy do panującego tu półmroku. Niczego podejrzanego nie dostrzegł. Podszedł do wypożyczonego mustanga, przyklęknął i uważnie obejrzał podwozie. Szczególnie dokładnie rurę wydechową i tłumik. Wiedział, że tam najłatwiej jest umocować śmiercionośną zabawkę, jakich wiele już widział w różnych sytuacjach wojennych. Skończywszy oględziny, przystąpił do wykonywania prana - serii na pół mistycznych, głębokich oddechów. Pomagało mu to myśleć jasno w trudnych sytuacjach.






Przesunął się na kolanach w kierunku bagażnika samochodu i sprawdził dokładnie zamek, poszukując rys i zadrapań, które mogłyby wskazywać, czy jakiś intruz nie usiłował zaglądać tam. Nie znalazł niczego. Podniósł się z kolan i otworzył wóz.

Odczekał, aż mężczyzna i kobieta z małym chłopczykiem, którzy w tym czasie weszli do podziemnego parkingu, zajmą miejsca w swym wozie i wyjadą.

Szybko przełożył zawartość bagażnika na przedni fotel pasażera, usiadł za kierownicą i podniósł składany dach samochodu. Silnik mustanga ożył. Civet włączył bieg i wyjechał z parkingu.

Włączył się do ruchu na Napili Road, ponieważ nie lubił nowej autostrady biegnącej wyżej krawędzią góry. Wyboru drogi dokonał zresztą bez głębszego zastanowienia.

Ta twarz. Ukryta w cieniu. Jej wizerunek dosłownie płonął w jego mózgu jak rozżarzony węgiel. Poczuł nagle przypływ gorączki i zadrżał jak w ataku malarii. Nie był w stanie w żaden sposób skupić myśli. Wydało mu się, że to śmierć kładzie mu na twarzy swe kościste ręce. Zacisnął palce na kierownicy, aż do bólu.

Pędził Napili Road, jakby ścigany przez ducha. Przy kościele metodystów skręcił w prawo na trzypasmową Honoapiilani Highway, którą mógł jechać jeszcze szybciej.

Właśnie zaczął zwiększać szybkość, kiedy zobaczył w pewnej odległości za sobą czarne ferrari mercello. Zjechał on z Kapalua Highway i błyskawicznie się znalazł sto metrów za mustangiem Civeta. Był tak blisko, że Civet przez moment widział twarz kierowcy. Jego serce zabiło gwałtownie.

Nie zważając, że pot zalewa mu oczy, skręcił kierownicą w prawo i nacisnął do oporu pedał gazu. Z przeraźliwym piskiem opon, wzbijając chmurę rudego kurzu, wystrzelił naprzód szerokim poboczem jezdni.

Ryk klaksonów towarzyszył temu niebezpiecznemu manewrowi. Civet widział w lusterku, jak czarne marcello manewruje wśród samochodów, aby się utrzymać w bliskiej odległości.

Przeklinał swój amerykański wóz, który tak pod względem mocy, jak i możliwości manewrowania nie dorównywał ferrari. Wróciwszy na pokrytą tłuczniem autostradę, wziął zakręt z szybkością stu trzydziestu pięciu kilometrów na godzinę. Po prawej miał teraz połyskującą zatokę Nipili, po lewej lekko zamglone góry z zabarwionymi na różowo szczytami. Niektóre były łagodne, jakby gościnne, inne znów tajemnicze i groźne. Ale jedne i drugie były potężne. Nawet bardziej potężne niż ja - pomyślał Civet - krucha istota ludzka, prowadząca metalowe pudło o wadze tony.


Znów przyśpieszył, gdy minął brzydkie wzniesienie Kahana. Jeśli tylko mógł, rwał poboczem, czasem brukowanym, to znów wyboistym, pokrytym rdzawym pyłem, aż fotel wbijał mu się w plecy.

Ferrari nieubłaganie zmniejszało odległość. Było już tylko pięćdziesiąt metrów za Civetem i jego kierowca przygotowywał się do wyprzedzania.

Civet i ścigający go prześladowca zmierzali ku Kaanapali, największemu ośrodkowi turystycznemu Maui, dokąd hotele i ośrodki wypoczynkowe ściągały tłumy spacerowiczów. Liczne sklepy, restauracje, ciągi pieszych dawały szansę urwania się czarnemu ferrari.

Gnał jak szalony, nie zdejmując prawie ręki z klaksonu. Gwałtowne hamowanie mocno ściągnęło wóz w prawo. Przyśpieszenie. Kątem oka dostrzegł bladą twarz kobiety, której omal nie potrącił. Pisk hamulców goniącego. Był już w odległości najwyżej dwudziestu metrów od niego.

Coraz więcej samochodów gromadziło się na drodze w miarę zbliżania do pierwszego z rozjazdów w Kaanapali. W dodatku prowadzono na tym odcinku jakieś roboty drogowe i ruch na zwężonej jezdni kierowano na prawy pas. Musiał znów zjechać na pobocze, aby ominąć wlokącego się nissana.

Ale na tym odcinku musiał już znacznie zmniejszyć szybkość. Spojrzał w lusterko i stwierdził, że ferrari jest parę metrów za nim. Jeśli teraz nie znajdzie jakiejś luki, aby uciec, będzie skończony.

Droga przed nim sprawiała wrażenie pokrytej smarem; to połyskiwała w promieniach słońca, to ciemniała, gdy słońce przesłaniały pojawiające się na niebie chmury. Błękit przemieniał się w zieleń, czerwień w oranż, po czym znów następowały zmiany, ale w odwrotnym kierunku. Civet gwałtownie nacisnął hamulec, jeszcze moment, a wjechałby chyba na dach samochodu jadącego przed nim. I wtedy dostrzegł szansę. Samochody omijające długim wężem remontowaną część jezdni zaczęły hamować, aby przepuścić wozy jadące z uzdrowiska w kierunku autostrady. Między nimi utworzył się na krótką chwilę niewielki odstęp.

Zaczerpnął głęboko powietrza i wcisnął do oporu pedał gazu. Nie zważając na ryk klaksonów i gniewne krzyki kierowców, śmignął prosto w otwierającą się lukę.

Pędził z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, manewrując zręcznie między pojazdami. Ale kierowca ferrari również nie stracił szansy. Jechał teraz tuż za mustangiem Civeta.

Wyczerpawszy wszystkie możliwości ucieczki, Civet nabierał przekonania, że pomysł, aby urwać się ferrari gdzieś w ścisku Kaanapali, jest nie do zrealizowania. Ferrari był zbyt szybki.




Zbliżali się już do Kaanapali. Drogę wjazdową do miasta rozdzielał pas zieleni z palmami i wysokimi krzewami paproci. Dwustronny ruch odbywał się wzdłuż tego pasa.

Nie zważając na wymyślania kierowców, Civet podjął szybką decyzję. Ferrari jechało niebezpiecznie szybko. Zwolnił więc i zaczął skręcać w prawo, jakby miał zamiar jechać w kierunku miasta.

Po chwili ostro przyśpieszył. Uderzył w tylny zderzak jadącego przed nim chevy, ale prawe przednie koło mustanga chwyciło krawędź pobocza. Przez moment pełen grozy spadał jak po zboczu, podskakując aż do bólu na nierównościach, obserwując zbliżający się ruch pojazdów.

Skręcił w lewo na krawędzi pobocza i znów przyśpieszył.

Spojrzał za siebie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Ferrari zostało daleko w tyle. Miało po swej lewej stronie wysepkę, tkwiło uwięzione wśród innych wozów na środku jezdni. Adrenalina przedostająca się do krwi powodowała, że Civet poczuł przypływ energii. I nagle, spoglądając przed siebie na krawędź pobocza, krzyknął z przerażenia.

Dosłownie przed chwilą pobocze było puste, a teraz pojawiły się dwie biegnące nastolatki. Dziewczęta biegły lekko, rozmawiając i śmiejąc się, ubrane w różowo-niebieskie dresy do joggingu, z długimi blond włosami związanymi w końskie ogony, podskakujące w czasie biegu. Ich opalone buzie były pogodne. Pędził wprost na nie z szybkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę.

Chryste! - pomyślał - przecież one mnie nie widzą! Nawet gdyby nacisnął hamulec z całą siłą, nie byłby w stanie zatrzymać wozu przed nimi. Nie mógł zjechać w lewo, miał po tej stronie ponad czterometrowe zbocze porośnięte dzikimi pnączami, spadającymi w dół, o jasnych różowych, czerwonych i purpurowych kolorach.

Był już zbyt blisko nich, a szybkość wozu była zbyt duża. Albo zmiażdży je, albo...

Wykonał jedyny manewr, jaki w tym momencie był możliwy. Skręcił w prawo, wprost pod przejeżdżające samochody. Gdyby tylko mógł w tym momencie znaleźć wśród nich lukę, jeśli byłaby tam porośnięta trawą wysepka, mógłby...

Zgrzyt metalu rozgrzanego i torturowanego w punkcie uderzenia. Mustang uderzył przodem w nadjeżdżającą ciężarówkę, miażdżąc maskę i zderzak. Dla jego wozu było to zbyt wiele. Stanął dęba jak koń, a kiedy opadł, pękł pas bezpieczeństwa.

Civet instynktownie spojrzał na dziewczęta. Stały na poboczu przerażone, gryząc palce. Ale były żywe i całe.

A potem poczuł, że spada. Oczami duszy ponownie zobaczył


twarz swego prześladowcy. I po raz pierwszy tego dnia nadał mu imię: ZERO.

Chwilę później mustang zapiszczał, jakby był żywą istotą. Płomienie buchnęły z miejsca obok kierowcy, podpalając cały świat.

Powietrze nocy napełniało pokój i przyjemnie chłodziło nagi tors Hiroshiego Taki.

A więc był stary człowiek - myślał Hiroshi - stary człowiek mający ogromną władzę. I teraz on nie żyje.

Trzy dni temu Hiroshi Taki był świadkiem ostatnich chwil życia swego ojca. Widział w oczach umierającego ogromna wiedzę, którą pragnął zdobyć, której pożądał za wszelką cenę. Była to bowiem kwintesencja mądrości i doświadczenia gromadzonego przez dziesięciolecia. Byli w Japonii potężni i nader wpływowi ludzi, którzy oddaliby wiele ze swych wpływów i majątku za cenę tej wiedzy.

Hiroshi Taki, najstarszy syn Wataro Taki, miał być spadkobiercą tego bezcennego skarbu, który umożliwił zbudowanie jednego z najpotężniejszych imperiów cieni na całym świecie.

Miał być spadkobiercą, a przynajmniej wierzył w to głęboko. I nagle niespodziewany, rozległy wylew sparaliżował całą lewą stronę ciała ojca, a ograniczył pracę mózgu. Wiedza, której tak bardzo pragnął i potrzebował, tkwiła w tym mózgu, ale już była jak martwa ręka w oceanie bólu, który Hiroshi widział w oczach ojca.

To nie jest w porządku - myślał Hiroshi - aby ojciec musiał znosić tak wielkie cierpienie i tak ogromną frustrację...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin