Bester Alfred - Opowiadanie - Ostateczne znikniecie.rtf

(77 KB) Pobierz
Alfred Bester

Alfred Bester 

Ostateczne zniknięcie

 

 

Nie była to ani Wojna Ostatnia, ani Wojna dla Skończenia z Wojnami. Nazwano ją Wojną o Amerykański Ideał. Generał Carpenter pierwszy uderzył w ten ton i trwał przy nim niezłomnie.

Istnieją generałowie frontowi (niezbędni dla armii), generałowie polityczni (niezbędni dla rządu) i generałowie opiniotwórczy (niezbędni dla prowadzenia wojny). Generał Carpenter był mistrzem kształtowania opinii. Zawsze wytrwale i nieustraszenie idący wprost do celu, żywił ideały tak wzniosłe i zrozumiałe jak dewizy ryte na monetach. Dla całej Ameryki był uosobieniem armii i rządu, tarczą obronną narodu, jego mieczem i potężnym ramieniem. A szczytem jego ideałów był oczywiście Ideał Amerykański.

- Nie walczymy dla zysku, władzy czy panowania nad światem - obwieścił generał Carpenter na uroczystym obiedzie Związku Dziennikarzy.

- Walczymy wyłącznie o Ideał Amerykański - mówił na posiedzeniu Kongresu.

- Celem naszym nie jest agresja ani wtrącanie narodów w niewolę - powiedział na dorocznym zjeździe wychowanków Akademii Wojskowej.

- Walczymy o znaczenie cywilizacji - obwieścił w Klubie Pionierów w San Francisco.

- Bijemy się o najszczytniejsze ideały cywilizacji: o kulturę, poezję, o jedyne rzeczy godne zachowania - stwierdził podczas jubileuszu Giełdy Zbożowej w Chicago.

- Toczy się - mówił - wojna o przetrwanie. Walczymy nie za siebie, ale za nasze ideały. By to, co dobre, piękne i szlachetne, nie znikło z powierzchni ziemi.

Ameryka walczyła więc. Generał Carpenter zażądał stu milionów żołnierzy. Armia otrzymała sto milionów żołnierzy. Generał Carpenter zażądał dziesięciu tysięcy bomb kosmicznych - dziesięć tysięcy bomb kosmicznych zbudowano i zrzucono na wroga. Wróg również zrzucił dziesięć tysięcy bomb kosmicznych i zniszczył większość amerykańskich miast.

- Musimy okopać się przeciw barbarzyńskim hordom - obwieścił generał Carpenter. - Żądam tysiąca inżynierów.

Tysiąc inżynierów zjawiło się natychmiast i pod gruzami wybudowano sto podziemnych miast.

- Dajcie mi pięciuset ekspertów sanitarnych, ośmiuset dyspozytorów ruchu podziemnego; dwustu znawców klimatyzacji, stu administratorów miast, tysiąc inżynierów łączności i siedmiuset kadrowców...

Lista żądań generała Carpentera nie miała końca. Ameryka nie nadążała z dostarczaniem specjalistów.

- Musimy stać się narodem ekspertów - oświadczył generał Carpenter w Centralnym Związku Uniwersytetów Ameryki. - Każdy mężczyzna i kobieta musi być określonym narzędziem dla określonego zadania, zahartowanym i wyostrzonym przez szkolenie i zaprawę w naszych uczelniach pod kątem wygrania walki o Ideał Amerykański.

- Nasz ideał - mówił generał Carpenter na przyjęciu z okazji rozpisania pożyczki Wall Street - jest ten sam, co ideał łagodnych Greków ze starożytnych Aten, co ideał szlachetnych Rzymian z... hmm... Rzymu. Jest to ideał dobra i piękna. Muzyki, sztuki, poezji, kultury. Pieniądz jest tylko bronią w walce o jego urzeczywistnienie. Ambicja tylko szczeblem dla wspięcia się na jego wyżyny. Zdolności - jedynie narzędziem, by ideał ten ukształtować.

Odpowiedzią były nie milknące oklaski na Wall Street. Generał Carpenter zażądał stu pięćdziesięciu miliardów dolarów, tysiąca pięciuset znawców organizacji, trzech tysięcy ekspertów mineralogii, petrologii, produkcji masowej, wojny chemicznej i komunikacji powietrznej. Otrzymał ich. Kraj był gotów na wszystko. Wystarczyło, by generał Carpenter nacisnął guzik, a dostawał każdego żądanego eksperta.

W marcu 2112 roku przyszło rozstrzygnięcie losów wojny i Ideału Amerykańskiego. Ale nie na żadnym z siedmiu frontów, gdzie zmagały się zaciekle ze sobą miliony żołnierzy, w żadnej z kwater głównych czy stolic wojujących państw, jak również w żadnym z ośrodków przemysłowych produkujących bez przerwy broń i zaopatrzenie. Dokonało się to na oddziale T Okręgowego Szpitala Amerykańskich Sił Zbrojnych, zagrzebanego sto metrów pod powierzchnią tego, co było niegdyś miastem St. Albans w stanie Nowy Jork.

Oddział T był w St. Albans otoczony tajemnicą. Na wzór wszystkich szpitali wojskowych w St. Albans utworzono osobne oddziały dla każdego typu ran i uszkodzeń. Amputacje prawej ręki zgromadzono na jednym oddziale, lewej na drugim. Oparzenia radioaktywne, urazy głowy, rany brzucha, wtórne zatrucia promieniami gamma itd. - wszystko to miało w szpitalu swe osobne oddziały. Wojskowa Służba Sanitarna podzieliła wszystkie uszkodzenia bojowe na 19 klas, które łącznie obejmowały wszelkie możliwe rany, urazy, choroby i uszkodzenia mózgu oraz reszty ciała. Oznaczono je literami od A do S. Cóż więc leczono na oddziale T?

Nikt tego nie wiedział. Drzwi opatrzone były podwójnym zamkiem. Pacjentów nie wolno było odwiedzać, żaden też pacjent nie miał prawa wyjść. Lekarze wciąż się zmieniali, a zdumiony wyraz ich twarzy był powodem najdzikszych pogłosek. Rozpytywano skwapliwie pielęgniarzy i pielęgniarki pracujących na oddziale T, ale milczeli jak zaklęci.

Przedostawały się na zewnątrz strzępy wiadomości, skąpe i sprzeczne ze sobą. Jedna ze sprzątaczek twierdziła, że przez cały czas, kiedy sprzątała, na oddziale nie było nikogo. Absolutnie nikogo. Dwanaście pustych łóżek i już. Czy wyglądało na to, że na łóżkach ktoś spał? Tak. Pościel była zgnieciona, przynajmniej na niektórych. Czy były jakieś inne oznaki, że oddział jest czynny? O, tak: na szafkach nocnych leżały różne osobiste przedmioty, ale robiły wrażenie zakurzonych. Jakby ich od dawna nie używano.

Opinia publiczna doszła do wniosku, że jest to oddział-widmo. Dla duchów.

Ale nocny dozorca szpitala opowiedział któregoś dnia, że przechodząc obok zamkniętych drzwi słyszał wewnątrz śpiewy. Chyba w obcym języku. Jakim - tego nie umiał powiedzieć. Niektóre słowa były zresztą jakby znajome. Ale nic nie można było z nich wywnioskować sensownego.

Rozgorączkowana publiczność orzekła wreszcie, że to oddział psychiatryczny. I tylko dla szpiegów.

Dowództwo szpitala wprowadziło specjalny system dostarczania na oddział posiłków. Trzy razy dziennie doręczano tam przez okienko po dwadzieścia cztery tace z jedzeniem i tyleż tac wkrótce potem zabierano. Niektóre posiłki były zjadane. Większość wracała nie tknięta.

Coraz bardziej podniecona publiczność orzekła, że oddział T jest po prostu kantem. Klubem dla dekowników i innych nabieraczy, którzy się tam zabawiają. A niezrozumiały język to zwyczajne pijackie śpiewy.

Publiczność St. Albans stanowili, oczywiście, wyłącznie pacjenci pozostałych oddziałów oraz personel. Nikt inny bowiem w podziemiu tym nie mieszkał. A wiadomo, że środowisko szpitalne jest stokroć bardziej plotkarskie niż sto najgorszych małomiasteczkowych plotkarek. Ponadto zaś ludzi chorych byle głupstwo potrafi wytrącić z równowagi. Wystarczyło parę miesięcy jałowych domysłów, by wytworzyć atmosferę zupełnego szaleństwa. W styczniu 2112 roku St. Albans był przyzwoitym, dobrze prowadzonym szpitalem. W marcu 2112 nastąpiło kompletne rozprzężenie, co oczywiście odbiło się poważnie na osiągnięciach tego zakładu. Procent wyzdrowień wyraźnie spadł. Coraz częściej zdarzały się wypadki symulacji, a także drobnych naruszeń regulaminu. Powszechne niezadowolenie rosło. Trzeba było zmieniać personel, co zresztą nie pomogło. Pacjenci plotkowali nadal i buntowali się z lada powodu. Przeniesiono większość gdzie indziej, znów zmieniono personel, a niepokój wzrastał.

Wreszcie wiadomość o tym wszystkim dotarła drogą urzędową do generała Carpentera.

- W naszej walce o Ideał Amerykański - oświadczył - musimy pamiętać zawsze o tych, którzy już ponieśli ofiary. Przysłać mi eksperta od szpitalnictwa.

Ekspert zgłosił się, lecz nie zdołał naprawić stosunków w St. Albans. Generał Carpenter przeczytał jego meldunki i usunął eksperta.

- Troska o chorych - rzekł generał - jest pierwszą oznaką cywilizacji. Wezwać tu naczelnego lekarza.

Naczelny lekarz zgłosił się natychmiast. Nie mógł zlikwidować histerii w St. Albans, więc sam został zlikwidowany przez generała Carpentera. Tymczasem oddziałem T zajęła się już prasa.

- Wezwać tu - polecił generał - ordynatora oddziału T.

Z St. Albans przybył kapitan doktor Edsel Dimmock. Był to człowiek młody, ale już łysawy, poza tym tęgi. Zaledwie trzy lata temu skończył akademię medyczną, ale cieszył się doskonałą opinią jako specjalista od psychoterapii. Generał Carpenter lubił specjalistów, więc Dimmock mu się spodobał. A Dimmock ubóstwiał generała jako rzecznika kultury, niedostępnej obecnie dla niego z powodu zbyt wąskiej specjalizacji, lecz którą spodziewał się cieszyć w pełni po wygranej wojnie.

- Słuchaj pan, Dimmock - zaczął generał. - Każdy z nas to narzędzie, zahartowane i wyostrzone, by wykonywać określoną pracę. Znasz pan naszą dewizę: „Praca dla każdego - każdy przy pracy”. Otóż na oddziale T ktoś źle pracuje. Trzeba go usunąć. Ale przede wszystkim powiedz mi pan, co to, u diabła, jest ten oddział T?

Dimmock wahał się i jąkał. Wreszcie wyjaśnił, że jest to oddział specjalny, utworzony dla specjalnego typu urazów bojowych. Urazy psychiczne.

- A Więc masz pan na oddziale pacjentów?

- Tak jest, generale. Dziesięć kobiet i czternastu mężczyzn. Carpenter potrząsnął plikiem meldunków.

- Według zeznań pacjentów St. Albans na oddziale T nie ma nikogo.

Dimmock był oburzony.

- Takie twierdzenie jest wierutnym kłamstwem - zapewnił generała.

- No, dobrze. A zatem, Dimmock, ma pan tam dwa tuziny stukniętych. Ich obowiązkiem jest wyzdrowieć. Pańskim obowiązkiem jest ich wyleczyć. Więc dlaczego, u diabła, cały szpital z tego powodu wariuje?

- Czy ja wiem... Może dlatego, że ich trzymamy pod kluczem.

- Oddział T jest zamknięty?

- Tak jest, generale.

- Dlaczego?

- Żeby utrzymać pacjentów, panie generale.

- Utrzymać? Jak pan to rozumie? Czy oni chcą uciekać, są niespokojni czy jak?

- Nie, nie są niespokojni.

- Dimmock, nie podoba mi się pańska postawa. Pan wciąż się wykręca, odpowiada wymijająco. I jeszcze jedno nie podoba mi się w tym wszystkim: ta klasyfikacja „T”. Kazałem sprawdzić to dokładnie znawcy rejestrów z korpusu sanitarnego i okazało się, że nie ma żadnej klasy T. Co, u licha, wyprawiacie tam w St. Albans?

- Jakby tu powiedzieć... Klasę T wymyśliliśmy sami. Bo... chodzi o to, panie generale, że to dość specjalne przypadki. Wciąż jeszcze nie wiemy, co z nimi robić i jak postępować. Usiłowaliśmy trzymać wszystko w sekrecie, póki nie opracujemy jakiejś metody. Ale to są przypadki zupełnie nowe, panie generale. Zupełnie dotąd nie znane. - Specjalista wziął w tej chwili w Dimmocku górę nad służbistą. - To rzecz niezwykła! To wywoła sensację w medycynie! Najbardziej niezwykła rzecz, o jakiej kiedykolwiek słyszałem.

- Ale co, Dimmock? Mów pan konkretnie.

- Cóż, panie generale, to są urazy psychiczne. Stupor, niemal katatonia. Bardzo nikły oddech. Tętno zwolnione. Żadnego kontaktu.

- Widziałem tysiące takich przypadków - zżymał się Carpenter. - Co w tym niezwykłego?

- Tak jest, to, co powiedziałem dotąd, brzmi jak standartowa klasyfikacja Q czy R. Ale prócz tych objawów mamy jeszcze coś... Ci chorzy nic nie jedzą i wcale nie śpią.

- Nigdy?

- Niektórzy nigdy.

- Więc dlaczego nie umierają?

- Nie wiadomo. Cykl metaboliczny jest przerwany, ale tylko jeśli chodzi o anabolizm. Katabolizm trwa nadal. Inaczej mówiąc, panie generale, chorzy wydalają produkty przemiany materii, ale nic nie przyjmują. Wydalają toksyny zmęczenia i odbudowują zużyte tkanki, ale bez pożywienia i snu. Bóg jeden wie, jak. To wprost fantastyczne.

- Dlatego trzymacie ich w zamknięciu? Czy to znaczy... Czy pan ich podejrzewa o wykradanie żywności i urządzanie sobie drzemek gdzieś indziej?

- O, nie! - odparł zmieszany Dimmock. - Doprawdy nie wiem, jak to panu powiedzieć, panie generale. Ja... my... zamykamy ich z powodów zupełnie tajemniczej natury... Bo oni... oni znikają.

- Co robią?

- Znikają, panie generale. W mgnieniu oka, nagle. Znikają w oczach.

- Co pan wygaduje?

- Kiedy tak jest. Mogą, powiedzmy, siedzieć na łóżkach czy kręcić się po sali. W jednej sekundzie widzi pan ich jeszcze, a w następnej już nie. Czasem wszyscy są na oddziale, to znów nie ma nikogo. Znikają i pojawiają się bez żadnego ładu czy racji. Dlatego musieliśmy zrobić oddział zamknięty. W całej historii medycyny wojskowej i urazów bojowych nie było dotąd takiego przypadku. Toteż nie wiemy, jak z tym postępować.

- Sprowadź mi pan tu trzech takich pacjentów - rozkazał generał Carpenter.

 

Nathan Riley zjadł grzanki, po francusku z jajami w majonezie; wypił dwie butelki porteru, zapalił hawańskie cygaro i - z leciutką czkawką - wstał od śniadania. Skinął głową Jimowi Corbettowi, który przerwał rozmowę z Jimem Brylantem Brady, by go złapać jeszcze przed okienkiem kasjera.

- Powiedz, Nat - zagadnął Jim Corbett - kto według ciebie zdobędzie w tym roku puchar?

- Niebiescy - odparł Nathan Riley.

- Kiedy nie są w formie.

- Ale u nich grają Snider, Furillo i Campanella. Oni na pewno zdobędą puchar w tym roku. I założę się, że zrobią to wcześniej niż jakakolwiek inna drużyna. Przed trzynastym września. Zapisz sobie. Zobaczysz, że mam rację.

- Ty zawsze masz rację, Nat - powiedział Corbett. Riley uśmiechnął się, zapłacił rachunek, wybiegł na ulicę i wskoczył do konnego tramwaju jadącego do Madison Square Garden. Wysiadł na rogu Pięćdziesiątej i Ósmej i udał się na piętro, do bukmachera, urzędującego nad sklepem radiowym. Bukmacher spojrzał na gościa, wydobył z biurka kopertę i wyliczył piętnaście tysięcy dolarów.

- Rocky Martiano - powiedział - znokautował Rolanda La Starzę w jedenastej rundzie. Jak ty, u diabła, potrafisz typować ich tak dokładnie, Nat?

- Z tego przecież żyję - uśmiechnął się Riley. - Czy przyjmujesz zakład na wybory?

- Eisenhower dwanaście na pięć. Stevenson...

- Pal sześć Stevensona. - Riley położył na ladzie dwadzieścia tysięcy dolarów. - Stawiam na Ike’a. Zapisz to na mnie.

Po wyjściu od bukmachera udał się do swego apartamentu w Waldorf Pałace, gdzie czekał na niego niecierpliwie wysoki, chudy młodzieniec.

- Dzień dobry - powitał go Riley. - Pan jest Ford, prawda, Harold Ford?

- Henry Ford, panie Riley.

- I szuka pan kredytu dla sfinansowania maszyny, którą buduje pan w swoim warsztacie rowerowym, tak? Jak pan ją nazwał?

- Ipsimobil.

- Hmm, nie bardzo mi się to podoba. Czy nie lepiej byłoby automobil?

- Świetny pomysł! Wykorzystam go, jeśli pan pozwoli.

- Podoba mi się pan, Henry, jest pan młody, energiczny, bystry, wierzę w pańską przyszłość i w pański automobil. Zainwestuję dwieście tysięcy w pana przedsiębiorstwie.

Riley wypisał czek i odprowadził Forda do drzwi. Spojrzał na zegarek i pod wpływem nagłego impulsu szybko się cofnął. Rozejrzał się po saloniku, po czym wszedł do sypialni, rozebrał się, a następnie włożył szarą koszulę i szare spodnie. Na kieszonce koszuli, dużymi literami wyszyty był napis: Szp. Woj. St. Alb.

Nathan Riley zamknął teraz drzwi sypialni i - znikł.

Pojawił się w tej samej chwili na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans przy swoim łóżku, jednym z dwudziestu czterech łóżek ustawionych pod ścianami długiego koszarowego budynku ze stali. Nie zdążył jeszcze odetchnąć, gdy pochwyciły go trzy pary rąk. Nim zrobił najmniejszy gest obronny, dostał zastrzyk z 2 cc tiomorfatu sodu. Natychmiast znieruchomiał.

- Jednego już mamy - powiedział ktoś.

- Pilnujcie go póki co - odparł ktoś inny. - Generał Carpenter zamówił troje.

 

Kiedy Marcus Junius Brutus opuścił jej łoże, Lela Machan klasnęła w dłonie. Do komnaty weszła niewolnica i przygotowała kąpiel. Po kąpieli Lela ubrała się, skropiła wonnościami, spożyła śniadanie, złożone z fig smyrneńskich, różowych pomarańcz i dzbana purpurowego wina Lachryma Christi. Wypaliła papierosa i kazała przygotować lektykę.

W bramie jej domu stał, jak zwykle, tłum pełnych uwielbienia żołnierzy z XII Legii. Dwóch centurionów odepchnęło ludzi z lektyką, ujęło drążki i poniosło ją na własnych tęgich ramionach. Lela Machan uśmiechnęła się. Młody człowiek w szafirowym płaszczu przedostał się przez ciżbę i podbiegł. W jego ręku błysnął nóż. Lela zebrała się w sobie, by mężnie przyjąć śmierć.

- O, pani! - wykrzyknął młodzieniec. - O, Lelo! Młodzieniec rozpłatał sobie nożem lewe ramię, tak że szkarłatna krew popłynęła obficie plamiąc szaty Leli...

- Krew moja - zawołał młodzian - jest tylko nędzną daniną dla ciebie, o pani! Lela dotknęła łagodnie jego czoła.

- Niemądry chłopcze - szepnęła - na co to?

- Na znak hołdu i miłości dla ciebie, o pani!

- Będziesz dopuszczony dziś wieczór o dziewiątej - szepnęła Lela, on zaś patrzył na nią w milczeniu tak długo, że aż się roześmiała. - Przyrzekam ci. A jak ci na imię, piękny chłopcze?

- Ben Hur.

- Dziś o dziewiątej, Ben Hurze.

Lektyka ruszyła. Nie opodal Forum minął ich Juliusz Cezar, żywo dyskutujący z Savonarolą. Gdy ujrzał lektykę, skinął ostro na centurionów, którzy stanęli jak wryci. Cezar rozsunął zasłony lektyki i wbił wzrok w Lelę, ta zaś spojrzała nań omdlewająco. Grymas wykrzywił twarz Cezara.

- Dlaczego? - spytał ochryple. - Prosiłem, błagałem, szlochałem, rzucałem wszystko do twych stóp... na próżno! Dlaczego, Lelo? Dlaczego?

- Czy pamiętasz Boadiceę? - wyszeptała Lela.

- Boadiceę? Królową Brytów? Na Boga, Lelo, cóż ona znaczy wobec naszej miłości? Jej nie kochałem. Pokonałem ją tylko w bitwie.

- I zabiłeś ją, Cezarze.

- Sama się otruła.

- To była moja matka, Cezarze! - Palec Leli wymierzony był w pierś Cezara. - Morderco! Zostaniesz ukarany. Nim miną Idy Marcowe, Cezarze!

Cezar cofnął się, zdjęty grozą. Otaczający Lelę tłum wielbicieli wzniósł na jej cześć okrzyk uznania. Ruszyła dalej i wśród ulewy płatków róż i fiołków, poprzez Forum, dotarła do świątyni Westy. Tam porzuciła swych wielbicieli i weszła do przybytku dziewiczej bogini.

Przed ołtarzem uklękła, zmówiła modlitwę, rzuciła szczyptę kadzidła w płonący na ołtarzu ogień i zdjęła szaty. Spojrzała na swe przepiękne ciało, odbite w srebrnym zwierciadle, i nagle doznała uczucia gwałtownej tęsknoty za domem. Włożyła szarą bluzę i szare spodnie. Na kieszonce bluzy wyhaftowane były litery: Szp. Wojsk. St. Alb. Z uśmiechem raz jeszcze spojrzała na ołtarz i znikła. W tej samej chwili pojawiła się na oddziale T szpitala wojskowego w St. Albans, gdzie natychmiast straciła przytomność pod wpływem zastrzyku z tiomorfatu sodu.

- To już dwoje - powiedział czyjś głos.

- Potrzeba jeszcze jednego.

 

George Hanmer uczynił dramatyczną przerwę i spojrzał po sali - na ławy opozycji, na postać szefa Izby siedzącego symbolicznie na worku wełny i na spoczywającą na szkarłatnej poduszce przed nim srebrną buława. Cała Izba Gmin, zahipnotyzowana płomiennym krasomówstwem Hanmera, czekała z zapartym tchem na dalszy ciąg jego mowy.

- Więcej nic już nie powiem - rzekł wreszcie Hanmer głosem zdławionym od nadmiaru wzruszenia. Twarz mu pobladła i przybrała wyraz zawzięty. - Walczyć będę o tę ustawę na piaskach nadmorskich, w miastach i miasteczkach, na łąkach, polach i w wioskach. O ustawę tę walczyć będę do śmierci i, z bożą pomocą, także po śmierci... Czy to, co mówię, jest prośbą czy wyzwaniem - niech rozstrzygną sumienia dostojnych członków Izby. Ale jedno jest dla mnie pewne i przesądzone: Anglia musi władać Kanałem Sueskim.

Hanmer usiadł. W Izbie zawrzało. Wracał na miejsce wśród oklasków i głośnych owacji, a po drodze Gladstone, Churchill i Pitt zatrzymywali go, by z wylaniem uścisnąć mu dłoń. Lord Palmerston patrzył nań chmurnie, lecz Disraeli szybko odsunął Palmerstona, z dala już wyrażając swój zachwyt i uznanie.

- Pojedziemy coś przegryźć w Tattersalu - rzekł Disraeli. - Moje auto czeka.

Przed Parlamentem istotnie już czekał czarny rolls royce. Siedząca w nim Lady Beaconsfieid wpięła pierwiosnek w butonierkę Disraeliego i czule pogłaskała Hanmera po policzku.

- Daleko, odszedłeś, Georgie - powiedziała - od czasów szkolnych - kiedy tak dokuczałeś Benowi.

Hanmer zaśmiał się, Disraeli zanucił Gaudeamus igitur... i razem z Hanmerem śpiewali starą scholastyczną pieśń aż do chwili, gdy znaleźli się przed Tattersalem. Tam Disraeli zamówił piwo i pieczone gałąbki, a Hanmer poszedł do klubu na górę, aby się przebrać.

Bez żadnego właściwie powodu zapragnął nagle raz jeszcze przyjrzeć się swemu dawnemu życiu. Może nie chciał tak całkowicie zrywać z przeszłością. Zdjął surdut, nankinową kamizelkę, prążkowane spodnie i lakierowane buty z cholewami, a wreszcie ciepłą bieliznę. Włożył szarą koszulę, szare spodnie i - znikł.

Pojawił się na oddziale T szpitala St. Albans, gdzie mocna doza tiomorfatu sodu pozbawiła go przytomności.

- To już będzie troje - stwierdził ktoś.

- Odesłać ich do Carpentera.

 

Tak więc sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer znaleźli się w gabinecie generała Carpentera. Mieli na sobie szare stroje” szpitalne i wciąż jeszcze byli pod działaniem tiomorfatu sodu.

Gabinet, specjalnie na ten cel opróżniony, jarzył się od świateł. Obecni byli rzeczoznawcy z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa. Gdy kapitan Edsel Dimmock ujrzał kamienne twarze wpatrzone nieruchomo w niego i w jego pacjentów, niczym pluton egzekucyjny, zerwał się z miejsca. Generał Carpenter uśmiechnął się posępnie.

- Nie przyszło panu na myśl, Dimmock, że nie wszyscy dadzą się nabrać na pańską opowieść o znikaniu.

- Panie generale.

- Ja też jestem ekspertem, Dimmock. Wyjaśnię panu krótko, jak sprawa wygląda. Przebieg wojny jest niezadowalający. Nawet bardzo zły. Były przecieki informacji. A bałagan w St. Albans może wskazywać na pana.

- Ależ oni naprawdę znikają, panie generale...

- Moi rzeczoznawcy chcą właśnie pomówić o tym z panem i z pańskimi pacjentami. Zaczniemy od pana.

Rzeczoznawcy zabrali się do Dimmocka, mając do dyspozycji zmiękczalniki podświadomości i wyzwalacze instynktów oraz stosując blokadę autokontroli. Uciekli się nawet do narkoanalizy i wszelkiego rodzaju nacisków fizycznych i psychicznych. Trzykrotnie doprowadzili jęczącego Dimmocka do załamania, ale na nic się to zdało.

- Niech się teraz wypoci po tym wszystkim - rzekł Carpenter - a panowie weźcie się do pacjentów.

Eksperci nie mieli ochoty stosować drastycznych metod wobec kobiety i chorych żołnierzy.

- Co za przewrażliwienie! - wściekał się generał Carpenter. - Walczymy o cywilizację. Musimy obronić nasze ideały bez względu na cenę. Proszę zaraz się do nich zabrać.

Eksperci z Wywiadu, Kontrwywiadu, Bezpieczeństwa i Centrali Szpiegostwa przystąpili do dzieła. Jak płomienie trzech zdmuchniętych świec sierżant Nathan Riley, sierżant Lela Machan i kapral George Hanmer zniknęli w mgnieniu oka. A jeszcze przed sekundą siedzieli na fotelach, otoczeni przez znęcających się nad nimi rzeczoznawców.

Eksperci osłupieli. Generał Carpenter zachował się elegancko.

- Kapitanie Dimmock - rzekł sztywno skłoniwszy głowę - muszę pana przeprosić. Pułkowniku Dimmock, awansuję pana za dokonanie doniosłego odkrycia. Tylko... tylko co to wszystko, u diabła, znaczy? W każdym razie musimy sprawdzić najpierw samych siebie. - Podniósł słuchawkę. - Przysłać tu rzeczoznawcę od urazów bojowych i psychiatrę.

Po chwili weszli dwaj eksperci. Skrupulatnie zbadano ich personalia, oni zaś zbadali świadków, po czym zastanowili się.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin