Brown Sandra - Upadek Adama.doc

(666 KB) Pobierz

Sandra Brown UPADEK ADAMA

 

Drogi Czytelniku,

pragnęłabym ci z całego serca podziękować za entuzjastyczne zain­teresowanie, jakim darzyłeś w ciągu ostatniego dziesięciolecia moje romanse. Głęboką radością napełnia mnie to, że zdołałam cię zarazić przyjemnością, jaką odczuwałam podczas ich pisania. Najwyraźniej łączy nas upodobanie do miłosnych historii, kończących się szczęś­liwie i rozpalających w nas ciepłe uczucia.

Prawie nic nie może się równać z doznaniami, jakie niesie rodząca się miłość. We wszystkich swoich romansach staram się przekazywać te właśnie doznania. Zmieniają się wydarzenia, postaci, sceneria, ale ten temat wciąż powraca.

Jest w nas coś, co sprawia, że darzymy uwielbieniem kochanków i zmienne koleje pościgu za spełnieniem i szczęściem. Bo w istocie, połowa przyjemności zawiera się w owej pogoni! Głęboko angażuję się w niepowtarzalny los każdej pary i często kolejny raz czytam historie tych, których sama przecież połączyłam, zupełnie jakbym powracała do starych przyjaciół.

Mam nadzieję, że i tobie przypadnie do gustu ta opowieść - jedna z moich ulubionych.

 

PROLOG

To była wiadomość wieczoru.

Wypadek wydarzył się w północnych Włoszech. Góra wprawdzie nie należała do najbardziej niebezpiecznych, ale była wystarczająco wysoka i urwista, by budzić respekt nawet doświadczonych alpinistów. Adam Cavanaugh spadł w dziewięciometrową skalną rozpadlinę, doznając poważnego uszkodzenia kręgosłupa. Gdy doniosły o tym gazety, panika ogarnęła setki osób pracujących dla niego na całym świecie.

Thad Randolph nie wpadł w panikę, ale zasłyszana w wieczornym dzienniku wiadomość sprawiła, że na mo­ment zastygł. Przerwał naprawianie transformera i kazał swoim dzieciom, Megan i Mattowi, być cicho. Sięgnął do pokrętła przenośnego telewizora stojącego na kuchennym blacie i wzmocnił natężenie głosu.

„...jedynym, który przeżył. Właśnie został przewieziony do Rzymu, co pozwala mieć nadzieję, że jeszcze dziś wie­czorem dowiemy się, jak rozległych doznał urazów. Pozo­stałymi członkami wyprawy byli Pierre Gautier, francuski kierowca wyścigowy, i Alexander Arrington, wpływowy angielski bankier. Obaj mężczyźni, jak nam doniesiono, ginęli na miejscu. Pan Cavanaugh jest właścicielem sieci hoteli, szeroko znanym na świecie...”

- Ej, przecież mama tam pracuje - powiedział Matt.

- Czy oni mówią o naszym Adamie? - zapytała Megan.

- Tak - odparł Thad ponuro. - Psyt...

Wiadomości przekazywano bezpośrednio z Rzymu. Pro­wadzący dziennik pytał miejscowego reportera:

- Czy lekarze podali jakieś prognozy co do stanu zdro­wia pana Cavanaugh?

- Niestety nie. Odmówiono udzielania wszelkich infor­macji, dopóki pan Cavanaugh nie przejdzie serii badań, pozwalających na dokładne określenie, w jakim jest stanie. Powiadomiono nas jedynie, że doznał poważnych obrażeń kręgosłupa.

- Czy był przytomny w momencie lądowania w Rzymie?

- Nie uzyskaliśmy oficjalnego potwierdzenia, ale wydaje się, że nie. Natychmiast odwieziono go do szpitala. Będzie­my mogli podać więcej wiadomości...

Thad sięgnął gwałtownie do pokrętła głosu i ściszył tele­wizor zupełnie. Rzucił słowo, którego dzieciom nie było wolno powtarzać; miały nakazane ignorować jego istnienie i respektowały to w obawie przed karą. Uważały, że to nie w porządku - przecież mama nigdy nie karciła za to samo Thada! Trudno im było jednak zignorować je teraz: wprost wrzało na wąskich wargach ich taty.

- Pieprzony głupiec!

- Kto taki? - spytała Elizabeth Randolph, wchodząc do kuchni zapasowym wejściem.

Położyła torebkę i walizeczkę na dokumenty na stole, a cała trójka odwróciła się w jej stronę.

- Mama, zgadnij, o kim mówił facet w telewizji!

- Matt, Megan, zmykajcie! - polecił pośpiesznie Thad, wskazując drzwi prowadzące w głąb domu.

- Ale tato...

- Jazda. Chcę porozmawiać z waszą matką na osob­ności.

- Ale mama...

Zmarszczył brwi i dzieciom słowa sprzeciwu zamarły na wargach. Mówił na serio. Dzieci Elizabeth Burke dość szybko poczuły sympatię i szacunek do Thada Randolpha, kiedy ten poślubił ich matkę. On przyzwyczaił się do ich hałaśliwości, one zaakceptowały jego sposób bycia. Wszyscy troje bardzo się do siebie przywiązali, tak że Matt i Megan ochoczo zgodzili się, by Thad ich zaadoptował. W tej chwili tata miał wyraźnie wypisane na twarzy „przestańcie się wygłupiać”, co oznaczało, że sprzeczanie się nie tylko nic nie da, a wręcz byłoby nieroztropne. Wyszli więc niechętnie.

- Thad? O co chodzi?

Odwrócił się do żony i ujął ją za ramiona.

- Nie chciałbym, żebyś się zdenerwowała.

- Wyraz twojej twarzy dostatecznie już mnie zdener­wował. Czy coś się stało? Na pewno coś strasznego. Mama? Ojciec? Lilah?

Pierwszy mąż Elizabeth zginął w straszliwym wypadku drogowym. Wiedziała, co to znaczy nieoczekiwanie otrzy­mać tę najgorszą wiadomość. Poczuła głęboko w żołądku mdlący ból, jak tamtego poranka, gdy otworzyła drzwi dwóm policjantom o poważnych twarzach, trzymającym czapki w rękach. W panice złapała Thada za koszulę.

- Powiedz mi.

- Chodzi o Adama.

- Adama? - Twarz jej pobladła.

Elizabeth łączyły z Adamem Cavanaugh osobiste więzy. Na początku była to czysto służbowa znajomość. Rozwinęła się ona w miarę powstawania kolejnych butików o nazwie „Fantasy”, które Elizabeth zakładała w hotelach Cava­naugh. Miała ich już pięć, a planowała następne. Zażyła przyjaźń, jaką darzyło się tych dwoje, swego czasu przy­prawiła Thada o męki zazdrości. Jednak gdy przekonał się, że przystojny młody milioner nie rywalizuje z nim o miłość Elizabeth, uznał go również za swojego przyjaciela.

- Coś się stało Adamowi? - spytała głosem brzmiącym piskliwie ze strachu.

- Spadł podczas wspinaczki we Włoszech.

- O Boże! - krzyknęła i przycisnęła palce do ust. - Niczyje?

- Żyje. Ale doznał poważnych obrażeń. Przewieźli go do Rzymu.

- Poważnych obrażeń? Jakich?

- Nie ma pewności co do...

- Thad.

- Kręgosłup - powiedział z westchnieniem wyrażają­cym rezygnację.

- Czy rdzeń kręgowy jest przerwany? - W oczach Elizabeth ukazały się łzy.

- Nie wiem. - Spojrzała na niego podejrzliwie, więc oświadczył z naciskiem: - Przysięgam, że nie wiem. Do­niesienia są raczej fragmentaryczne. - Powtórzył, co mówił reporter. - Nie wygląda to dobrze - dodał.

Elizabeth przytuliła się do męża. Objął ją mocno.

- Tak się cieszył na tę wyprawę - wymamrotała w ko­szulę Thada. - Kiedy mi o niej powiedział, oświadczyłam, że moim zdaniem to głupota ryzykować życie albo nogi dla idiotycznego sportu. - Przełknęła łzy. - Ale tylko się z nim droczyłam. - Gwałtownie uniosła głowę. - Poszło z nim dwóch przyjaciół. Co z nimi?

Thad wsunął palce we włosy żony i zaczął lekko masować jej głowę.

- Zginęli na miejscu, Elizabeth.

- Boże - jęknęła - to straszne dla Adama.

- Jeśli wierzyć doniesieniom, jeden z nich ześliznął się w szczelinę lodową i pociągnął za sobą pozostałych.

- Znając Adama, można mieć pewność, że będzie się czuł za wszystko odpowiedzialny, obojętne, czy to była jego wina, czy nie - stwierdziła i odchyliwszy się spojrzała na męża. - Co mamy robić?

- Teraz nic.

- Ależ musimy coś zrobić, Thad.

- Powinnaś myśleć o sobie. I o dziecku. - Położył rękę na jej brzuchu, wyraźnie zaokrąglonym ciążą. Początek ostatniego trymestru. - Adam na pewno by nie chciał, żebyś narażała jego przyszłego chrześniaka.

- Zapytam panią Alder, czy nie zostałaby z dziećmi. Moglibyśmy jeszcze dzisiaj polecieć z Chicago do Rzymu.

- Nie polecisz do Rzymu - oświadczył stanowczo, potrząsając głową.

- Nie mogę po prostu siedzieć tutaj i nic nie robić! - I rozpłakała się z frustracji.

- Masz całe mnóstwo do roboty przez następnych parę dni. Miliony spraw, którymi trzeba się będzie zająć. Dopóki rokowania co do Adama nie zostaną podane do oficjalnej wiadomości, wszystko tutaj pogrąży się w chaosie. Na pew­no liczyłby na twój rozsądek w tak kryzysowej sytuacji. Dużo bardziej przydasz się tu, na miejscu, podejmując roz­mowy i odpierając ciekawskich, niż w Rzymie, plącząc się po szpitalnych korytarzach i zadręczając ze zmartwienia, że i tak nic nie możesz pomóc.

- Chyba masz rację - zrezygnowała przygnębiona. - Nie, wiem, że masz rację. Po prostu czuję się taka bezuży­teczna.

Nic nie odpowiedział. Zdał sobie nagle sprawę, jak bar­dzo bezużyteczny poczuje się Adam Cavanaugh, gdy od­zyska przytomność... Boże broń, żeby... i odkryje własne niedołęstwo spowodowane urazem kręgosłupa.

- Biedny gnojek - mruknął cicho, tak by wtulona w jego opiekuńcze ramiona Elizabeth tego nie usłyszała.

 

Rozdział 1

- Kiepski pomysł. Najgorszy, jaki mógłby komukolwiek przyjść do głowy.

Lilah Mason, bosa, ubrana w przylegające jak druga skóra obcisłe dżinsy i wypłowiały czerwony podkoszulek, wyglądała jak hippiska z lat sześćdziesiątych. Była wtedy jeszcze dzieckiem, ale kiedy się na nią patrzyło, nieodparcie przywodziła na myśl buntowniczego ducha tamtych czasów. Mocno zirytowana, potrząsnęła głową, jakby chciała od­rzucić gęste, kręcone włosy. Właściwie nie było to potrzebne, gdyż czoło miała przewiązane przepaską utrzymującą nie­sforne kosmyki w porządku i zapobiegającą spływaniu kro­pel potu, ale najwidoczniej ten ruch wszedł jej w nawyk.

- Może byś nas wysłuchała do końca? - powiedziała karcąco do swojej młodszej siostry Elizabeth.

- Już usłyszałam co trzeba. Adam Cavanaugh. Samo to nazwisko wystarczy, żebym odrzuciła każdy pomysł, który wylągł się w waszych głowach. - Popatrzyła - wrogo na szwagra i siostrę. - Najlepiej zapomnijmy od razu o tej rozmowie i chodźmy na lody. Bez urazy, dobrze?

Thad i Elizabeth spojrzeli na nią z niemym wyrzutem. Lilah, widząc, że tak łatwo nie poddadzą się, opadła na sofę stojącą w saloniku jej malutkiego mieszkanka i pod­ciągnęła obleczone wytartym dżinsem kolano do piersi, zasłaniając się nim jak tarczą.

- No dobra, zaczynajcie. Palnijcie mi małe kazanie i skończmy z tym.

- On się naprawę źle czuje, Lilah.

- Jak wszyscy pacjenci z uszkodzonym kręgosłupem - zauważyła sarkastycznie. - Zwłaszcza zaraz po wypadku. Tylko że większość z nich nie ma środków finansowych, by zapewnić sobie taką pomoc, na jaką stać pana Adama Cavanaugh. Wydzierając czeki ze swojej książeczki może zatrudnić tylu lekarzy, pielęgniarek i psychoterapeutów, ilu większość pacjentów nigdy nie widziała na oczy. Nie jestem mu potrzebna.

- To ma być przeciwieństwo snobizmu, tak? - zapytał Thad spokojnie.

- Nieważne ile on ma pieniędzy.

- W takim razie dlaczego nie chcesz być jego psychoterapeutką? - zaatakowała Elizabeth.

- Bo za nim nie przepadam - odpaliła Lilah. Podniosłą obie ręce w obronnym geście, uprzedzając ich protesty. - Zaraz, pozwólcie, że to wyrażę inaczej. Bo go nienawidzę, pogardzam nim, czuję do niego odrazę. Odwzajemnioną zresztą.

- To nie powinno wpływać na twoją decyzję.

- Ale wpływa. - Lilah zerwała się z sofy i zaczęła przemierzać w tę i z powrotem pokój. - Tacy faceci jak on są najgorsi... To naprawdę nieprzyjemni pacjenci. Dzieci nas darzą miłością za opiekę. Starsi ludzie okazują wzru­szającą wdzięczność. Nawet młode kobiety dziękują nam z rozrzewnieniem. Ale faceci jak Cavanaugh - potrząsnęła głową energicznie - to ho-ho-ho. Nic z tych rzeczy. W szpi­talu ciągniemy zapałki, kto się z nimi będzie męczył.

- Ale Lilah...

- Właściwie dlaczego? - zapytał Thad, wpadając żonie w słowo.

Elizabeth zwykle reagowała emocjonalnie w sytuacjach takich jak ta, jej mąż zaś starał się postępować bardziej pragmatycznie, zwłaszcza wobec swojej kapryśnej szwagierki, której nastroje zmieniały się gwałtownie i zaskakująco.

- Ponieważ ci ludzie na ogół cieszyli się wspaniałą kon­dycją fizyczną, zanim doszło do wypadku, a większość z nich doznała urazu podczas uprawiania niebezpiecznych sportów. Sami szukali niebezpieczeństwa. Są aktywnie i przedsiębiorczy. To motocykliści, windsurfingowcy, nar­ciarze, miłośnicy szybkich samochodów. Zwykle są dobrze zbudowani. W każdym razie lepiej niż reszta populacji. Kiedy taki ktoś doznaje urazu i w jego wyniku paraliżu, choćby nawet tylko na jakiś czas, czuje się jak prawdziwa niedojda. Zupełnie nie jest w stanie pogodzić się z tym, że z supermana zmienił się w bezradnego inwalidę. Zaczyna się wściekać, handryczyć, staje się zgorzkniały, choćby przedtem był nie wiem jak sympatyczny. Odgrywa się na wszystkich wokoło za nieszczęście, które go spotkało. Nie trzeba długo czekać, żeby stał się jak wrzód na... no wiecie, głowie.

- To nie dotyczy Adama.

- Słusznie - zgodziła się skwapliwie Lilah. - On więcej stracił i może być tylko jeszcze gorszy.

- Będzie świadomy, że chcesz mu pomóc.

- Będzie się wściekał z byle powodu.

- Będzie ci wdzięczny.

- Będzie ze mną stale wojował.

- Będziesz dla niego promieniem nadziei.

- Raczej kozłem ofiarnym. - Lilah wciągnęła głęboko powietrze. - To na mnie się wszystko skrupi. Cały jego podły charakter. Oczywiście, jeśli zdecydowałabym się na­razić na takie traktowanie, ale nie mam zamiaru. I to chyba kończy dyskusję.

- Zrób coś. - Elizabeth patrzyła błagalnie na Thada.

Roześmiał się i wzruszył ramionami.

- Ale co? Lilah jest dorosła. I właśnie podjęła decyzję,

- Dziękuję, Thad - powiedziała Lilah z zadowoleniem.

- Tylko że ja widziałem Adama, a ty nie.

Thad uparł się, że Elizabeth nigdzie nie pojedzie, ale nalegała tak bardzo, że w końcu wsiadł do samolotu i po­leciał zobaczyć Cavanaugh; właśnie wrócił z najświeższymi informacjami o jego zdrowiu.

- Powtórz Lilah, co ci powiedzieli lekarze o stanie Ada­ma - poprosiła męża Elizabeth.

Lilah z głębokim westchnieniem podeszła z powrotem do sofy. Thad poczekał, dopóki na niej nie usiadła wygodnie.

- Poleciałem na Hawaje, żeby się z nim spotkać.

- Myślałam, że jest w Rzymie.

- Był tam, ale na własną prośbę zaraz po operacji został przewieziony na Hawaje.

- Po operacji...?

Thad pokiwał głową.

- Jak rozumiem, rdzeń kręgowy nie został uszkodzo­ny? - Profesjonalna ciekawość wzięła górę nad silną nie­chęcią do Cavanaugh.

- Chwała Bogu, nie. Ale ileś tam kości w jego kręgo­słupie było pękniętych i złamanych. Chirurdzy je oczywiście poskładali. Nie jestem obeznany z medyczną terminologią, w każdym razie doznał czegoś w rodzaju stłuczenia kręgo­słupa. Niezwykle silne uderzenie spowodowało rozległą opuchliznę.

- Na tym to właśnie polega. Nabrzmiałe tkanki uciskają nerwy. Dopóki obrzęk nie zejdzie, lekarze nie są w stanie stwierdzić ani jak rozległy jest paraliż, ani czy się cofnie.

- O właśnie. - Thad skinął głową z zadowoleniem; to, co powiedziała, w pełni pokrywało się z tym, co usłyszał od lekarzy.

- Operacja oczywiście opóźni ustąpienie obrzęku - do­dała Lilah.

- No tak, ale od tamtej pory minęły dwa tygodnie. Powinno mu się już polepszyć, a tymczasem nie widać żadnej poprawy.

- Czy to znaczy, że wciąż pozostaje w stanie diaschizy? - zapytała Lilah. Zauważywszy pytające spojrzenie Thada, wyjaśniła: - Wstrząs pourazowy. Jest dalej spara­liżowany?

- Tak.

- Od pasa w dół nie reaguje na żadne bodźce?

- Na żadne.

- Przecież musiał już zacząć terapię, prawda? - A kiedy Thad odwrócił wzrok, jakby czuł się winny, oznajmiła do­myślnie: - I zaczął.

- Owszem - wymamrotał Thad niechętnie - ale nie zareagował odpowiednio.

- Po prostu się jej nie poddał - stwierdziła stanowczym tonem. - I w ten sposób znaleźliśmy się w punkcie wyjścia. Właśnie przyznałeś mi rację. Tacy jak Adam nie są zdolni do współpracy z terapeutą. Dręczeni strachem, że nigdy już nie będą tacy sami jak przed wypadkiem, chcieliby powrót do zdrowia zawdzięczać tylko sobie, a jeśli nie, tkwią w upo­rczywym bezruchu. Którą z tych możliwości wybrał Cavanaugh?

- Nie chce w ogóle nic robić.

Wymruczała jakieś zdawkowe „uhmp”.

- Chyba go nie potępiasz? - W głosie Thada pojawił się cień irytacji.

- Moja praca nie polega na potępianiu kogokolwiek, Thad - warknęła w odpowiedzi. - Moim zadaniem jest doprowadzić pacjenta do jak najlepszej formy, a nie niańczyć go, kiedy się roztkliwia nad sobą, ileż to on stracił.

- Tak, wiem. Przepraszam. - Thad przeciągnął ręką po włosach. - Po prostu... gdybyś go widziała leżącego w tym cholernym łóżku, niezdolnego się poruszyć, wyglą­dającego tak... tak żałośnie.

Twarz Lilah złagodniała nieco.

- Widuję takich pacjentów codziennie. A niektórzy pew­nie bardziej zasługują na współczucie niż Cavanaugh.

- Jestem tego świadomy - przyznał Thad z westchnie­niem. - Nie twierdzę też, że Adam jest ważniejszy ani że jesteś osobą pozbawioną litości.

- Adam jest po prostu naszym przyjacielem - powie­działa cicho Elizabeth. - Kimś dla nas wyjątkowym.

- I moim śmiertelnym wrogiem - przypomniała im Lilah. - Można powiedzieć, że od pierwszego wejrzenia poczuliśmy do siebie niechęć. Pamiętasz, Lizzie? Wtedy, gdy nas sobie przedstawiłaś w hotelowym butiku.

- Owszem.

- A pamiętasz wasze wesele? Kiedy on i ja ledwie do­kończyliśmy walca, którego musieliśmy razem zatańczyć. Cud, żeśmy się nie pobili.

- Skarżył się, że uparłaś się go prowadzić.

- A pewnie! Prowadził okropnie!

Elizabeth i Thad wymienili spojrzenia. Gdyby sytuacja nie była tak poważna, pewnie by ich to ubawiło.

- A ostatnia gwiazdka? Ledwie zdążyłam wejść do waszego domu, a on natychmiast wymamrotał jakieś nieprzekonujące, zmyślone naprędce usprawiedliwienie i wyszedł.

- Dopiero po tym, jak zaczęłaś kpić z gęsi, którą przy­niósł.

- Powiedziałam tylko, że mogli przynajmniej obciąć jej i głowę, skoro wybulił na tego idiotycznego ptaka tyle forsy.

- Poczuł się obrażony, Lilah - powiedziała Elizabeth - i trudno mu się dziwić. To był ładny gest z jego strony. Jeden z hotelowych kucharzy upiekł tę gęś w spe­cjalny sposób i...

- Dziewczyny... - przerwał im Thad i popatrzył na nie z wyrzutem. Kiedy zamilkły, skierował wzrok na Lilah. - Zdajemy sobie sprawę z trwającego między tobą i Adamem antagonizmu, ale też naszym zdaniem, osobiste pobudki nie powinny tu odgrywać roli.

- Ale to ja się nimi kieruję. Terapeuta musi być uprzej­my wobec pacjenta, wręcz przymilny. Jeśli natomiast Cavanaugh zachowa się wobec mnie jak bydlak, to mu się to upiecze.

- Lilah, może się i tak zdarzyć, ale mówimy o jego życiu.

- Przecież nie umarł.

- W jego mniemaniu: tak. Tu chodzi o jakość życia. Był taki ambitny, pełen energii, przecież wiesz. Jak lawina, która w każdej chwili może zejść z gór. Miał tyle pary co rozpędzona lokomotywa.

- I może być taki znowu. Przecież lekarze nie orzekli, że uszkodzenia kręgosłupa są nieodwracalne i że pozostanie sparaliżowany na zawsze - dowodziła Lilah.

- Tak, tylko że on w to nie wierzy. A dopóki nie uwie­rzy, opinia lekarzy naprawdę nie ma znaczenia. Ktoś go musi przekonać, że może być lepiej. I to jak najszybciej. Któryś z lekarzy powiedział mi, że im dłużej Adam pozo­staje w bezruchu, tym mniejsze ma szanse na pełny powrót do zdrowia.

- To prawda.

Elizabeth wstała, podeszła do siostry, zamknęła jej ręce w swoich dłoniach i powiedziała:

- Lilah, proszę cię... Wiem, że proszę o wiele, ale... czy pracować na Hawajach to naprawdę taka straszna rzecz?

- To nie fair, Lizzie. Nie odmawia się pracy na Hawa­jach... ani prośbie ciężarówki.

Elizabeth uśmiechnęła się, ale jej oczy pozostały poważne.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin