03 Cook Robin - Dopuszczalne ryzyko.doc

(1468 KB) Pobierz
ROBIN COOK

ROBIN COOK

 

 

 

DOPUSZCZALNE

RYZYKO

(Przełożyła MARTA LEWANDOWSKA)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jean -

"gwiazdy przewodniej"

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Diabeł przybierać umie postać miłą...

 

William Shakespeare, Hamlet

(Z przekładu Macieja Słomczyńskiego)

 

PROLOG

 

 

SOBOTA, 6 LUTEGO 1692

 

Ponaglana przenikliwym zimnem, Mercy Griggs śmignęła klacz batem przez zad. Koń przyśpieszył i sanie pomknęły lekko po ubitym śniegu. Mercy wtuliła się w wysoki kołnierz swojej foczej szuby i splotła dłonie w mufce, daremnie próbując ukryć się przed lodowatym powietrzem.

Dzień był bezwietrzny, przejrzysty, blady. Słońce musiało się przedzierać ze swojego dorocznego wygnania na południową trajektorię, by oświetlić śnieżny pejzaż zamknięty w żelaznym uścisku okrutnej zimy Nowej Anglii. Już w południe od pni bezlistnych drzew wyciągały się ku północy długie liliowe cienie. Zastygłe kłęby dymu wisiały nieruchomo nad kominami porozrzucanych z rzadka farm, jakby zamarzły na lodowato błękitnym polarnym niebie.

Mercy była w drodze już prawie pół godziny. Ze swojego domu u stóp Leach Hill na Royal Side wyruszyła Ipswich Road na południe. Przejechała mosty na Frost Fish River, Crane River i Cow House River i właśnie dotarła do Northfields, dzielnicy miasta Salem. Od środka miasta dzieliło ją już tylko niespełna dwa i pół kilometra.

Ale Mercy nie jechała do miasta. Gdy minęła farmę Jacoba, zobaczyła cel swojej podróży. Był to dom Ronalda Stewarta, zamożnego kupca i armatora. W ten dzień tak mroźny od własnego ciepłego kominka odciągnęła Mercy sąsiedzka troska ze sporą przymieszką ciekawości. Obejście Stewartów stało się bowiem od pewnego czasu kolebką niezmiernie interesujących plotek.

Mercy zatrzymała klacz przed domostwem i zlustrowała je wzrokiem. Świadczyło bez wątpienia o kupieckich zdolnościach pana Stewarta. Była to imponująca wieloszczytowa budowla oszalowana brązowymi deskami i pokryta najwyższej jakości dachówką. Liczne okna szkliły się rombami importowanych szyb. Największe jednak wrażenie robiły misterne ornamenty zwieszające się z rogów wysuniętego nad parter pierwszego piętra. Ogólnie rzecz biorąc taki dom byłby bardziej na miejscu w środku miasta niż tu, w wiejskim otoczeniu.

Mercy czekała, pewna, że dzwonki na końskiej uprzęży zaanonsowały jej przybycie. Z prawej strony przed frontem budynku stały już jedne sanie zaprzężone w konia, z czego należało wnosić, że wcześniej przybył inny gość. Koń był przykryty derką. Z jego nozdrzy co chwila wzbijały się kłęby pary, które natychmiast znikały w suchym jak pieprz powietrzu.

Mercy nie musiała czekać długo. Niemal od razu drzwi się otworzyły i w progu pojawiła się dwudziestosiedmioletnia kruczowłosa i zielonooka kobieta, znana jej jako Elizabeth Stewart. W ramionach piastowała muszkiet. Zza jej spódnicy po obu stronach wyglądały ciekawe dziecięce twarze; w taką pogodę niespodziewane wizyty towarzyskie w pozbawionych bliskiego sąsiedztwa domach były rzeczą niecodzienną.

- Mercy Griggs - zawołała przyjezdna. - Żona doktora Williama Griggsa. Przybywam z życzeniami dobrego dnia.

- Jakże się cieszę - odkrzyknęła w odpowiedzi Elizabeth. - Wejdź, pani, i napij się gorącego cydru, aby wygnać mróz z kości.

Oparła muszkiet o framugę i poleciła najstarszemu synowi, dziewięcioletniemu Jonathanowi, by przywiązał i nakrył konia pani Griggs.

Mercy z dużą przyjemnością weszła do domu i w ślad za Elizabeth skierowała się do świetlicy. Odkładając muszkiet, Elizabeth napotkała jej wzrok.

- To przyzwyczajenie z dzieciństwa w dziczy Andover - wyjaśniła. - Każdej godziny musieliśmy wypatrywać, czy nie nadciągają Indianie.

- Rozumiem odparła Mercy, choć widok kobiety z muszkietem w ręku był dla niej niezwykłym doświadczeniem. Zawahała się chwilę w progu kuchni, obserwując scenę domową, która przypominała raczej szkołę. Było tam ponad pół tuzina dzieciaków.

Wielki ogień trzaskający na palenisku promieniował upragnionym ciepłem. Pomieszczenie spowijała mieszanina smakowitych zapachów: część pochodziła z zawieszonego nad ogniem kociołka, w którym bulgotał gulasz wieprzowy, część z ogromnej miski ze stygnącym puddingiem kukurydzianym, ale najsilniejszy aromat płynął z przypominającego ul pieca chlebowego za paleniskiem. W jego wnętrzu ciemniały złotobrązowe bochenki.

- Ufam w Bogu, że nie jestem zawadą - podjęła Mercy.

- Na niebiosa, skądże - odparła Elizabeth biorąc od niej szubę i wskazując jej krzesło ze skórzanym oparciem w pobliżu pieca. - To upragnione wybawienie od zachcianek tych niesfornych dziecisków. Ale zastałaś mnie przy pieczeniu i muszę wyjąć chleb.

Pośpiesznie dźwignęła łopatę piekarską o długim stylisku, szybkimi zręcznymi pociągnięciami wyjęła osiem bochenków chleba i złożyła je po kolei do ostygnięcia na długim stole, który zajmował cały środek kuchni.

Mercy przyglądała się jej pracy, odnotowując w myślach, jak przystojna z niej kobieta z tymi kształtnymi policzkami, porcelanową cerą i smukłą figurą. Po tym, jak umiejętnie obchodziła się z chlebem, podsyciła ogień i poprawiła kociołek na haku, widać było, że nawykła do zajęć kuchennych. A jednak Mercy wyczuwała w osobie Elizabeth coś niepokojącego. Nie było w niej tej niezbędnej chrześcijańskiej uległości i pokory. Prawdę powiedziawszy wręcz promieniowała żwawością i śmiałością nie licującymi z położeniem purytańskiej niewiasty, której mąż przebywa daleko w Europie. Mercy zaczęła podejrzewać, że krążące o niej pogłoski to nie tylko paplanina próżniaków.

- Twój chleb ma niespotykany ostry aromat - zauważyła, pochyliwszy się nad stygnącymi bochenkami.

- To żytni chleb - wyjaśniła Elizabeth szykując następnych osiem bochenków, które miały powędrować do pieca.

- Żytni? - zdziwiła się Mercy.

Żytni chleb jadali tylko najubożsi farmerzy z bagnistych okolic.

- Wychowałam się na żytnim chlebie. I bardzo lubię jego ostry smak. Ale pewno dziwisz się, dlaczego piekę go aż tyle. Przyczyna jest ta, że umyśliłam sobie zachęcić wszystkich mieszkańców wsi, żeby wykorzystywali żyto i oszczędzali zapasy pszenicy. Jak wiesz, zimna wiosna i lato, a teraz ta straszna zima zaszkodziły zbiorom.

- Szlachetny zamysł - powiedziała Mercy. - Ale o takiej sprawie powinni raczej radzić mężczyźni na miejskim zgromadzeniu.

Serdeczny śmiech Elizabeth zaszokował ją. Zauważywszy wyraz twarzy Mercy, wytłumaczyła się:

- Mężczyźni nie myślą o takich praktycznych rzeczach. Bardziej zaprząta ich spór między wsią a miastem. Ale jest jeszcze coś prócz lichych zbiorów. My, kobiety, musimy myśleć o ofiarach indiańskich napaści. To już wszak czwarty rok wojny króla Wilhelma i końca nie widać.

- Rola kobiety w domu... - zaczęła Mercy, ale w obliczu zuchwałości Elizabeth zapomniała języka w gębie.

- Zachęcałam ludzi, żeby przyjmowali uciekinierów do swoich domów - ciągnęła Elizabeth, wycierając umączone ręce w kuchenny fartuch. - My wzięliśmy dwoje dzieci ocalałych z najazdu na Casco, w Maine, od którego w maju minął rok.

Elizabeth ostro zawołała na dzieci, żeby przerwały zabawę i przyszły przywitać się z żoną doktora.

Najpierw przedstawiła dwunastoletnią Rebeccę Sheaff i dziewięcioletnią Mary Roots. Obie zostały okrutnie osierocone w czasie najazdu na Casco, ale teraz wydawały się zdrowe i szczęśliwe. Potem trzynastoletnią Joannę, córkę Ronalda z pierwszego małżeństwa. Następnie przyszła kolej na jej własne dzieci: dziesięcioletnią Sarah, dziewięcioletniego Jonathana i trzyletniego Daniela. Na koniec Elizabeth zaprezentowała dwunastoletnią Ann Putnam, jedenastoletnią Abigail Williams i dziewięcioletnią Betty Parris, które przybyły w odwiedziny ze wsi Salem.

Gdy dzieci posłusznie złożyły gościowi uszanowanie, pozwolono im wrócić do zabawy, do której, jak zauważyła Mercy, służyło im kilka szklanek z wodą i świeże jajka.

- Dziwi mnie, że widzę tu wiejskie dzieci - stwierdziła.

- Powiedziałam moim, żeby je zaprosiły. To ich koleżanki ze szkoły. Sądziłam, że lepiej będzie, jeśli moje dzieci nie będą się uczyć w mieście, gdzie pełno hołoty i łotrów wszelkiej maści.

- Rozumiem.

- Gdy będą wracać do domów, dam im żytni chleb. - Elizabeth uśmiechnęła się swawolnie. - To bardziej skuteczne niż wszelkie nauki.

Mercy skinęła głową, ale nie odezwała się. Ta kobieta trochę ją peszyła.

- Czy nie zechciałabyś także wziąć bochenka? - spytała Elizabeth.

- Och, nie, dziękuję - odparła Mercy. - Mój mąż, doktor, nigdy by nie tknął żytniego chleba. Jest dla niego za ordynarny.

Gdy Elizabeth znów zajęła się drugim wypiekiem, oczy Mercy błądziły po kuchni. Zauważyła świeży krąg sera prosto spod prasy i dzban cydru na przypiecku, a potem spostrzegła coś o wiele bardziej uderzającego. Na okiennym parapecie niczym na wystawie ułożone były rzędem lalki z malowanego drewna w starannie uszytych strojach reprezentujących różne postacie. Był kupiec, kowal, gospodyni, kołodziej, a nawet lekarz. Ten ostatni ubrany był na czarno i miał wykrochmalony kołnierz z koronki.

Mercy wstała i podeszła do okna. Wzięła lalkę w stroju lekarza. W jej piersi tkwiła duża igła.

- Co to za figurki? - spytała z ledwo skrywanym niepokojem.

- Lalki, które robię dla sierot - wyjaśniła Elizabeth nie odrywając wzroku od swojego zajęcia. Każdy bochenek smarowała po wierzchu masłem i wkładała do pieca. - Moja zmarła matka, niech spoczywa w pokoju, nauczyła mnie, jak je robić.

- A czemu ten nieszczęśnik ma igłę wetkniętą w serce?

- Kostium nie jest jeszcze skończony. Stale gubię igły, a są przecież takie drogie.

Mercy odłożyła lalkę i odruchowo wytarła ręce. Wszystko, co nasuwało myśl o magii i wiedzy tajemnej, wprawiało ją w popłoch. Zostawiła lalki i zwróciła się do dzieci. Obserwowała je chwilę, po czym spytała Elizabeth, co one robią.

- To sztuczka, której nauczyła mnie matka. - Elizabeth wsunęła do pieca ostatni bochenek chleba. - To zabawa w przepowiadanie przyszłości z kształtów, które pokażą się w wodzie, jeśli wbić do niej białko jaja.

- Każ im natychmiast przestać - poprosiła Mercy w popłochu.

Elizabeth podniosła głowę i zmierzyła swego gościa wzrokiem.

- Ale dlaczego? - spytała.

- To biała magia.

- To nieszkodliwa rozrywka. Po prostu niewinne zajęcie dla dzieci, gdy zima taka jak ta uwięzi je w domu. Moja siostra i ja robiłyśmy to wiele razy, próbując poznać zawody naszych przyszłych mężów - Elizabeth zaśmiała się. - Oczywiście nigdy się nie dowiedziałam, że poślubię armatora i przeprowadzę się do Salem. Myślałam, że zostanę żoną biednego wieśniaka.

- Z białej magii rodzi się czarna magia - odparła Mercy. - A czarna magia jest wstrętna Bogu. To dzieło szatana.

- Ani mojej siostrze, ani mnie nigdy ta zabawa nie zaszkodziła. Ani matce, jeśli już o tym mowa.

- Twoja matka nie żyje - przerwała surowo Mercy.

- Tak, ale...

- To czary - ciągnęła Mercy. Krew zabarwiła jej policzki. - Nie ma czarów nieszkodliwych. Przypomnij sobie, jakie mamy złe czasy. Wojna, zaledwie przed rokiem ospa w Bostonie. Nie dalej jak w ostatni dzień pański wielebny Parris mówił w kazaniu, że wszystkie te straszliwe nieszczęścia pochodzą stąd, iż ludzie nie dochowują przymierza z Bogiem i dopuszczają się zaniedbań w obowiązkach religijnych.

- Nie wydaje mi się, żeby taka dziecięca zabawa mogła naruszać przymierze - odparła Elizabeth. - A poza tym my nie zaniedbujemy obowiązków religijnych.

- Ale uprawianie magii narusza je z całą pewnością. Tak samo jak tolerancja wobec kwakrów.

Elizabeth lekceważąco machnęła ręką.

- Takich spraw mój umysł nie ogarnia. Nie wiem, co mogłabym mieć przeciwko kwakrom. To spokojni, ciężko pracujący ludzie.

- Nie wolno wygłaszać takich opinii - napomniała ją Mercy. - Wielebny Increase Mather powiedział, że kwakrzy zostali omamieni przez diabła. Powinnaś przeczytać książkę wielebnego Cottona Mathera Zadziwiające zrządzenia Opatrzności wobec czarów i opętania. Mogę ci ją pożyczyć. Mój mąż zdobył ją w Bostonie. Wielebny Mather powiada, że niedole, które nas spotykają, są niechybną oznaką woli szatana, by przywrócić naszą Ziemię Obiecaną, Nową Anglię, swoim dzieciom, czerwonoskórym.

Elizabeth na chwilę skierowała uwagę na dzieci i zawołała, by się uciszyły. Ich krzyki stawały się bowiem coraz nieznośniejsze. Ale prawdę mówiąc skarciła je bardziej po to, by przerwać kazanie Mercy, niż żeby uspokoić ich gorączkową paplaninę. Zwróciła wzrok z powrotem na Mercy i powiedziała, że będzie jej niezmiernie wdzięczna za pożyczenie książki.

- Skoro już mówimy o sprawach kościoła - zaczęła znowu Mercy - czy twój mąż rozważał przyłączenie się do naszej gminy? Jako właściciel posiadłości we wsi Salem mógłby to uczynić i byłby przyjęty z radością.

- Nie wiem - odparła Elizabeth. - Nigdy o tym nie mówiliśmy.

- Potrzebujemy sprzymierzeńców. Rodzina Porterów i ich przyjaciele odmawiają płacenia swojego udziału w poborach wielebnego Parrisa. Kiedy twój mąż powróci?

- Wiosną.

- Po co popłynął do Europy? - indagowała Mercy.

- Budują tam dla niego nowy rodzaj statku. Nazywa się fregatą. Ma on być szybki i dobry do obrony przed francuskimi korsarzami i karaibskimi piratami.

Sprawdziwszy dłońmi stygnące bochenki, Elizabeth zawołała dzieci na posiłek. Gdy zjawiły się przy stole, spytała, czy mają chęć na świeży, jeszcze ciepły chleb. Choć jej własne dzieci kręciły nosem, Ann Putnam, Abigail Williams i Betty Parris były chętne. Elizabeth podniosła klapę drzwi zapadnych w podłodze w kącie kuchni i posłała Sarah na dół po masło.

Konstrukcja ta zaciekawiła Mercy.

- To wynalazek Ronalda - wyjaśniła Elizabeth. - Otwiera się tak jak pokrywa luku na statku i pozwala dostać się do piwnicy wprost z izby.

Gdy dzieci zostały obdzielone porcjami gulaszu wieprzowego, a te, które chciały, także grubymi pajdami chleba, Elizabeth nalała Mercy i sobie po kubku gorącego cydru. Aby uciec przed dziecięcym gwarem, przeniosły się z nim do salonu.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła Mercy. Jej wzrok błyskawicznie powędrował ku pokaźnych rozmiarów portretowi Elizabeth, który wisiał nad gzymsem kominka. Jego niesamowity realizm wzbudził w niej lęk, szczególnie promienne zielone oczy. Stała jak przyrośnięta na środku pokoju, gdy tymczasem Elizabeth sprawnie podsyciła ogień, z którego zostały już tylko żarzące się węgle.

- Twoja suknia jest bardzo wycięta - przemówiła Mercy. - I głowę masz odkrytą.

- Mnie też ten obraz z początku przyprawiał o zmieszanie - przyznała Elizabeth. Podniosła się sprzed kominka i postawiła dwa krzesła naprzeciwko buzującego teraz ognia. - To był pomysł Ronalda. Jemu się podoba. Już się tak do niego przyzwyczaiłam, że ledwo go zauważam.

- Nader papistowski - prychnęła szyderczo Mercy. Przestawiła krzesło, żeby nie mieć obrazu w zasięgu wzroku. Pociągnęła łyk ciepłego cydru i spróbowała uporządkować myśli. Wizyta nie przebiegała zgodnie z jej wyobrażeniami. Charakter Elizabeth zbijał Mercy z tropu. Jeszcze nawet nie poruszyła tematu, który był właściwym powodem jej przybycia. Odchrząknęła. - Słyszałam pewną plotkę - zaczęła. - Jestem pewna, że nie może w niej być krztyny prawdy. Słyszałam, że powzięłaś chęć, by kupić Posiadłość Northfields.

- To nie żadna plotka - odrzekła żywo Elizabeth. - Tak się stanie. Będziemy mieć grunty po obu stronach Wooleston River. Ta ziemia rozciąga się aż do wsi Salem, gdzie graniczy z posiadłościami Ronalda.

- Ależ tę ziemię mieli zamiar kupić Putnamowie - oburzyła się Mercy. - To dla nich ważne. Dla swoich przedsięwzięć, szczególnie ślusarstwa, potrzebują dostępu do wody. Wstrzymuje ich jedynie brak odpowiednich funduszów, na które muszą czekać do następnych żniw. Twój upór bardzo ich rozgniewa i na pewno postarają się wstrzymać sprzedaż.

Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Ja mam pieniądze już teraz. Chcę mieć tę ziemię. Mamy zamiar zbudować na niej nowy dom, żebyśmy mogli przyjąć pod dach więcej sierot. - Jej twarz pojaśniała, a oczy błyszczały ożywieniem. - Daniel Andrew zgodził się go zaprojektować i wybudować. To będzie potężna budowla z cegły, taka jak domy w Londynie.

Mercy nie wierzyła własnym uszom. Duma i chciwość Elizabeth nie miały granic. Z trudem przełknęła następny łyk cydru.

- Czy wiesz, że Daniel Andrew jest ożeniony z Sarah Porter? - spytała.

- Owszem - odparła Elizabeth. - Gościliśmy ich oboje przed wyjazdem Ronalda.

- Jak to się dzieje, jeśli wolno spytać, że masz dostęp do tak ogromnych sum?

- Wojna stwarza duże potrzeby. Kompanii Ronalda wiodło się ostatnio nadzwyczaj dobrze.

- Czerpie zyski z cudzych nieszczęść - oznajmiła Mercy sentencjonalnie.

- Ronald mówi raczej, że swoimi dostawami dopomaga ludziom w okrutnej potrzebie.

Mercy chwilę wpatrywała się w świetliste zielone oczy Elizabeth. Była podwójnie wstrząśnięta, że ta najwidoczniej nie ma pojęcia o swoich przestępstwach. W istocie, Elizabeth uśmiechnęła się bezwstydnie i wytrzymała wzrok Mercy, z zadowoleniem sącząc cydr.

- Słyszałam pogłoski - rzekła wreszcie Mercy - ale nie mogłam w to uwierzyć. Takie przedsięwzięcia nie przystoją kobiecie, której mąż jest daleko. To wbrew woli boskiej. Muszę cię ostrzec. Ludzie we wsi gadają. Powiadają, że ty, córka wieśniaka, zapominasz, gdzie twoje miejsce.

- Zawsze pozostanę córką swego ojca - odparła Elizabeth. - Ale teraz jestem także żoną kupca.

Zanim Mercy zdążyła odpowiedzieć, z kuchni dobiegł je straszliwy rumor i krzyki. Ten nagły hałas sprawił, że obie kobiety w panice zerwały się na równe nogi. Elizabeth rzuciła się w tę stronę, zgarniając po drodze muszkiet. Mercy podążała tuż za nią.

Stół leżał przewrócony na bok. Drewniane miski po gulaszu były porozrzucane na podłodze. Ann Putnam miotała się chwiejnym krokiem po pokoju, co chwila zderzając się ze sprzętami, drąc na sobie suknie i jęcząc, że coś ją gryzie. Pozostałe dzieci w skrajnym przerażeniu skuliły się pod przeciwległą ścianą.

Porzuciwszy muszkiet, Elizabeth pośpieszyła do Ann i chwyciła ją za ramiona.

- Co ci jest, dziecko? Co cię gryzie?

Na chwilę Ann znieruchomiała. Oczy nabrały szklistego wyrazu i jakby gdzieś odbiegły.

- Ann! - zawołała Elizabeth. - Co się z tobą dzieje? Ann otworzyła usta, z których powoli, aż do podstawy, wysunął się język. Całym ciałem dziewczynki wstrząsnęły pląsawicze drgawki. Elizabeth próbowała ją przytrzymać, ale Ann walczyła ze zdumiewającą siłą. Nagle dziewczynka chwyciła się za gardło.

- Nie mogę oddychać - zachrypiała. - Pomocy! Duszę się.

- Zabierzmy ją na górę - krzyknęła Elizabeth do Mercy. Razem, na poły dźwigając, na poły wlokąc zaciągnęły wijącą się dziewczynkę na pierwsze piętro. Ledwo zdążyły położyć ją na łóżku, gdy znów dostała drgawek.

- Opętana - zawyrokowała Mercy. - Najlepiej będzie wezwać mojego męża, lekarza.

- Błagam! Szybko!

Schodząc po schodach, Mercy w niedowierzaniu kręciła głową. Już otrząsnęła się z początkowego szoku. To nieszczęście jej nie zaskoczyło. Przyczyna była jasna.

To były czary. Elizabeth wpuściła pod swój dach diabła.

 

WTOREK, 12 LIPCA 1692

 

Ronald Stewart otworzył drzwi kajuty i wyszedł na pokład, na zimne poranne powietrze. Ubrany był w najlepsze bryczesy, szkarłatny kaftan z nakrochmalonym rurkowanym kołnierzem, a nawet upudrowaną perukę. Nie posiadał się z podniecenia. Okrążyli już Naugus Point, za Marblehead, i wzięli kurs prosto na miasto Salem. Już teraz nad dziobem statku widać było Turner's Wharf.

- Nie zwijajmy żagli aż do ostatniej chwili - zawołał Ronald do kapitana Allena, który stał za sterem. - Chcę, żeby ludzie zobaczyli, jak szybki jest ten okręt.

- Aye, aye, panie - odkrzyknął kapitan Allen.

Ronald oparł potężne, muskularne ciało o górną część burty. Morska bryza pieściła jego zbrązowiałą twarz i wichrzyła jasne jak piasek włosy. Radośnie spoglądał na znajome widoki. Jak dobrze wracać do domu. A jednak jego szczęście mącił cień niepokoju. Nie było go prawie sześć miesięcy, dwa miesiące dłużej, niż przewidywał, i nie dostał w tym czasie nawet jednego listu. Tak jakby Szwecja była na końcu świata. Ciekaw był, czy do Elizabeth dotarł któryś z jego listów. Gwarancji nie było, nie znalazł bowiem żadnego statku, który by płynął bezpośrednio do kolonii, a choćby do Londynu.

- Już czas - zawołał kapitan Allen, gdy zbliżyli się do ziemi. - Inaczej statek wyskoczy z wody na przystań i nie zatrzyma się aż na Essex Street.

- Wydaj rozkazy - krzyknął Ronald.

Na komendę kapitana marynarze śmignęli w górę i nie minęło kilka minut, jak ogromne płachty żagli zostały ściągnięte i uwiązane do masztów. Statek zwolnił. W odległości około stu metrów od nabrzeża Ronald spostrzegł małą łódkę wiosłową szybko zmierzającą w ich kierunku. Gdy się zbliżyła, w mężczyźnie stojącym na dziobie poznał swojego pisarza, Chestera Proctera. Ronald zamachał do niego wesoło, ale Chester nie odwzajemnił jego gestu.

- Witaj! - krzyknął Ronald, gdy łódka znalazła się w zasięgu głosu.

Chester milczał. Łódka podpłynęła jeszcze bliżej i Ronald zobaczył, że twarz pisarza jest ściągnięta, a usta zaciśnięte. Jego radosne podniecenie ustąpiło miejsca zaniepokojeniu. Stało się coś złego.

- Trzeba, byś jak najszybciej przybył na ląd - zawołał Chester, gdy tylko łódź stanęła nieruchomo u boku wielkiego statku.

Z pokładu spuszczono drabinę i po krótkiej naradzie z kapitanem Ronald zszedł do łódki. Gdy tylko usiadł na rufie, odbili. Chester zajął miejsce obok niego. Dwaj marynarze w śródokręciu pochylili grzbiety nad wiosłami.

- Co się stało? - zaczął Ronald bojąc się usłyszeć odpowiedź.

Najbardziej przerażała go myśl, że Indianie mogli napaść na dom. Gdy odjeżdżał, zapuszczali się nawet do Andover.

- W Salem dzieją się straszliwe rzeczy - odpowiedział Chester. Był wyraźnie zmęczony i zdenerwowany. - Opatrzność w ostatniej chwili sprowadziła cię do domu. Trwożyliśmy się wielce, że przybędziesz za późno.

- Moje dzieci? - spytał Ronald przerażony.

- Nie, to nie dzieci. Są zdrowe i krzepkie. Chodzi o twoją małżonkę, Elizabeth. Przebywa w więzieniu już od wielu miesięcy.

- O co jest oskarżona?

- O czary. Wybacz, że jestem heroldem złych wieści. Została skazana przez specjalny trybunał, a jej egzekucję wyznaczono na następny wtorek.

- To jakieś brednie! - ryknął Ronald. - Moja żona nie jest żadną czarownicą!

- To wiem - odparł Chester. - Ale od lutego miasto ogarnęło szaleństwo polowania na czarownice. Oskarżonych jest prawie setka. Jedną już stracono. Bridget Bishop. Dziesiątego czerwca.

- Znałem ją - przyznał Ronald. - Miała gospodę na Ipswich Road. Ognista kobieta. Ale żeby była czarownicą? Wydaje mi się to nieprawdopodobne. Co spowodowało tę panikę?

- Napady konwulsji. Niektóre kobiety, a głównie młode dziewczęta, zostały dotknięte pożałowania godnym obłędem.

- Widziałeś te napady?

- O, tak. Całe miasto je widziało podczas przesłuchań. To przerażający widok. Opętane wyją z męki i odchodzą od zmysłów. Na przemian to ślepną, to głuchną, to tracą mowę, to znów wszystko naraz. Miotają się gorzej od kwakrów i wrzeszczą, że gryzą je niewidzialne stworzenia. Wywalają języki i wyglądają, jakby się dusiły. A co najstraszniejsze, kończyny wyginają im się w stawach, że mało nie pękają.

Myśli Ronalda wirowały w zamęcie. Taki obrót spraw był dla niego całkowitym zaskoczeniem. Pod promieniami porannego słońca pot wystąpił mu na czoło. Ze złością zerwał z głowy perukę i rzucił ją na dno łódki. Zastanawiał się, co ma począć.

- Powóz czeka - Chester przerwał ciężkie milczenie, gdy podpływali do nabrzeża. - Sądziłem, że zechcesz udać się prosto do więzienia.

- Tak - odparł krótko Ronald.

Wysiedli z łodzi i pośpiesznie ruszyli na ulicę. Wspięli się do powozu, a Chester ujął lejce. Śmignięty batem koń ruszył. Powóz podskakiwał na kocich łbach. Milczeli.

- Jak stwierdzono, że przyczyną tych napadów są czary? - odezwał się wreszcie Ronald, gdy wjechali na Essex Street.

- Doktor Griggs tak powiedział. Potem wielebny Parris ze wsi, a potem wszyscy, nawet sędziowie.

- Skąd taka pewność?

- Przesłuchania wykazały to w sposób niezbity. Wszyscy widzieli, jak oskarżone torturują opętane i jak cierpienia opętanych ustępują w mgnieniu oka pod dotknięciem oskarżonych.

- Ale nie musiały ich dotykać, żeby torturować?

- Niegodziwości dopuszczały się duchy oskarżonych - wyjaśnił Chester. - A duchy te widoczne są tylko dla opętanych. Dlatego opętane mogły złożyć świadectwo przeciw oskarżonym.

- I takie świadectwo złożył ktoś przeciwko mojej żonie?

- Właśnie. Ann Putnam, córka Thomasa Putnama ze wsi Salem.

- Znam Thomasa Putnama. Mały swarliwy człowieczek.

- Ann Putnam jako pierwsza uległa opętaniu - ciągnął Chester z wahaniem w głosie. - W twoim domu. Pierwszy napad zdarzył się w twojej kuchennej izbie na początku lutego. Po dziś dzień pozostaje opętana, tak samo jak jej matka.

- A moje dzieci? - spytał Ronald. - One też są opętane?

- Twoje dzieci zostały oszczędzone.

- Dzięki ci, Panie - rzekł Ronald.

Znów zapadło milczenie. Skręcili w Prison Lane. Chester zatrzymał powóz przed bramą więzienia. Ronald polecił mu czekać i zeskoczył na ziemię.

Z bijącym sercem odszukał strażnika, Williama Dountona. Zastał go w niechlujnej kancelarii, jak jadł świeży kukurydziany chleb prosto z piekarni. Był to otyły mężczyzna ze strzechą brudnych włosów i czerwonym guzowatym nosem, znany sadysta, który znajdował radość w dręczeniu swoich więźniów. Ronald gardził nim.

William najwyraźniej nie ucieszył się na jego widok. Zerwał się na równe nogi i skulił za krzesłem.

- Nikomu nie wolno odwiedzać skazanych - wychrypiał ustami pełnymi chleba. - Taki jest rozkaz sędziego Hathorne'a.

Ledwo panując nad sobą, Ronald wyciągnął rękę i złapał wełnianą koszulę Williama. Przyciągnął go do siebie, tak że miał jego twarz zaledwie o parę centymetrów od swojej.

- Jeśli skrzywdziłeś moją żonę, odpowiesz mi za to - warknął.

- To nie moja wina. To władze. Muszę słuchać rozkazów.

- Zaprowadź mnie do niej - rzucił Ronald.

- Ale...

William nie zdążył powiedzieć nic więcej. Ronald wzmocnił uścisk wokół jego gardła. Gdy William zagulgotał, rozluźnił pięść. Strażnik zaczął kasłać, ale wydobył klucze. Ronald puścił go i postąpił za nim.

- Złożę raport - oświadczył William otwierając masywne dębowe drzwi.

- Nie ma potrzeby - odparł Ronald. - Gdy tylko stąd wyjdę, pojadę prosto do sędziego i sam mu o tym powiem.

Przeszedłszy przez dębowe drzwi, mijali celę za celą. Wszystkie były pełne. Więźniowie szklistymi oczami wpatrywali się w Ronalda. Niektórych rozpoznawał, ale szedł dalej bez słowa. Więzienie spowijała ciężka cisza. Ronald musiał zakryć nos chustką przed smrodem.

William zatrzymał się u szczytu kamiennych schodów i zapalił świecę w kaganku. Otworzył kolejne dębowe drzwi i obaj zstąpili w najgorsze kręgi więzienia. Panował tam dławiący odór. Piwnica składała się z dwóch dużych pomieszczeń. Granitowe ściany były wilgotne. Więźniów było bardzo wielu; wszyscy, przykuci do murów lub do podłogi, dźwigali kajdany na rękach, na nogach, niektórzy i tu, i tu. Aby nadążyć za Williamem, Ronald musiał przekraczać leżących. Zdawało się, że nie zmieściłby się tam już ani jeden człowiek więcej.

- Zaczekaj chwilę - powiedział Ronald.

William stanął i odwrócił się do niego.

Ronald przykucnął. Rozpoznał pewną kobietę, którą znał jako bardzo nabożną.

- Rebecca Nurse? - spytał. - Na Boga, co ty tu robisz?

Rebecca z wolna potrząsnęła głową.

- Bóg jeden to wie - wyrzekła z trudem.

Ronald wstał. Ledwo trzymał się na nogach. Miasto widocznie oszalało.

- Tam - William wskazał odległy kąt piwnicy. - Kończmy już.

Ronald szedł za nim. Litość i żal sprawiły, że na chwilę zapomniał o gniewie. Wreszcie William zatrzymał się i Ronald spojrzał na podłogę. W świetle świecy z trudem rozpoznał swoją żonę. Ciało Elizabeth pokrywała gruba warstwa nieczystości. Zbyt duże i ciężkie kajdany ledwo pozwalały jej strząsać robactwo, które bez przeszkód roiło się w półmroku piwnicy.

Ronald wziął od Williama świecę i pochylił się. Mimo swego stanu Elizabeth uśmiechnęła się do niego.

- Cieszę się, że wróciłeś - przemówiła słabo. - Teraz nie muszę się już martwić o dzieci. Czy zdrowe?

Ronald z trudem przełknął ślinę. Zaschło mu w ustach.

- Przyjechałem do więzienia prosto ze statku. Jeszcze ich nie widziałem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin