GRAHAM MASTERTON
PODPALACZE LUDZI
Zespół Opery San Diego
wspólnie z firmą Mander Promotions
ma zaszczyt zaprosić
na Wieczór Galowy
poświęcony Operowym Hołdom dla Ryszarda Wagnera
Teatr Miejski San Diego, Second Avenue przy A Street 21 czerwca, godzina 21.00
strój wieczorowy
ROZDZIAŁ 1
Gdyby Bob Tuggey bodaj przez moment przypuścił, że dziewczyna w czerwonej
kowbojskiej koszuli w kratę i z jasnoczerwonym kanistrem w ręku szła przez
parking w zamiarze spalenia się żywcem, byłby w jednej chwili rzucił łopatkę do
nakładania hamburgerów, przeskoczył przez kontuar i wybiegł z restauracji tak
szybko, jak tylko pozwoliłaby mu na to lekkopółciężka budowa ciała.
Zajmował miejsce przy oknie w kuchni, był więc prawdopodobnie pierwszą osobą u
McDonalda z Rosecrans Street, która ją dostrzegła. I jak na ironię -
prawdopodobnie jedyną, która dysponowała dostatecznym doświadczeniem, by zdać
sobie sprawę, iż coś jest z nią nie w porządku, mimo że uśmiechała się i
wymachiwała kanistrem tak, jak gdyby to był koszyczek polnych kwiatków.
Wiele lat temu Bob Tuggey pracował jako niższy urzędnik w biurze Williama
Truehearta, zastępcy szefa misji dyplomatycznej w Wietnamie Południowym. Późnym
wieczorem pewnego czerwcowego dnia 1963 roku, kiedy to kupiwszy u swego krawca w
Cholon pół tuzina sportowych koszul wracał samochodem do ambasady, w identyczny
sposób wymachując kanistrem zaszedł mu drogę buddyjski mnich. A-tisket, a-
tasket.
Nieco dalej jego valiant natrafił na przeszkodę w postaci przesuwającego się
ulicą długiego konwoju wojskowego i podczas gdy Bob siedział w samochodzie,
paląc papierosa i słuchając zespołu Peter, Paul and Mary, w odległości niespełna
trzydziestu metrów mnich wszedł na krawężnik, skropił sobie obficie głowę
mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy benzyną i zapalił zapałkę.
Odpowiedź zna wiatr, wiejący poprzez świat...
Bob nigdy nie zapomniał delikatnego odgłosu wybuchu zapalonej benzyny,
wirujących płatków tlącej się szaty i malującego się na stopniowo czerniejącej
twarzy mnicha spokoju. Słychać było wrzaski, odgłosy kłótni, dzwonki rowerów,
lecz nikt nie zawołał o pomoc. Bob wyskoczył z samochodu, ciągnąc za sobą z
zamiarem zduszenia ognia turystyczny koc, lecz trzej inni mnisi wytrwale
odpychali go kościstymi dłońmi, póki ich brat, w dalszym ciągu płonąc, nie runął
na ziemię już poza zasięgiem wszelkiej pomocy, chyba że tej pochodzącej od
Buddy.
Bob zgiął się wpół przy krawężniku i pod przydymionym nieboskłonem zwymiotował
rozbełtanymi kawałkami kurczęcia i skórkami od pomidorów. Po dziś dzień
Odpowiedź zna wiatr przyprawiało go o skurcz żołądka.
Kiedy dziewczyna ukazała się w zasięgu wzroku Boba, być może i odezwał się w
jego pamięci jakiś malutki dzwoneczek. Lecz z pewnością nie było w niej nic
takiego, co mogłoby mu nasunąć skojarzenie z protestującym mnichem buddyjskim.
Była filigranową blondynką, a jej zaczesane do tyłu włosy przywodziły mu na
pamięć Doris Day. Do kowbojskiej koszuli nosiła szeroki pas z garbowanej skóry i
dopasowane levisy.
- Cztery ćwierćfuntowce zamawiam - zawołała Sally, lnianowłosa kierowniczka.
Bob zerwał papierowe opakowania i wepchnął hamburgery do grilla. Za oknem
dziewczyna znajdowała się już w połowie parkingu, w dalszym ciągu wymachując
kanistrem, a za nią tańczył jej skulony cień. Słońce przez krótką chwilę
błysnęło w czerwonej emalii.
Bob miał nadwagę i zaawansowaną łysinę. Był zdecydowanie najstarszym
pracownikiem McDonalda z Rosecrans Street. Gdy lewym okiem spoglądał w kierunku
zachodnim, prawe patrzyło na północ - północny zachód. Lecz cała młodzież
przepadała za nim i nazywała Wujciem Tugiem. W przyszłym tygodniu kończył
pięćdziesiąt jeden lat i uroczystość tę miał obchodzić samotnie. Po tym jak
William Trueheart opuścił Sajgon, Bob obsuwał się z jednego szczebla rządowej
kariery urzędniczej na drugi, z jednego szarego biura do drugiego, od jednej do
drugiej czarnej kawy. Zaczął pić, z reguły butelkę ricarda dziennie, czasem
więcej. Dni pełne mlecznobiałych obłoków i smaku anyżu. Pewnego deszczowego
popołudnia we Francji w ciasnym mieszkaniu w Domaine de la Ronce spróbował
popełnić samobójstwo, odkręcając kurek. Bo i cóż było warte życie bez żadnych
widoków na przyszłość, bez pieniędzy i bez czyjegoś towarzystwa, nie licząc
podpalanego boksera o zaślinionym pysku, który nie potrafił się powstrzymać od
gryzienia mebli.
Uratował Boba jedynie smród gazu, który (w połączeniu z żołądkiem pełnym
ricarda) przyprawił go o nieznośny zawrót głowy i mdłości. Wyszedł na chwilę z
domu odetchnąć świeżym powietrzem. Absurdalne - w samym środku popełniania
samobójstwa, ale nie miał ochoty umierać odczuwając mdłości. Gdy go nie było w
domu, gaz w kuchni wybuchnął, przyprawiając psa o głuchotę. Konsjerżka była
wściekła i całymi godzinami chodziła za nim z wrzaskiem.
- Ty idioto! Wydaje ci się, że wysadzić własne mieszkanie w powietrze to taki
świetny dowcip?
- Że co? - odpowiadał za każdym razem. On również ogłuchł, ale tylko chwilowo.
Dziewczyna w dalszym ciągu posuwała się w kierunku drugiego końca parkingu.
Drżenie rozgrzanego powietrza sprawiało, iż wyglądało to tak, jak gdyby stąpała
po tafli przejrzystego jak kryształ jeziora. Na dworze było przeszło
pięćdziesiąt stopni, co w San Diego nie zdarzało się często. Kierowała się na
drugi kraniec parkingu, niosąc w ręku coś, co było bez wątpienia kanistrem, a
sądząc z tego, jak powoli się kołysało, kanistrem wypełnionym benzyną. Ale dokąd
go niosła? Po tamtej stronie parkingu nie parkował ani jeden samochód, również
żadnego pojazdu nie było widać na szosie.
Bob odwrócił na drugą stronę ćwierćfuntowce i przyjął dwa specjalne zamówienia
na cheeseburgery.
- Sally... są filety! - zawołał Gino, który pracował obok niego i cały składał
się z imponującej grdyki i przystrzyżonych brzytwą czarnych baczków.
Dziewczyna zaś przestąpiła przez rząd kolczastych krzewów, oddzielających jedną
cześć parkingu od drugiej.
- Wujciu Tug, gdzie są te ćwierćfuntowce? - zwróciła się doń Sally.
Bob opuścił wzrok. Były już prawie gotowe.
- Trzy kanapki z kurczakiem zamawiam - zawołała Marianna.
- Są big maki - powiedział Gino.
- Dwa cheeseburgery zamawiam - rzekł Doyle.
Bob znów podniósł oczy i ujrzał, że dziewczyna wciąż się oddala. Była teraz
prawdopodobnie jakieś sto pięćdziesiąt metrów od restauracji. Nie miał pojęcia,
czemu wciąż jej się przygląda, lecz znalazła się teraz wraz ze swoim kanistrem,
zwalniając kroku i rozglądając się, w takiej odległości od jakiegokolwiek
zaparkowanego pojazdu, jak gdyby zgubiła drogę lub uznała, że znalazła się
wreszcie we właściwym miejscu.
Skwierczenie ćwierćfuntowców odwróciło na chwilę uwagę Boba. Wyciągnął je z
grilla i wsadził do przygotowanych bułeczek.
- Cztery maki zamawiam! - zawołała Sally.
Bob postawił na stole metalową tackę z ćwierćfuntowcami i czyniąc to ujrzał, jak
dziewczyna siada po turecku na betonie. Zmarszczył brwi, próbując z wysiłkiem
dostosować wzrok do odległości. Jego oczy nie widziały już dobrze z daleka. Idąc
do kina albo na stadion Jacka Murphy'ego obejrzeć mecz Padresów, zawsze zabierał
ze sobą okulary. Lecz gdy dziewczyna, odkręcając kanister, odwróciła się nieco
bokiem, w jednej chwili pojął znaczenie tego gestu i dopiero wtedy zadrżał ze
zgrozy, kojarząc w myśli zdecydowany, płynny marsz w nieokreślonym bliżej
kierunku, a-tisket, a-tasket, z kołyszącą się czerwoną blaszanką i dostojną
pozycją siedzącą oraz przerażającym spokojem, z jakim odkręcała nakrętkę.
Słyszał pryskanie tłuszczu spod cheeseburgerów i paplaninę skautek. Lecz przed
oczyma miał obraz płonącego buddyjskiego mnicha.
- Chryste Panie! - rzekł.
- Wujku Tug? - pytająco zmarszczył brwi Gino.
- Dwa filety zamawiam! - zawołała Sally.
Upuścił łopatkę. Z brzękiem odbiła się od grilla i spadła na podłogę.
- Hej, Wujciu Tug... - rozpoczęła Sally.
Lecz Bob torował już sobie drogę pomiędzy Ginem a Tedem, zawadziwszy po drodze
udem o krawędź kontuaru. Coś za nim wołali, lecz głosy ich zlały się w jego
uszach w jeden nierozpoznawalny bełkot.
- Wwwujjjciuuu Tttuuggg...!
Zerwał ze ściany jaskrawoczerwoną gaśnicę. "Do gaszenia tłuszczów". O Boże! Jego
bark zderzył się z drzwiami wyjścia awaryjnego na zapleczu kuchni i Bob wypadł
wprost na panujący na dworze upał, w mcdonaldowskiej czapce na głowie i
powiewającym fartuchu, ściskając w dłoniach gaśnicę, niczym gracz w rugby
zbliżający się do bramki.
Okrążył restaurację, niezgrabnie przeskakując w biegu nisko zawieszony łańcuch.
"O Boże, proszę, nie pozwól jej, o Boże, proszę, nie pozwól!"
Tenisówki głośno klapały po rozgrzanym asfalcie. Wzrok mu się zaćmił. U c h h! -
dyszał. Nadwaga, brak kondycji. Uchh!Uchh! Uchh! Usłyszał cichą eksplozję,
niemal niedosłyszalne p u f f f! oraz krzyk kobiety. Ujrzał pomarańczowy
płomień, kołyszący się w podmuchach łagodnego wiatru niczym płonąca flaga. Serce
wyskakiwało mu z piersi, rozżarzone powietrze parzyło płuca. Lecz w następnej
chwili już wpadał z trzaskiem pomiędzy wysuszone na wiór krzaki, oddzielające
dwie części parkingu, i oto była i ona, siedząc dokładnie naprzeciwko niego,
cała w płomieniach.
W dalszym ciągu nogi miała skrzyżowane po turecku, lecz tułów utrzymywał się
sztywno w pionie. Zgarbiła plecy i rękoma objęła z całej siły uda. Mocno
zacisnęła powieki - nikt nie ma dostatecznie silnej woli, by spalić się z
otwartymi oczyma. Jej blond włosy zdążyły już sczernieć, tysiące koniuszków
tliło się pomarańczowym blaskiem niczym płonąca miotła. Musiała większą część
benzyny wylać na siebie z przodu, gdyż całe jej łono stanowiło gniazdo huczących
płomieni.
- Trzymaj się! - wrzasnął na nią Bob, choć nie miał pojęcia po co. Łupnął
gaśnicą o beton, aż zaczęła tryskać pianą. Skierował strumień prosto na jej
twarz, potem na nogi i nie przestawał polewać ją pianą, póki nie został
zdławiony ostatni płomyk. Pozostała tylko piana, para, oleisty dym i
przytłaczający swąd palonego ciała.
Z pasażu handlowego biegło w jego kierunku pięć czy sześć osób. Jakieś dzieci
płakały, a kobieta krzyczała:
- O Boże, o Boże!
- Wezwijcie pogotowie! - ryknął Bob o krok od histerii. Ślina pryskała mu z ust.
- Wezwijcie pieprzone pogotowie!
Ciężko dysząc i słaniając się na nogach, odwrócił się, by popatrzeć na
dziewczynę. W dalszym ciągu zachowywała pozycję siedzącą, choć włosy miała
zupełnie spalone, a twarz uczernioną jak wędrowny komediant. Drżała pod wpływem
szoku i bólu. Skóra na grzbietach jej dłoni była przepalona na wylot i widać
było nagie kości.
- Już dobrze - powiedział do niej Bob. Miał dość rozsądku, by jej nie dotykać. -
Tylko siedź spokojnie, staraj się nie poruszać. Karetka jest w drodze.
- Ty sukinsynu! - wyszeptała. - Ty sukinsynu! Dlaczego nie dałeś mi spłonąć?
- Wszystko w porządku - pocieszył ją. - Nic ci nie będzie. Czy chcesz się
położyć?
Wokół zaczął się już zbierać szemrzący tłumek ciekawskich. Bob usłyszał, jak
jakiś nastolatek mówi:
- W mordę, koleś, popatrz no tylko na nią!
- Idźcie sobie stąd, proszę - zażądał Bob, zataczając łuk sztywnym ramieniem. W
oczach miał łzy. - Ta kobieta cierpi. Może byście tak sobie stąd poszli?
Nikt się nie ruszył. Ktoś nawet przyklęknął i zaczął robić zdjęcia. Gdy zaś Bob
spojrzał za siebie na dziewczynę, ta rozciągnęła spękane szkarłatne wargi w
grymasie nienawiści. Wpatrywała się w niego takim wzrokiem, jak gdyby chciała go
przekląć.
- Sukinsyn! - powtórzyła. Potem zakasłała raz i drugi i nagle zwymiotowała sobie
na gors, który pokrył się krwią, poczerniałymi skrawkami płuc i nie spalonymi
resztkami benzyny. Dygocząc przewróciła się na bok, po czym już leżała
spokojnie. Bob nigdy nie miał zapomnieć odgłosu, jaki wydała jej bezwłosa
czaszka uderzając o beton.
Dziwacznie ugiąwszy kolana, położył gaśnicę na ziemi. Nad brzegami rzek Babilonu
złożyłem moją gaśnicę. W oddali słychać było zawodzenie syreny. Nie wiedział, co
robić. Nie miał pojęcia, co wprawia go w gorszy nastrój: to, że próbował ją
uratować i mu się nie udało, czy to, że w ogóle próbował ją uratować. Nikt nigdy
przedtem nie patrzył na niego z taką wrogością, nikt a nikt. Gdyby wzrok mógł
zabijać, byłby leżał w tej chwili obok niej, spalony i martwy tak samo jak ona -
i tak samo jego duszę unosiłby wiatr wiejący poprzez świat, niczym obłok dymu.
ROZDZIAŁ 2
- Czy przyrządzał pan kiedyś grunion, panie Denman? - spytał Waldo.
Lloyd przełknął łyk wina i popatrzył znad swego zagraconego sekretarzyka.
- Grunion? Nie, nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, by jeść takie małe rybki.
A bo co?
- Och, nic. Tyle że sezon na grunion kończy się trzydziestego sierpnia.
Zastanawiałem się, czy nie powinienem wziąć dzieciaków na połów. Kłopot w tym,
że nie wiem, co robić z grunion, kiedy już się je złapie.
- Pytałeś Louisa?
- Louis mówi, że nie ma pojęcia.
Lloyd rozparł się wygodnie w fotelu kapitańskim.
- Hm... Pamiętasz Charlesa Kuerbisa? Tego agenta od handlu nieruchomościami? Był
zawsze pierwszy na plaży, kiedy pojawiały się ławice grunion. Zapytałem go
kiedyś, w jaki sposób się je gotuje. Powiedział, że nie wie... daje je swojej
żonie. Cokolwiek z nimi robi, zawsze są świetne. Zatem zapytałem jego żonę, ona
zaś powiedziała, że karmi nimi kota, idzie do sklepu i kupuje jakąś przyzwoitą
rybę.
- Może zabiorę je zamiast tego do oceanarium - poddał się Waldo.
- Czy nie zabierałeś ich do oceanarium zeszłym razem?
- Pewnie, i poprzednim razem, i jeszcze poprzednim.
Nie pamiętam, żebym od trzech lat odwiedził dzieci i nie wrócił do domu
przemoknięty. Dzieciaki zawsze lubią siedzieć z przodu. Czuł pan kiedyś, jak
jedzie orce z paszczy, panie Denman?
- Pewnie - zażartował Lloyd. - Halibutosis. - Przetasował stertę rachunków i
nabił je na szpikulec. - Dość na ciebie spojrzeć, by raz na zawsze dać sobie
spokój z małżeństwem, wiesz?
Waldo potrząsnął głową.
- Niech pan nie bierze sobie mojego przypadku do serca, panie Denman. Jest tylko
jedna kobieta na świecie równie paskudna, co moja Tusha, i jest nią moja Tusha.
Celia jest wprost stworzona dla pana i pan dobrze o tym wie. Jest bystra, ładna
i ma klasę. Świetnie się zna na muzyce. Nie tak jak Tusha. Tusha uważa, że
Pavarotti to taki gatunek sera, rozumie pan, coś jak ricotta. Ponadto pan jej
nie widział na własne oczy... jest paskudna.
- To czemużeś, u diabła ciężkiego, się z nią ożenił, skoro uważasz, że jest
paskudna?
- O nie, niech mnie pan źle nie zrozumie. Od zewnątrz wygląda wspaniale. Długie
rzęsy, cudowny uśmiech. Duże niebieskie oczy. Tylko od wewnątrz jest paskudna.
Ma doprawdy paskudne wnętrze.
Lloyd wstał i trzymając w ręku pusty kieliszek przeszedł z biura do baru. Wyjął
z lodówki butelkę San Pasqual Chenin Blanc i nalał sobie hojną miarkę. Pozwalał
sobie tylko na dwa kieliszki wina w ciągu całego popołudnia: w przeciwnym razie,
nim jeszcze nastawała pora wieczornego otwarcia restauracji, wszystko zaczynało
się robić cokolwiek nierealne.
Spojrzał na zegarek, corum z dukatowego złota, który dostał w kwietniu od Celii
na urodziny. Waldo, maître d'hotel, zawsze wcześniej przychodził do pracy,
ponieważ w gruncie rzeczy nie miał dokąd pójść. Zwykle rozmawiali, wypijali na
spółkę butelkę wina albo grali w szachy. Reszta obsługi dojeżdżała pojedynczo
lub parami przez najbliższe pół godziny, by przygotować się do otwarcia o
szóstej trzydzieści.
Lloyd przemierzył wzdłuż i wszerz dwudziestosześcio-stolikową restaurację,
sprawdzając oddzielnie każde nakrycie. Świeże orchidee, błyszcząca zastawa od
Lauffera, serwetki z łososiowego lnu złożone na kształt chryzantemy. Niemało
restauracji dopuszczało, by obsługa kelnerska wychodziła na przerwę poobiednią
nie nakrywając na nowo stołów, lecz Lloyd nalegał, by w porze kiedy personel
wracał na nocną zmianę, lokal sprawiał na nim równie zachęcające wrażenie, co na
klientach.
Dla Lloyda miejsce to miało wciąż swój magiczny urok. Po przepracowaniu
jedenastu lat jako rzeczoznawca ubezpieczeniowy w San Diego Marine Trust,
szacujący wartość jachtów bogaczy, w restauracji tej znalazł wszystko, czego
kiedykolwiek pragnął. Wolność, niezależność, ciężką, lecz dobrze płatną pracę,
rozrywkę. Baza Rybna Denmana była bezpretensjonalną, acz stylową restauracją dań
morskich, o ścianach wyłożonych wiktoriańską boazerią, z dębowym parkietem,
mahoniowymi skrzydłami wentylatorów na suficie oraz zewnętrznym balkonem z
widokiem na zatoczkę La Jolla.
Tygodnik "San Diego" zdążył już skomplementować Lloyda za jego płaty północno-
zachodniego łososia z rusztu, podwędzane w dymie olchowym, jego mahimahi w
polewie oraz danie firmowe, przysmak Bazy Rybnej Denmana, który stanowiły filety
z homara, krewetki, małże, udka krabów i grzyby w gorącej francuskiej brioszce
podawane do zupy rybnej.
Podszedł do rozsuwanych szklanych drzwi prowadzących na balkon i otworzył je.
Ciepły słonawy wiatr wiał znad wody, a mewy unosiły się z krzykiem nad stromym
urwiskiem z piaskowca. Oparł się o drewnianą barierkę i głęboko odetchnął
wieczornym powietrzem. To było właśnie to. Marzenie się spełniło. Wszystko było
tak pociesznie idylliczne, iż czasami uśmiechał się sam do siebie z bezwstydnym
zadowoleniem.
Oto miał wszystko - a w każdym razie prawie wszystko. Własną restaurację w
modnym i dochodowym punkcie, dziewczynę, która kochała się w nim na zabój i
pragnęła go poślubić, białe BMW 5 z uzyskanym na specjalne zamówienie numerem
rejestracyjnym RYBKA, położony niedaleko uniwersytetu dom za pięćset
sześćdziesiąt osiem tysięcy dolarów, z podgrzewanym basenem, drzewkiem oliwnym
oraz czymś, co sprzedawca nieruchomości nazwał "możliwością widoku" na Północne
Wybrzeże. Rzeczywisty widok kosztowałby go trzydzieści tysięcy więcej, panorama
zaś była jak na razie poza jego finansowym zasięgiem.
Ale pomyślcie tylko: jego ojciec był listonoszem, matka dorabiała szyciem, a on
- proszę!
W gruncie rzeczy Lloyd nie wyglądał na restauratora. Był bardzo wysoki i
szczupły, na głowie sterczał mu wiecheć szpakowatej czupryny, a ponadto
odznaczał się wąskim i wydatnym nosem, który sprawiał, iż matka określała jego
wygląd jako "dumny", ojciec zaś nazywał go "człowiekiem-otwieraczem do konserw".
Lecz dzisiaj, gdy zbliżały się jego czterdzieste urodziny, wraz ze swą jasną
opalenizną, równowagą psychiczną oraz ogólnie dobrymi stosunkami ze światem
sprawiał wrażenie jednocześnie niefrasobliwego i dystyngowanego. Celia zawsze
mówiła, że gdyby Basil Rathbone miał poczucie humoru i mieszkał w Kalifornii,
nazywałby się Lloyd Denman.
Odwrócił się i jął się przyglądać, jak Waldo wykłada księgę rezerwacji na
dębowym pulpicie przy drzwiach frontowych. Waldo miał włosy przylizane do tyłu,
przystrzyżony wąsik a la Flap i przepasany był szeroką ciemnozieloną szarfą,
dzięki której wyglądał jak przewiązana wstążką wielkanocna pisanka. Do klientów
zwracał się z niewiarygodnie wprost przesadzonym akcentem francuskim: "Phroszę
tędy, monsieur... najmocniej przephraszam, madame", lecz w rzeczywistości
nazywał się Waldo Slonimsky i był Litwinem, jedynym pozostałym przy życiu
spośród całej rodziny. Czasami Lloyd, spojrzawszy nań, potrafił dojrzeć w jego
twarzy wyraźny obraz pulchnego osieroconego siedmiolatka, który został
sprowadzony do Ameryki tuż przed wybuchem wojny. Waldo ożenił się, miał dzieci,
rozwiódł się i spotykał z kilkoma kobietami o takiej samej jak on posturze.
"Lecz - myślał Lloyd - gdy straci się na zawsze osoby, które kochało się
najmocniej, czyż kiedykolwiek można przestać być samotnym?"
- Waldo! - zawołał. - Pozwól no tutaj!
Waldo wyszedł na balkon, obciągając na sobie szarfę.
- Pan czegoś sobie życzy, panie Denman? Lloyd skinął głową.
- Owszem. Chcę, żebyś przerwał na kilka minut pracę i przyszedł tutaj popatrzeć
na zatoczkę.
Waldo przyglądał się Lloydowi badawczo, najwyraźniej spięty, bez wątpienia
niepokojąc się, czy zrobił wszystko co należało do jego obowiązków. Sprawdzić
jadłospisy, uzupełnić karty win, zadzwonić po zastępstwo dla dwóch kelnerek,
ponieważ zarówno Angie, jak i Kay zameldowały się telefonicznie jako chore.
"Chore, niech je chudy byk - jeśli wybaczy mi pan, że mówię po litewsku - pewnie
poszły na surfing".
Lloyd powiedział z zachętą:
- Odpręż się, rozejrzyj dookoła. Co sądzisz o zatoczce dziś wieczorem?
Waldo rzucił na nią szybkie spojrzenie.
- Dziś wieczorem? To ładna zatoczka.
- I tylko tyle? Zaledwie ładna?
...
ponton79