T01 Oko Świata (1).rtf

(1184 KB) Pobierz
Robert Jordan

 

Robert Jordan

 

 

 

OKO ŚWIATA

Część 1

 

(Przełożyła Katarzyna Karłowska)


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Harriet
Serca mego serca
Światła mego życia
Na zawsze



PROLOG

GÓRA SMOKA

Pałac drżał jeszcze co jakiś czas na wspomnienie dudniącej ziemi i jęczał, jakby przecząc temu, co już się stało. Tumany kurzu, wciąż unoszące się w powietrzu, połyskiwały w smugach słońca przesączających się przez szczeliny w mu­rach. Ślady ognia szpeciły ściany, podłogi i sufity, a rozległe czarne plamy naznaczyły nabrzmiałe pęcherzami farby złoceń, jasnych niegdyś fresków. Sadza pokrywała rozpadające się fryzy ludzi i zwierząt, które zdawały się ożywać, zanim szaleństwo ucichło. Wszędzie leżeli martwi - mężczyźni, kobiety i dzieci - podczas daremnej ucieczki powaleni piorunami, które roz­błyskiwały we wszystkich korytarzach, pochwyceni przez osa­czający ich ogień, zatopieni przez kamienie, kamienie pałacu, które płynęły jak żywe i ścigały ich dopóty, dopóki znowu nie nastała cisza.

Dziwaczny kontrast stanowiły kolorowe gobeliny i obrazy - same dzieła mistrzów - wiszące jak przedtem, trochę tylko przekrzywione w miejscach, gdzie wybrzuszyły się ściany. Fi­nezyjnie rzeźbione meble, inkrustowane kością słoniową i zło­tem, były nienaruszone, tylko leżały poprzewracane tam, gdzie wstrząsy pofałdowały podłogi. Pomieszanie umysłu trafiło w sam rdzeń, pomijając wszystko, co nieistotne.

Lews Therin Telamon wędrował po pałacu, zwinnie utrzy­mując równowagę na rozkołysanej ziemi.

- Ilyeno! Gdzie jesteś, moja ukochana?

Skraj jego jasnoszarego płaszcza znaczył szlak we krwi,


kiedy przestępował przez ciało kobiety. W pięknie jej złotych włosów zastygło przerażenie ostatnich chwil, wciąż otwarte oczy skrzepły niedowierzaniem.

- Gdzie jesteś, moja żono? Gdzie podziali się wszyscy?

Jego wzrok pochwycił własne odbicie w przekrzywionym zwierciadle, wiszącym na spęczniałym marmurze, spoczął na królewskich szatach niegdyś szaro-purpurowo-złotych: teraz ich cienka materia, przywieziona przez kupców zza Morza Świata, była podarta i brudna, powalana tym samym pyłem, który pokrywał jego skórę i włosy. Przez chwilę przesuwał palcami po symbolu naszytym na płaszczu: koło w połowie białe, a w połowie czarne, przedzielone krętą linią. Ten symbol kiedyś coś oznaczał. Teraz, wyhaftowany wzór nie budził żadnych skojarzeń. Potem ze zdumieniem przyjrzał się swemu od­biciu. Wysoki mężczyzna wkraczający właśnie w wiek średni. Kiedyś bez wątpienia bardzo przystojny. Obecnie kolor włosów z brązu przechodził już w biel, twarz poorały bruzdy napięć i zmartwień, ciemnym oczom dane było widzieć zbyt wiele. Lews Therin zaśmiał się cicho, potem odchylił głowę do tyłu. Echo jego śmiechu rozbiegło się po pozbawionych życia ko­mnatach.

- Ilyeno, moja kochana! Chodź do mnie, moja żono. Mu­sisz to zobaczyć.

Z tyłu, poza nim, powietrze zafalowało, zalśniło i skrzepło w postać mężczyzny, który rozejrzał się i skrzywił lekko, z nie­smakiem. Niższy niż Lews Therin, cały ubrany w czerń, z wy­jątkiem śnieżnobiałej koronki przy szyi i srebrnych okuć na zwiniętych cholewach długich do ud butów. Stąpał ostrożnie, przytrzymując kapryśnie swój płaszcz, aby uniknąć ocierania się o zmarłych. Podłoga drżała od rezonansów trzęsienia, ale on zwracał uwagę tylko na mężczyznę wpatrującego się ze śmiechem w lustro.

- Panie Poranka - powiedział. - Przybywam po ciebie: Śmiech urwał się nagle i Lews Therin odwrócił się powoli. Na jego twarzy nie było widać zaskoczenia.

- Proszę, oto gość. Czy posiadasz głos, przybyszu? Wkrótce

nadejdzie pora śpiewu, zapraszamy wszystkich do wzięcia udziału. Moja kochana Ilyeno, mamy gościa. Ilyeno, gdzie jesteś?

Oczy czarno ubranego mężczyzny rozszerzyły się, omiótł spojrzeniem ciało złotowłosej kobiety, potem znowu wbił wzrok w Lewsa Therina.

- Niech cię porwie Shai'tan, czyżby skażenie zawładnęło tobą aż tak dalece?

- Tamto imię. Shai... - Lews Therin zadrżał i uniósł rękę, jakby się przed czymś bronił. - Nie wolno ci wymawiać tego imienia. Jest niebezpieczne.

- A więc przynajmniej tyle pamiętasz. Niebezpieczne dla ciebie, głupcze, nie dla mnie. Co jeszcze pamiętasz? Przypo­mnij sobie ty, Światłością-oślepiony idioto! Nie pozwolę, aby wszystko się dokonało dla ciebie, spowitego w nieświadomość jak dziecko. Przypomnij sobie!

Przez chwilę Lews Therin wpatrywał się w swą podniesioną rękę, zafascynowany wzorami, jakie utworzył na niej brud. Po­tem wytarł dłoń w jeszcze brudniejszy płaszcz i znowu zainte­resował się mężczyzną.

- Kim jesteś? Czego chcesz?

Człowiek ubrany w czerń wyprostował się wyniośle.

- Kiedyś zwano mnie Elan Morin Tedronai, teraz jednak... - Zdrajca Nadziei - wyszeptał Lews Therin. Pamięć za­wirowała, ale on odwrócił głowę, nie chcąc stawić jej czoła.

- A więc jednak coś pamiętasz. Tak, Zdrajca Nadziei. Na­zwali mnie tak ludzie, podobnie jak ciebie nazwali Smokiem, ale w odróżnieniu od ciebie, ja przyjąłem swe imię. Nadali mi je po to, aby mi urągać, ale zmuszę ich, by na dźwięk mego imienia klękali i wielbili je. A co ty zrobisz ze swym imieniem? Od dziś będą cię zwali Zabójcą Rodu. I cóż z tym poczniesz?

Lews Therin potoczył niezadowolonym spojrzeniem po zruj­nowanej sali.

- Ilyena powinna tu być, żeby zaofiarować ci gościnne przywitanie - mruknął w roztargnieniu, po czym podniósł głos. - Ilyeno, gdzie jesteś?


Lews Therin ostrożnie ułożył Ilyenę, delikatnie gładził pal­cami jej włosy. Gdy wstawał, łzy przepełniały mu oczy, ale jego głos był niczym lodowate żelazo.

- Za to wszystko, co uczyniłeś, nie może być przebacze­nia, Zdrajco, ale za śmierć Ilyeny zniszczę cię tak, że nie na­prawi tego nawet twój władca. Gotuj się na...

- Ty głupcze, przypomnij sobie! Przypomnij sobie swój daremny atak na Wielkiego Władcę Ciemności! Przypomnij sobie jego przeciwuderzenie! Przypomnij sobie! W tej chwili Stu Towarzyszy rozdziera świat na strzępy i codziennie przy­stępuje do nich kolejnych stu ludzi. Czyja to dłoń zabiła Ilyenę Złotowłosą, Zabójco Rodu? Nie moja. Nie moja. Czyja to dłoń zdławiła wszelki żywot, w którym płynęła choćby kropla twej krwi, wszystkich którzy cię kochali, wszystkich których ty ko­chałeś? Nie moja, Zabójco Rodu. Przypomnij sobie i poznaj cenę oporu wobec Shai'tana!

Nagłe strumienie potu wyżłobiły ślady w kurzu i brudzie pokrywającym twarz Lewsa Therina. Przypomniał sobie, wspo­mnieniem zamglonym niczym sen o śnie, lecz wiedział, że to wszystko prawda.

Jego wycie odbiło się od murów - skowyt człowieka, który odkrył, że sam potępił swą duszę. Chwycił się za głowę, jakby chciał oderwać oczy od widoku tego, co uczynił. Gdzie nie spojrzał, wszędzie jego wzrok napotykał zmarłych, porozrywa­nych, połamanych, do połowy pochłoniętych przez kamienie. Wszędzie widział pozbawione życia twarze, które znał, twarze które kochał. Starzy służący, przyjaciele z dzieciństwa i wierni towarzysze długich lat walki. I jego dzieci. Jego synowie i córki porozrzucani jak połamane lalki - na zawsze ucichła zabawa. Wszyscy pomordowani z jego ręki. Twarze dzieci oskarżały go, ślepe oczy pytały daremnie, a łzy nie były żadną odpowiedzią. Śmiech Zdrajcy chłostał go, zagłuszał jęki. Nie mógł znieść tych twarzy, tego bólu. Nie mógł tu zostać ani chwili dłużej: Desperacko sięgnął do Prawdziwego Źródła, do splugawionego Saidina i rozpoczął Przeniesienie.

Otaczająca go kraina była jednostajna i pusta. Nie opodal płynęła rzeka, prosta i szeroka, ale czuł, że w promieniu stu mil nie ma żadnych ludzi. Był samotny, tak samotny jak czło­wiek, który jeszcze żyje, ale nie może uciec przed wspomnie­niami. Tamte oczy ścigały go po bezkresnych jaskiniach myśli. Nie mógł się przed nimi schować. Przed oczyma swych dzieci. Przed oczyma Ilyeny. Kiedy zwrócił twarz ku niebu, na poli­czkach błyszczały mu łzy.

- Przebacz mi, Światłości!

Nie wierzył, że przebaczenie może mu być dane. Nie za to, co uczynił. Ale i tak krzyczał w stronę nieba, błagał, nie spo­dziewając się, że otrzyma to, o co błaga.

- Światłości, przebacz mi!

Nadal dotykał Saidina, męskiej połowy mocy, która kiero­wała światem, która obracała Koło Czasu. Czuł oleistą plamę, zanieczyszczającą jego powierzchnię, plamę kontrataku Cienia, plamę, która oznaczała zgubę świata. Wierzył bowiem niegdyś w swej dumie, że ludzie potrafią dorównać Stwórcy, że potrafią naprawić to, co Stwórca wykonał, a oni zniszczyli. Tak naka­zywała mu wierzyć duma.

Czerpał coraz głębiej z Prawdziwego Źródła, coraz to głę­biej, jak człowiek umierający z pragnienia. Szybko nabrał wię­cej Jedynej Mocy, szybciej niźli był w stanie przenieść, nie będąc wspomagany. Czuł jak pali go skóra. Napięty, wytę­żał się, by zaczerpnąć jeszcze więcej, próbował wyczerpać wszystko.

- Światłości, przebacz mi! Ilyeno!

Powietrze stało się ogniem, ogień ciekłym światłem. Piorun, który uderzył z niebios, osmaliłby i oślepił każde oko, próbu­jące na niego spojrzeć. Nadszedł z nieba i przepaliwszy na wskroś Lewsa Therina dowiercił się do wnętrzności ziemi. Od jego dotknięcia parowały kamienie. Rażona ziemia trzęsła się i drżała jak żywe stworzenia w agonii. Błyszcząca pręga łączyła ją z niebem tylko przez czas jednego uderzenia serca, lecz kiedy już zniknęła, ziemia wciąż jeszcze falowała niczym wzburzone morze.

 


Fontanna stopionych skał tryskała w powietrze na wysokość pięciuset stóp, wzbijając się ryczącą masą, wyrzucając rozpy­lone płomienie coraz bardziej w górę, coraz to wyżej. Z północy i z południa, ze wschodu i zachodu nadciągało wycie wiatru, który łamał drzewa jak gałązki, wrzeszczał przeraźliwie i dął, jakby podsadzając rosnącą górę wciąż bliżej ku niebu. Jeszcze bliżej nieba.

Wiatr ucichł wreszcie, ziemia uspokoiła się, wydając tylko drżące pomruki. Po Lewsie Therinie Telamonie nie pozostał żaden ślad. Tam, gdzie stał, była teraz góra wznosząca się na wiele mil ku niebu, płynna lawa wciąż tryskała z jej ściętego wierzchołka. Szeroka i prosta dotąd rzeka wygięła się w łuk wokół góry i rozwidlając się utworzyła pośrodku nurtu długą wyspę. Cień góry sięgał prawie do samej wyspy, rozpościerał się czernią po całej krainie, jak złowieszcza dłoń proroctwa. Przez jakiś czas słychać było tylko monotonne, protestujące dudnienie ziemi.

Na wyspie powietrze lśniło i zlewało się. Mężczyzna ubrany w czerń patrzył na ognistą górę, wznoszącą się nad równiną. Jego twarz wykrzywiał grymas wściekłości i odrazy.

- Nie uciekniesz tak łatwo, Smoku. To, co jest między nami, nie dokonało się jeszcze. I nie dokona się, aż po kres czasu. Odszedł potem, a wyspa i góra zostały same. Czekały.

 

 

I Cień padł na ziemię, i świat został rozszczepiony, ka­mień od kamienia. Oceany wylały i góry zostały pochłonię­te, a narody rozproszone po ośmiu krańcach świata. Księżyc był jak krew. a słońce jak popiół. Morza wrzały, a żywi zazdrościli umarłym. Wszystko zostało rozproszone, wszy­stko prócz pamięci zostało stracone, pamięci nade wszystko o tym, który sprowadził Cień i pęknięcie świata. A jego nazywali Smok.

(z: Aleth nin Taerin alta Camora, Pęknięcie świata. Autor nieznany, Czwarty Wiek)

 

 

I stało się w owych dniach, jak zdarzało się przedtem i zdarzy się znowu, że Ciemność ciężko zaległa nad ziemią i przygniotła ludzkie serca, i zniknęła zieleń, a nadzieja umarła. I wzywali ludzie Stwórcę, mówiąc: "O Światłości Niebios, o Światłości Świata, pozwól Obiecanemu urodzić się w górach, jak oznajmiają proroctwa, jak było to w wie­kach przeszłych i będzie w nadchodzących. Daj, Księciu Poranka, zaśpiewać ziemi, by zazieleniła się, a doliny wy­dały jagnięta. Niech ramię Pana Świtu chroni nas przed Cie­mnością, a jego wielki miecz sprawiedliwości niechaj nas broni. Daj Smokowi wędrować znów na wichrach czasu."

(z: Charal Drianaan te Calamon, Cykl Smoka. Autor nieznany, Czwarty Wiek)

 


ROZDZIAŁ 1

PUSTA DROGA

Koło Czasu obraca się, a Wieki nadchodzą i mijają pozostawiając wspomnienia, które stają się legendą. Legenda staje się mitem, a nawet mit jest już dawno zapomniany, kiedy znowu nadchodzi Wiek, który go zrodził. W jednym z Wieków, zwanym przez niektórych Trzecim Wiekiem, Wiekiem, który dopiero nadejdzie, Wiekiem dawno już minionym, w Górach Mgły podniósł się wiatr. Wiatr ten nie był prawdziwym po­czątkiem. Nie istnieją ani początki, ani zakończenia w obrotach Koła Czasu. Niemniej był to jakiś początek.

Zrodzony pod wiecznie zachmurzonymi szczytami, które nadały górom ich nazwę, wiatr ten wiał na wschód, poprzez Piaskowe Wzgórza, niegdyś - przed Pęknięciem Świata ­stanowiące wybrzeża wielkiego oceanu. Przedarł się do Dwóch Rzek, do gęstego lasu, zwanego Lasem Zachodnim, i uderzył w dwóch ludzi idących przy konnym wozie po usianym kamie­niami trakcie, zwanym Drogą Kamieniołomu. Pomimo że wios­na powinna była nadejść dobry miesiąc wcześniej, wiatr niósł z sobą lodowaty chłód, jakby wypowiadając swą tęsknotę za śniegiem. Rand al'Thor czuł, jak gwałtowne podmuchy na prze­mian to przylepiają mu płaszcz do pleców, oplątując jego nogi wełnianą materią ziemistego koloru, to rozdymają go z tyłu. Ża­łował, że płaszcz nie jest grubszy, albo że nie włożył przynaj­mniej dodatkowej koszuli. Przez cały czas zmagał się z okry­ciem, które wciąż zaczepiało o kołczan kołyszący się u jego biodra. Jednak przytrzymywanie jedną ręką nie zdawało się na wiele, a w drugiej niósł gotowy do wystrzelenia łuk, ze strzałą nasadzoną na cięciwę.

Kiedy szczególnie silny podmuch wyrwał mu poły płaszcza z dłoni, spojrzał przelotnie na Tama, idącego u drugiego boku zmierzwionej, brązowej klaczy. Było mu trochę głupio, że roz­prasza lęk, jak mały chłopiec popatrujący stale na swoich ro­dziców, ale był to jeden z tych dni, gdy wszystko zdaje się potęgować niepewność. W chwilach przerwy, między gwałtow­nymi porywami wichury, wycie wiatru zamierało i wówczas, w ciszy ciężko zalegającej ziemię, głośno rozbrzmiewało mięk­kie skrzypienie osi.

W lesie nie śpiewały ptaki, wiewiórki nie skakały po gałę­ziach. Rand nawet specjalnie się ich nie spodziewał, nie tej wiosny.

Tylko te drzewa, które jesienią nie zrzuciły liści lub igieł, miały na sobie coś zielonego. Splątane krzewy zeszłorocznych jeżyn rozpostarły brązową sieć na łysych głazach u ich stóp. Rzadkie poszycie leśne tworzyły głównie kolczaste chwasty, pokrzywy i bieluń, pozostawiający obrzydliwy zapach na bu­tach nierozważnego wędrowca. W miejscach gdzie gęste kępy drzew rzucały głęboki cień, ziemię nadal zalegały białe łachy śniegu. W koronach drzew świeciło wprawdzie słońce, ale jego blask skrzył się mętnie, przemieszany z cieniem. Promienie nie niosły ze sobą ani życia, ani ciepła. Był to niefortunny poranek, stworzony dla nieprzyjemnych myśli.

Rand machinalnie dotknął nacięcia na strzale, w każdej chwili gotów przyciągnąć ją do policzka jednym gładkim ruchem, tak jak uczył go Tam. Zima wystarczająco dała się we znaki na far­mach, gorszej nie pamiętali nawet najstarsi ludzie, ale w górach, z pewnością, była jeszcze ostrzejsza, co można było osądzić po ilościach wilków, które zagnała do Dwu Rzek. Wilki napadały na owczarnie i rozbijały ściany obór, by dopaść bydła i koni. Owce przyciągały też niedźwiedzie, a przecież niedźwiedzia nie widywano tu już od lat. Pozostawanie poza domem po zmierz­chu nie było bezpieczne. Ludzie stawali się łupem drapieżników równie często jak owce, i to niekoniecznie po zachodzie słońca.


Tam stawiał miarowe kroki przy drugim boku Beli, podpie­rając się włócznią i ignorując wiatr, na którym jego brązowy' płaszcz łopotał jak sztandar. Od czasu do czasu dotykał lekko boku klaczy, przypominając jej, że trzeba iść naprzód. Ze swą obszerną klatką piersiową i szeroką twarzą stanowił podporę chwiejnej rzeczywistości tego poranka, trwając w niej jak ka­mień pośrodku bezładnego snu. Jego ogorzałe od słońca poli­czki mogły być pomarszczone, a jego włosy mieć jedynie od­robinę czerni pośród siwizny, ale miał w sobie tę stałość, która nie pozwala poddawać się powodziom. Teraz beznamiętnie ma­szerował drogą. Mogą sobie być i wilki, i niedźwiedzie ­zdawała się mówić jego postać - winien wystrzegać się ich człowiek, który hoduje owce, ale niech lepiej nie próbują po­wstrzymać Tama al'Thora na jego drodze do Pola Emonda.

Z poczuciem winy Rand powrócił do obserwacji swojej strony drogi, trzeźwość Tama przypomniała mu o własnych obowiązkach. Był o głowę wyższy od swojego ojca, wyższy niźli ktokolwiek w okolicy. Sylwetką również niewiele go przy­pominał, wyjąwszy może szerokie barki. Szare oczy i rudawy odcień włosów odziedziczył po matce, tak przynajmniej twier­dził Tam. Była cudzoziemką i Rand nie pamiętał jej zbyt do­brze, z wyjątkiem może roześmianej twarzy. Niemniej jednak, każdego roku podczas święta Bel Tine kładł kwiaty na jej gro­bie, a później odwiedzał go w niedziele, przez całą wiosnę i lato.

Na chwiejnym wozie spoczywały dwie małe baryłki jabł­kowej brandy i osiem większych beczek jabłkowego wina, od­robinę tylko wzmocnionego całozimowym dojrzewaniem. Każ­dej wiosny, na Bel Tine, Tam dostarczał taki ładunek do oberży "Winna Jagoda". Również w tym roku oświadczył, że aby mu w tym przeszkodzić, trzeba czegoś więcej niż grasującego stada wilków oraz zimnego wichru. Pomimo takich zapewnień nie pokazali się jeszcze w wiosce. Nawet Tam unikał dalszych wy­praw w takie dni. Dał jednak słowo, że dostarczy trunki, nawet gdyby miało się to stać tuż w przeddzień święta. Raz dane słowo było dla niego nieodwołalne. Rand z kolei zwyczajnie cieszył się, że wreszcie opuści farmę, cieszył się z tego prawie tak samo, jak z nadejścia Bel Tine.

Wpatrywał się w swoją stronę drogi i powoli narastało w nim przekonanie, że jest obserwowany. Próbował pozbyć się jakoś tego uczucia. Nic przecież nie poruszało się wśród drzew, wszy­stkie odgłosy, jakie docierały do jego uszu, były dziełem wiatru. Nieprzyjemne wrażenie wciąż jednak uporczywie trwało, co więcej, potęgowało się nawet. Włosy na przedramionach zje­żyły mu się, mrowienie rozeszło po skórze, jakby coś swędziało od wewnątrz.

Przesunął z irytacją łuk, aby rozetrzeć ramiona. Nie powi­nien tak łatwo ulegać wszystkim przelotnym fantazjom. Po tej stronie drogi las był pusty, a Tam powiedziałby przecież, gdyby coś działo się po jego stronie. Spojrzał przez ramię... i zmrużył oczy. Nie dalej jak w odległości dwudziestu piędzi podążał za nimi drogą otulony płaszczem człowiek na koniu. Koń oraz jeździec byli identyczni - czarni, posępni, matowi.

Tylko nawyk, wykształcony przez długie wędrówki przy wozie, powstrzymał odruchowe pragnienie cofnięcia się. Płaszcz jeźdźca zakrywał go aż po cholewy długich butów, kaptur miał naciągnięty tak mocno, że nic nie było spod niego widać. Rand niejasno zdawał sobie sprawę, iż jest w nim coś dziwnego, zafascynowało go ocienione rozcięcie kaptura: Do­strzegał jedynie niewyraźny obrys twarzy, ale miał wrażenie, że spogląda prosto w oczy jeźdźca. I nie potrafił odwrócić wzroku. Poczuł mdłości w żołądku. Cień tylko można było dostrzec pod kapturem, lecz poczuł wrogość tak silną, jak gdyby patrzył wprost w wyszczerzoną twarz ziejącą nienawiścią do wszystkiego co żyje. Nienawiścią przede wszystkim do niego, Randa, do niego przed wszystkim innym. Nagle zahaczył ob­casem o kamień i potknął się, odrywając wzrok od ciemnego jeźdźca. Łuk upadł na drogę i tylko wysunięta ręka, chwytając uprząż Beli uchroniła go przed upadkiem na plecy. Z przestra­szonym parsknięciem klacz stanęła, odrzucając łeb to tyłu.

Tam zmarszczył brwi i spojrzał ponad jej grzbietem.

- Wszystko w porządku, chłopcze?


- Jeździec - wydyszał Rand, prostując się. - Obcy, jedzie za nami.

- Gdzie?

Starszy mężczyzna uniósł szerokie ostrze swej włóczni i obejrzał się czujnie.

- Tam, w dole...

Gdy Rand odwrócił się, słowa zamarły mu na ustach. Droga za nimi była pusta. Nie dowierzając, przypatrywał się drzewom po obu stronach traktu. Mimo iż nagie gałęzie nie dawały mo­żliwości schronienia, nigdzie nie było nawet śladu konia ani jeźdźca. Napotkał pytający wzrok ojca.

- On tam był. Człowiek w czarnym płaszczu, na czarnym koniu.

- Nie wątpię w twe słowa, chłopcze, ale wobec tego, gdzież się teraz podział?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin