Maciek.doc

(135 KB) Pobierz

12

RODZIAŁ 1

 

Początek”

 

 

              Zacznę chyba ode tego, że na imię mi Maciek, mieszkam w Toruniu, w Rodzinie państwa Sauków. Liczę sobie już prawie piętnaści lat, co jak na psa moich gabarytów /ok. pól metra wzrostu i 25 kg wagi/ jest podobno wiekiem słusznym i wiem, że już niewiele mi pozostało chwil na tym świecie. Chyba czas spojrzeć wstecz, przypomnieć sobie całe dotychczasowe życie, którego tak naprawdę większość psów mogłaby mi pozazdrościć. Oczywiście, że były w nim chwile złe, ból, choroby, tragedie, ale tak naprawdę to dużo, dużo więcej było w nim chwil spokojnych, przyjemnych, a nawet i sporo wspaniałych.                             W Rodzinie pojawiłem się 6 lutego 1982 roku. Miałem wówczas kilka miesięcy /7 może 8/ i od jakiegoś czasu mieszkałem w klatce toruńskiego schroniska dla zwierząt. Nie bardzo pamiętam, co się działo ze mną wcześniej. Wiem tylko, że było mi bardzo, bardzo źle. Kiedy znalazłem się w schronisku, miałem bardzo boleśnie poranioną szyję /wydaje mi się, że przedtem byłem uwiązany na powrozie/, złamany ogon, było mi okropnie zimno i byłem straszliwie głodny. Nikt jednak nie chciał mnie nakarmić, a sam nie miałem dość siły, żeby wywalczyć sobie jedzenie rzucane w jednym kącie dla wszystkich mieszkańców schroniska. Inne psy były silniejsze, mądrzejsze, sprytniejsze. A ja się strasznie bałem, że znów mnie ktoś będzie bić i kopać, szczególnie, że często wyczuwałem od ludzi taki dziwny zapach wody, którą pili i byli potem bardzo brutalni. Z dnia na dzień stawałem się coraz słabszy. I wtedy stał się cud.

              Było sobotnie przedpołudnie, kiedy w bramie schroniska pojawiła się jakaś dziewczyna, sympatycznie pachnąca psem, przynosząc ze sobą szelki i smycz. Słyszałem jak rozmawiała z dozorcą; chciała wziąć jakiegoś psa. Moja klatka stała daleko od wejścia, ale mimo to widziałem, że dziewczyna jest przerażona tym co widzi i wydawało mi się, że chce jak najszybciej załatwić sprawę i uciec z tego miejsca. Wiedziałem, że nie mam szans. Nie miałem siły popisywać się przed nią, a poza tym ona wcale nie patrzyła w moja stronę. Szybko podeszła do pierwszej z brzegu klatki, zajmowanej przez niedużego, zawadiackiego biało-żółtego psiaka. Nie ona pierwsza go wybierała. Często zdarzało się, że ludzie go zabierali, ale zawsze z jakiegoś powodu wracał z powrotem. Kiedyś powiedział mi, że bardzo lubi dużych ludzi, ale boi się ich młodych, bo targają go za uszy i ogon i w ogóle są bardzo hałaśliwi i nieprzyjemni. Kiedy usiłował się przed nimi bronić, duzi ludzie oddawali go z powrotem do schroniska. Takie to już psie życie.

              Tak jak przypuszczałem, dziewczyna  wybrała łaciatego kundla i już chciała go zabrać, kiedy dozorca coś do niej powiedział. Wtedy ona zawahała się, a w pozostałych klatkach zaczęło się istne pandemonium, wyścig o jej względy. Wszystkie psy biegały, szczekały popisywały się; ja nie miałem siły i tylko przypatrywałem się temu z nosem przyklejonym do klatki. Oglądając katem oka wyczyny kolegów, nie miałem żadnej nadziei na to, że mnie w ogóle zobaczy. Ale chyba ktoś tam na górze nade mną czuwał /wiele lat później podsłuchałem, że był u starożytnych – nie wiem kto to, ale tacy byli – bóg, który nazywał się Anubis i miał głowę szakala; więc może to on opiekuje się psami/, bo stał się cud. Dziewczyna weszła do mojej klatki. Jakże ja się ucieszyłem! Zebrałem resztkę sił i skoczyłem na nią, żeby ją pocałować. Chyba ja wtedy troszkę pobrudziłem, bo w klatce było okropne błoto, ale ona się nie broniła, tylko założyła mi szelki i smycz. Po dokonaniu niezbędnych formalności poszliśmy do DOMU. Droga była długa i bardzo dla mnie męcząca, ale to nic. W Domu czekała na nas pani z dużym garnkiem wspaniałego krupniku. Mimo, ze wszystkie moje zmysły zajęte były tym krupnikiem, przez chwilę wydało mi się, że ta pani nie była mną zachwycona. Postanowiłem sobie, że postaram się być jak najgrzeczniejszy, choć jak się okazało było to bardzo trudne, bo rzadko wiedziałem jak powinienem się zachować i najczęściej robiłem wszystko akurat na odwrót niż powinienem. Tak zresztą było od razu z pierwszym moim posiłkiem. Okazało się, że jestem tak niedożywiony, że moje wnętrzności zapomniały, co się robi z jedzeniem i kiedy wrąbałem pełną michę wspaniałego krupniku, po 15 minutach wyszedł on ze mnie druga stroną... w stanie nienaruszonym. Bardzo się przestraszyłem, bo Irena /tak miała na imię dziewczyna, która mnie przyprowadziła do domu; ta dobra pani, która mnie nakarmiła, to Hanka, mama Ireny; był tam też bardzo miły pan, tata Ireny – Zenon, który jednak na początku popatrywał na mnie podejrzliwie/ z powrotem ubrała mnie w szelki i wyprowadziła z domu. Myślałem, że chce mnie oddać do schroniska. A jednak nie! Pojechaliśmy autobusem do takiego pana, który był ubrany na biało i pachniał różnymi zwierzętami. Okazało się, że to pan doktor od zwierząt, czyli weterynarz. Niestety, złe dzieciństwo sprawiło, że w późniejszym życiu wielokrotnie miałem do czynienia z weterynarzami. Tamten pierwszy długo mi się przyglądał i tylko kiwał głową. Jak już wspomniałem mam ok. pół metra wzrostu, do tego wielki łeb z jeszcze większym nosem i długość ok. 65 cm. Kiedy lekarz mnie zważył, okazało się, że ważę 5 kg. Wtedy też powiedział do mnie: „Miałeś stary szczęście, gdyby cię dziś nie zabrano, pożyłbyś jeszcze paręnaście godzin. Ale spróbujemy postawić cię na nogi.”

              To próbowanie trwało bardzo długo i było uciążliwe i dla mnie, ale przede wszystkim dla moich opiekunów. Przez kilka tygodni mogłem jeść tylko kleiki /fuj, niedobre!/ i papki, żeby moje kiszki nauczyły się pracować. Ale nie to było najgorsze. Pisałem już, że bardzo się starałem być grzeczny, ale stale popełniałem jakieś gafy. Przede wszystkim musiałem nauczyć się chodzić po schodach /na 4 piętro/ i poruszać po mieszkaniu /po co tam tyle mebli – nie wystarczyłyby posłania i trochę garnków i misek?/ i w ogóle żyć w rodzinie.               A rodzina, poza Ireną, nie była mną zachwycona. Myślę, że Hanka chciała mnie nawet oddać z powrotem do schroniska, ale drugiego dnia pobytu, w niedzielę, siedzieliśmy sobie wszyscy w jednym pokoju, rodzina rozmawiała, a ja marzyłem jakby było wspaniale móc tu zostać. Nagle, za oknem usłyszałem jakiś hałas. Pomyślałem, że ktoś chce zrobić mojej nowej rodzinie krzywdę. Nie miałbym siły ich obronić, ale co szkodziło spróbować. Podniosłem łeb i warknąłem, na tyle głośno, na ile pozwalały mi siły. Hałas ucichł. Widocznie się przestraszyli! Dumnie podniosłem głowę i wtedy zobaczyłem w oczach Hanki błysk aprobaty. Poczułem, że chyba mnie zaakceptowała.                                                                       Niemniej jednak sporo było różnego rodzaju kłopotów. Długo na przykład nie mogłem zrozumieć jednego. Otóż na początku szybko mi wytłumaczono, że czynności fizjologiczne załatwiać należy na dworze, ale przez kilka pierwszych dni nie zawsze mogłem wytrzymać i kiedy zdarzało mi się nieszczęście – zazwyczaj w pomieszczeniu zwanym przedpokojem – Hanka kładła tam papiery lub szmaty. Wymyśliłem więc sobie, że po co sprawiać jej kłopot, kiedy w pokojach już leżały na podłogach szmaty, toteż przez jakiś czas próbowałem tam się załatwiać, szczególnie pod takim wielkim meblem, zwanym fortepianem, z którego można było wydobywać różne dźwięki. I zupełnie nie mogłem pojąć dlaczego Hania tak się o to gniewa? Przecież chciałem jej oszczędzić pracy. Trochę trwało zanim zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi, ale tak mnie to zestresowało, że do dziś, kiedy wychodzę z Hanią na spacer, boję się zrobić kupy. A nuż znów zrobię nie tam gdzie trzeba!

              Wszystko to jednak były drobiazgi i powoli życie ułożyło się normalnie. Choć od czasu do czasu popełniałem różne foux pas. W drugim tygodniu mojego pobytu w nowym domu, Zenon zabrał mnie na spacer. Dotychczas robiła to zawsze Irena, więc troszkę się przestraszyłem zmiany, tym bardziej, że poszliśmy do jakiegoś lasu. Dopiero później dowiedziałem się, że jest to park i ogólnie bardzo przyjemne miejsce. Wtedy jednak nie bardzo mi się podobało; kojarzyło mi się, szczególnie drzewa, z czymś bardzo złym. Kiedy więc tylko Zenon spuścił mnie ze smyczy, postanowiłem jak najszybciej uciec stamtąd i wrócić do domu. Szkopuł tylko w tym, że zupełnie nie potrafiłem poruszać się po ulicy, wśród tych okropnie szybko i głośno mknących potworów. Uciekałem jak mogłem najszybciej, a Zenon za mną. Słyszałem potem, jak mówił Hance i Irenie, że bardzo się o mnie bał. Zrobiło mi się bardzo smutno, że zrobiłem mu taką przykrość.

              Dwa miesiące później zbłaźniłem się jeszcze bardziej. Przez ten czas, słuchając różnych rozmów prowadzonych w domu, a także u różnych znajomych Ireny, bo wszędzie z nią chodziłem /byłem nawet w takim miejscu, które nazywa się praca/, dowiedziałem się bardzo wielu rzeczy. Przede wszystkim tego, że mieszkamy w kraju, który nazywa się Polska, w mieście, które nazywa się Toruń i wreszcie, że w naszym kraju dzieje się coś złego. Nie bardzo wiedziałem o co chodzi, jestem przecież tylko psem, ale na wszelki wypadek bałem się trochę o moich najbliższych. O siebie zresztą też, bo co by się ze mną stało, gdybym został sam. Przy okazji zresztą powiem, że w ogóle byłem wtedy jeszcze dość strachliwy. Nigdy nie zapomnę jak któregoś dnia potwornie się przestraszyłem, kiedy nad moim uchem /a leżałem w swoim ulubionym miejscu w przedpokoju; miałem stąd widok na całe mieszkanie/ rozległ się okropnie głośny dzwonek. Fakt, że cała rodzina wtedy podskoczyła ze strachu. Okazało się, że to zadzwonił telefon, takie nieduże pudełko, przez które można rozmawiać z innymi ludźmi.                                                                                                   Ale wracając do mojej największej gafy. Otóż któregoś bardzo pięknego wiosennego dnia /ten dzień nazywał się Wielka Sobota i poprzedzał bardzo ważne dla ludzi święto – Wielkanoc/, zadzwonił dzwonek u drzwi. Irena sprzątała akurat swój pokój, Zenon stawiał sobie pasjansa /to taka męska zabawa, choć ja na przykład wolę precyzyjne darcie gazety, co było moim ulubionym zajęciem, jak chodziliśmy z Ireną do jej przyjaciółki Miśki/, a Hanka zajmowała się jakimiś drobnymi zajęciami przedświątecznymi, umilając sobie czas pogawędką z Mańcią, swoją najbliższą przyjaciółką. U tej Mańci też bywałem z wizytami, chodziłem tam nieraz z Hanką. Maria miała takiego strasznie niskiego, długiego, śmiesznego i sympatycznego psa, który miał na imię Tofik. Był bardzo gościnny, ale nie zaprzyjaźniliśmy się nigdy, bo kiedyś zrobiłem mu kilka bardzo  głupich dowcipów. I nie wydałoby się, ale raz przesadziłem. Dowcip polegał na tym, że kiedy całe towarzystwo, łącznie z Tofikiem, siedziało w jednym pokoju, ja wędrowałem do drugiego i .... robiłem kupę. Oczywiście wina spadała na Tofika i Maria na niego krzyczała. Aż raz zapędziłem się, a może byłem przejedzony, i „nasadziłem” coś takiego, czego w żadnym razie nie mógłby pomieścić w sobie Tofik . No i sprawa się wydała. Więcej już ze wstydu tam nie poszedłem.

              No czyż ja wrócę do tej największej mojej gafy? Widocznie tak się wstydzę, że odwlekam  moment wyznania. Ale teraz już bez dygresji.

Otóż w tą wspomnianą Wielką Sobotę nagle zadzwonił dzwonek u drzwi. Nie spodziewaliśmy się gości, więc wszyscy byli zdziwieni. Z tym, że ja byłem bardzo znudzony atmosferą tego dnia i tym, że nikt się mną nie interesuje, a że zapach zza drzwi był sympatyczny, więc bardzo się ucieszyłem z niespodziewanej wizyty i bardzo gorąco przywitałem przybyłych czterech panów. Jak się potem okazało tylko ja się ucieszyłem na ich widok. Reszta rodziny bardzo się przeraziła. Z początku nie wiedziałem o co chodzi, poza tym, że przyszli do Ireny, ale szybko udzielił mi się strach pozostałych, tym bardziej, że znając już doskonale ludzką mowę, pojąłem natychmiast, że te dranie chcą nam Irenę zabrać. O nie, na to nie pozwolę! Nie dość tego, to jeszcze zaczęli grzebać po różnych kątach świeżo posprzątanego Domu. A wy łobuzy! No ale co ja mogłem zrobić sam przeciw czterem, do tego jednemu z nich jakoś tak dziwnie odstawał płaszcz. Nie wiem czemu, ale bałem się tego czegoś. A na samą myśl o tym, jak się na ich widok ucieszyłem jak ostatnia idiota, sierść stawała mi na grzbiecie. Po dwóch godzinach grzebania po Domu, na szczęście każdy z nich miał obstawę w postaci jakiegoś domownika, wyszli, niestety zabierając ze sobą Irkę. Wszyscy byliśmy jak skamieniali. O Anubiusie! Jak ja się o nią bałem. Modliłem się po swojemu przez parę godzin. Jej rodzice oczywiście też!  I, na szczęście modły zostały wysłuchane i późnym wieczorem, spłakana, ale cała i zdrowa, Irena wróciła do Domu. Od tamtego czasu już nigdy nie cieszę się na zapas z niespodziewanych odwiedzin.                                                         Zresztą spodziewane też nie zawsze są przyjemne. Pamiętam jak kiedyś miała nas odwiedzić Hanki przyjaciółka z Warszawy, miasta, które jest stolicą /czyli najważniejszym miastem/ Polski. Wszyscy się bardzo na tę wizytę cieszyli, więc ja też. I co się okazało? Tym oczekiwanym gościem było jakieś kudłate monstrum  w ogromnej czapie. Wcale mi się nie podobała /mimo, że to była samiczka/, nawet jak się pozbyła swojego futra. A swoją drogą też nieraz chciałbym się pozbyć futra, ale nie wiem jak to zrobić. A to monstrum już się więcej nie pojawiło, bo może zebrałbym się na odwagę i zapytał jak ona to robi.

              Latem tego pierwszego roku spotkała mnie jedna bardzo przykra chwila, która na długie lata zasiała w moim psim sercu pewien smutek. Wspominałem wyżej, że przez wiele miesięcy Irena zabierała mnie wszędzie ze sobą. Między innymi do Miśki. Któregoś letniego dnia poszliśmy na spacer do parku /już wtedy go się nie bałem/ i tam spotkaliśmy się z Miśką, jej mężem Włodkiem i ... jakimś małym, pokracznym kundlem, który nawet nie umiał porządnie szczekać, tylko cienko chrypiał. Niezbyt mi się podobał, ale kiedy usłyszałem, że pochodzi, tak jak ja, ze schroniska, postanowiłem być dla niego miły i może nawet bym się z nim zaprzyjaźnił. Ale gdzie tam! Co się chciałem do niego zbliżyć, ten dostawał szału. Usiłowałem mu wytłumaczyć, że nie zrobię mu krzywdy, że tak samo jak on żyłem w schronisku i wiem co to samotność i nieustanna walka o swoje, ale on nie chciał słuchać. Myślę sobie, a pocałuj się w nos, jak umiesz. Nie będę się tobą przejmował. Chcesz być sam, to bądź! Ale niestety, okazało się, że to ja zostałem sam. Przez tę paskudę Irena przestała zabierać mnie ze sobą, a już nigdzie indziej nie chodziła tylko do Miśki i tego jej parszywego Kruczka. Niemniej jednak długo nie mogłem zapomnieć o tym, jak wspaniale było zanim ta pokraka się pojawiła.

              Życie biegło jednak dalej i pod koniec pierwszego roku pobytu w Domu przydarzyła mi się bardzo poważna choroba. Cała rodzina była bardzo przejęta, bo okazało się, że mój poprzednik w tym Domu, niejaki Ciapek, umarł właśnie na tą chorobę. Prawdę mówiąc, ja jako jedyny niczym się nie przejmowałem, a to dlatego, że byłem tak chory, że nic, poza bólem, do mnie nie docierało. Nie wiem jak długo to trwało, pamiętam tylko, że nie mogłem się nawet położyć, tak bolał mnie brzuch. Siedziałem więc na tapczanie Zenona i półprzytomny dziękowałem Anubisowi za ten cudowny rok, jaki przeżyłem w tym Domu. Przez łeb przelatywały mi wspomnienia pięknych chwil spędzonych z Rodziną, wspomnienia kolegów ze schroniska, a później zaczęły dręczyć mnie jakieś koszmary, wśród których pojawiał się jednak od czasu do czasu, jak przez mgłę, widok przepięknych, ogromnych, dobrych, spokojnych zwierząt. Uświadamiałem sobie niejasno, że to jedyne miłe wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Te zwierzęta istniały naprawdę, żyłem kiedyś wśród nich. Nazywały się konie. Przez te wszystkie koszmarne godziny Rodzina często podawała mi jakieś lekarstwa, ale ja nie mogłem ich w sobie zatrzymać. Widziałem ich łzy i wiedziałem, że to już koniec. Ale widocznie urodziłem się pod szczęśliwą gwiazdą, bo raptem okazało się, że któryś medykament podziałał i ból ustąpił. Chciałem zejść z tapczanu i położyć się na własnym posłaniu, ale nie zdążyłem; zasnąłem. Nie wiem jak długo spałem, ale obudziłem się nad ranem, czując się już dużo lepiej i ze zdziwieniem spostrzegłem, że w dalszym ciągu leżę na tapczanie Zenona, a ten smacznie śpi obok, zwinięty w kłębek, zupełnie jakby był takim samym psem, jak ja. A ponieważ wiedziałem, że Zenon należy do ludzi niewymagających, ale jednak ceniących sobie pewien komfort, bardzo mnie ten widok rozczulił.  A do tego bliskość głowy Rodziny dodawała mi poczucia bezpieczeństwa. Po raz kolejny uświadomiłem sobie jakim jestem farciarzem.

 

 

 

ROZDZIAŁ  II

 

Miłość”

 

              I tak, dzień za dniem, mijały lata. Moja pozycja w Rodzinie była już nie do podważenia, gafy mi się w zasadzie nie przytrafiały i żyło mi się naprawdę dobrze. Byłem psem dobrze ułożonym, spokojnym, wiedziałem czego się ode mnie oczekuje, więc wszystko układało się OK. z tym dobrym ułożeniem to taka śmieszna sprawa. Faktyczne, poza tym wybrykiem z Tofikiem, nie miałem nic specjalnego na sumieniu i ogólnie uważano mnie za psa grzecznego. Ale zdarzało się, że moje panie mnie sprawdzały /ha, ha, myślały, że nie wiedziałem, że to sprawdzian!/. Bywało, że kładły na stołku, w zasięgu mojego pyska kawałek soczystego mięsa i zostawiały mnie samego w kuchni, one zaś chowały się za drzwi i podglądały co ja zrobię. Co one sobie wyobrażały, że ja jestem głupi, jak, nie przymierzając Kruczek, żeby podwędzić na ich oczach taki smakowity kąsek. Ślinka mi ciekła, ale udawałem, że go nie widzę. A one się cieszyły, że jestem taki grzeczny. Inna sprawa, że potem, kiedy pojawiła się Agnieszka i zaczęła chodzić, nie potrafiłem sobie nieraz odmówić i kradłem dzieciakowi różne smakołyki z garści. Ale po części było to podyktowane  względami wychowawczymi, niech wie kto tu ważniejszy. Tym bardziej, że pozostali strasznie ją rozpuszczali. Więc chociaż ja usiłowałem utrzymać dyscyplinę. A poza tym ktoś musiał zastąpić jej ojca, a kto się do tego lepiej nadawał niż ja.                                                                                                                                             Jednak czegoś mi w tym poukładanym życiu brakowało, ale, mówiąc szczerze, nie bardzo uświadamiałem sobie czego. Nieraz na spacerach ogarniało mnie takie dziwne uczucie, kiedy widziałem przystojne suczki, ale nie do końca wiedziałem o co chodzi. Chyba o te panienki, ale czemu...? Przecież żadna z nich nie była atrakcyjniejsza od Hanki i Ireny, a do tego wcale nie zwracały na mnie uwagi. Wprawdzie Hanka należała do Zenona, a Irena, od jakiegoś czasu, do Janusza, ale obie zajmowały się mną jakbym był jakimś królewiczem. Nie wiem czemu, ale nieraz wydawało mi się, że mój drobny niepokój miał jakiś związek z dziećmi, tym bardziej, że w domu nieraz o nich słyszałem, szczególnie od czasu kiedy pojawił się Janusz. Więcej, nawet w pewnym momencie dowiedziałem się, że za jakiś czas Irena będzie miała dziecko, ale mnie to przypomniało opowieści tego biało-żółtego kundelka ze schroniska i nawet trochę się przestraszyłem, że może mnie też oddadzą jak pojawi się dziecko. Na wszelki wypadek postanowiłem sobie, że jak się jakieś w Domu pojawi, to je polubię i będę go bronił najlepiej, jak umiem. Tym bardziej, że będzie ono własnością Ireny, a ona jest dla mnie najważniejsza. Bowiem mimo drobnych nieporozumień między nami, o których już wspominałem, nigdy nie zapomniałem, że to ona mnie przyprowadziła do Domu. A poza tym nasza przyjaźń znów się zacieśniła od czasu kiedy okazało się, że Irena jest w ciąży /to taki czas, kiedy wiadomo, że będzie dziecko, ale jeszcze go nie ma, a jego właścicielka robi się coraz grubsza/. Znowu zaczęliśmy z Ireną dużo spacerować.

              I w trakcie jednego z takich spacerów, nagle znalazłem to, czego mi brakowało. I zrozumiałem co to jest! Na jednym z takich spacerów znalazłem MIŁOŚĆ. Była prześliczną, młodziutką suczką i, przyznam nieskromnie, była mną bardzo zainteresowana. Mieszkała w ładnym , niedużym domu z ogrodem, położonym akurat na trasie naszych wieczornych spacerów. Zaczęliśmy spotykać się codziennie. Z jakimż utęsknieniem czekałem na każde takie spotkanie. Nie mogłem doczekać się wieczora, wiedziałem, że ona także. Codziennie czekała na mnie z noskiem między sztachetami płotu. Nieraz spotykaliśmy się także w dzień, kiedy wychodziłem na spacer z Zenonem. W czasie jednego z takich przedpołudniowych spotkań udało mi się przedostać do ogrodu i tak mnie z tej radości zamroczyło, że chyba zrobiłem coś od czego mogą być dzieci, bo po powrocie Zenon opowiadał o tym moim wyczynie Hani, a ta natychmiast zadzwoniła do Ireny i powiedziała jej, że to ja pierwszy będę miał dzieci. Trochę tego nie rozumiałem, bo wydawało mi się, że dzieci to rzecz samiczek, przecież to one noszą je w brzuchu i są od tego grube, a ja ani trochę nie czułem się grubszy i niczego, poza dobrym żarciem, w brzuchu nie miałem. Niestety, okazało się, że moja ukochana też nie utyła i nic z tych dzieci nie wyszło. Może to i dobrze, bo za dużo by tych dzieci było, a cały czas pamiętałem, że na dzieci trzeba uważać, bo są niezbyt grzeczne i tylko z nimi kłopot. Jak się potem okazało, miałem rację, jedna Agnieszka wystarczyła za wszystkie dzieci świata, choć muszę przyznać, że zawsze żyliśmy w przyjaźni.

              Moja przygoda z ukochaną trwała do późnej jesieni. Nagle, któregoś dnia, kiedy przybiegłem jak co dzień na spotkanie, okazało się, że ogród jest pusty; mojej małej nie ma. Strasznie mnie to zasmuciło, tym więcej, że już nigdy później jej nie zobaczyłem. Przez wiele lat myślałem, że znalazła sobie innego. Dopiero kilka lat temu dowiedziałem się, że miała okropny wypadek, w wyniku którego sparaliżowało jej tylnie nóżki i już nigdy nie wychodziła na dwór. Przez wiele lat żyła u takiej dobrej pani, która się nią zajmowała. Teraz już ponoć nie żyje. Bardzo to smutne.

              Cała ta sprawa z ukochaną spowodowała, że na długo zraziłem się do płci przeciwnej. Nie bardzo miałem do niej zaufanie. W ogóle, przyznam, że po negatywnych doświadczeniach sprzed lat z Kruczkiem, a potem z ukochaną, na wiele lat stałem się odludkiem , a raczej odpsiutkiem, bo za całe towarzystwo wystarczali mi w zupełności ludzie. A do tego w domu pojawiła się wspomniana już wyżej Agnieszka i mój świat uległ pewnej zmianie, choć wcale nie na gorsze. Po prostu było inaczej.

 

 

ROZDZIAŁ  III

 

Przyjaciele”

 

 

              I tak minęło znów parę lat. Stawałem się powoli starszym panem, doganiałem moim psim wiekiem ludzki wiek Zenona, z którym bardzo się do siebie zbliżyliśmy, jako że Irena była coraz bardziej zajęta Agą, czego zresztą nie miałem jej za złe.

              Aż tu któregoś pięknego letniego dnia na popołudniowy spacer zamiast z Zenonem, wyszedłem z Ireną. Poszliśmy sobie do parku i kiedy już po długim spacerze kierowaliśmy się w stronę domu, nagle zobaczyłem cudowne zjawisko. Młoda, wysoka, zgrabna, biała w czarne ciapki i pełna energii, której mnie akurat w tym momencie bardzo już brakowało. Ale jaki byłby ze mnie facet, gdybym się do tego przyznał. Nabrałem oddechu i dość nieśmiało podszedłem do niej. Trochę się bałem jak mnie przyjmie, bo różnica wieku była bardzo duża. Ale Saba /bo tak miała na imię/ bardzo się mną zainteresowała, szczególnie jako towarzyszem zabawy. Nie bardzo wiedziałem co mam zrobić, bo po godzinnym spacerze marzyłem już tylko o tym, żeby wyciągnąć się obok Zenka na tapczanie, ale z drugiej strony pomyślałem, że nie można takiej okazji przegapić. Ludzie mówią, że niewykorzystane okazje mszczą się, a ich powiedzonka często się sprawdzają, więc wolałem nie ryzykować. Zebrałem resztkę sił, wypiąłem dumnie pierś, zadarłem ogon i ruszyłem skorzystać z zaproszenia do zabawy. Kątem oka widziałem przerażoną minę Ireny, ale nie zwracałem na nią uwagi . Całą poświęciłem pięknej Sabie. Bawiliśmy się /czytaj: biegali/ jakieś pół godziny. Na szczęście nasze panie doszły do wniosku, że czas wracać do domu /uff, nareszcie!!!/, tak że tylko zdążyliśmy umówić się z Dianą na dzień następny i ruszyliśmy każde w swoją stronę. Przyznam, że tak długo do domu jeszcze nie wracałem. Wiem, że gdybym był lżejszy, Irena zaniosłaby mnie, ale niestety, za dużo ważę, musiałem wlec się sam. W każdym razie pokonanie trasy, którą normalnie przebywam w 5 minut, zajęło nam 20 minut. O wejściu na czwarte piętro nie wspomnę. Przez pół nocy obie moje panie robiły mi zimne okłady, a nawet zaaplikowały relanium na uspokojenie. Oj, bo też i było po czym.

              Ten dzień okazał się przełomem w moim życiu. Następnego dnia Saba przedstawiła mi swoich przyjaciół, sporą grupkę bardzo sympatycznych psów. Kogóż tam nie było! Najważniejsza była Muzzy, ogromna, puszysta i dostojna wilko - bernardynica;  Danilla, przemiła, korpulenta, o łagodnym spojrzeniu ogromnych oczu bassetka; pełna werwy i radości, wiecznie ośliniona /ale to tylko dodaje jej uroku życia bokserka Party; dwa owczarki niemieckie – Demon i Baflo; był też nieduży biało-czarny kundelek Filip; przychodziły też inne psy, ale te były najważniejsze. Ważne było również i to, że wszystkie one miały sympatycznych ludzkich przyjaciół i nasze wspólne  spacery były czymś naprawdę wyjątkowo wspaniałym. Większość z tych psów /poza Filipem/ była ode mnie wiele, wiele lat młodsza. Kiedy się poznaliśmy ja miałem lat prawie 12, Filip 7, a pozostałe ok. 2. Wspólnie przeżyliśmy wiele wspaniałych przygód i chwil. Nie raz zdarzały nieporozumienia, ale nie były specjalnie groźne. Ot, choćby historia z Demonem. Zanim pojawiłem się w tej grupie to właśnie Demon był męskim przywódcą stada. Królową była, tak jak już wspominałem – Muzzy. Moje pojawienie się spowodowało, że powoli to ja przejąłem opiekę nad naszą grupą, przede wszystkim ze względu na wiek. Poza tym okazało się, że bardzo lgną do mnie wszystkie młode psiaki. Nawet obce szczeniaki lubiły chronić się pod moje skrzydła. Byłem do tego stopnia poważany, że omijał mnie kołem nawet wspaniały owczarek alzacki imieniem Rocky, który był niekwestionowanym królem parku. Ale nawet on potrafił uszanować mój wiek i siwą głowę. Wszyscy mnie szanowali, tylko nie Demon. Dość długo trwało, zanim nauczyłem go posłuszeństwa, a musiałem uciec się do czynów jakich nigdy nie dokonywałem. Raz, czy dwa musiałem go ... ugryść. Nie, żeby mocno, co to, to nie, ale poczuł moje zęby.

              Mniej więcej w tym okresie przeżyłem jeszcze jedną bardzo dziwną przygodę. Przedstawiając się, nie wyjaśniłem, że jestem zwykłym kundlem, choć moja Rodzina wolała używać określenia „mieszaniec”. Zenon nazwał mnie kiedyś żartobliwie gryfonem tybetańskim, ponieważ jestem trochę podobny do tej rasy psów, tylko różnię się od nich barwą. Niemniej, nie chwaląc się, bardzo się wszystkim podobam i, o ile zdołałem zauważyć, nie ma drugiego takiego psa jak ja. Wprawdzie bywają podobne, ale zawsze a to są mniejsze, a to drobniejsze, a to mają krótszą sierść, no w każdym razie różnią się ode mnie. Kiedyś dawno, niedaleko nas mieszkał bardzo podobny do mnie pies i nawet Irena przypuszczała, że może to być mój brat, bo byliśmy w podobnym wieku i on też był przybłędą. Niestety, z tego co wiem, pies ten już dawno nie żyje.

              I wyobraźcie sobie, że pewnego dnia na spacerze spotkałem psa, a właściwie suczkę, która była identyczna jak ja, tylko ciuteńkę mniejsza, czyli tak jak to bywa w wielu rasach, że pies jest trochę większy od suczki. O Anubiusie, ależ myśmy się zdziwili na swój widok. Przyznam się, że stanąłem jak wryty, bo nagle wydało mi się, że patrzę w lustro. Tina też była ogromnie zdziwiona. Niestety, na uczynienie z nas pary szczęśliwych rodziców nie było szans, ponieważ ona była za młoda na mamę, a ja za stary na ojca. Ale ilekroć się spotkaliśmy, zawsze bardzo chętnie się bawiliśmy i kiedyś nawet miałem okazję przedstawić Tinę moim przyjaciołom. Bardzo im się spodobała.

              W ogóle muszę się przyznać z niejakim zażenowaniem, że o ile ponad 10 lat przeżyłem w absolutnej cnocie /jeśli nie liczyć incydentu sprzed 7 lat/, to na stare lata stałem się niesłychanie uczulony na niewieście wdzięki.  O Sabie  i Tinie już wspomniałem; choć uczucie do tej ostatniej miało charakter bardziej ojcowski, niż psio – suczkowy. Obie jednakże rychło wywietrzały mi z głowy, tym bardziej, że Tinę spotykałem rzadko, a Saba w niedługim czasie została szczeliwa mamą .... 10 malutkich dalmatyniątek.  Należało więc rozejrzeć się za inną panną. Mój wybór padł najpierw na uroczą, pulchniutką bassetkę – Danillę. Była to przeurocza, romantyczna panienka o baaardzo zachęcających kształtach. Niestety, Danilla miała jednak jedną wadę, dla mnie, głównie ze względu na mój wiek i pochodzenie, nie do pokonania. Otóż panna owa za wszelką cenę pragnęła zostać mamą. W tym względzie nie stanowiłem zachęcającej alternatywy i postanowiłem rozejrzeć się za nowym obiektem uwielbienia. Po głębokim zastanowieniu, doszedłem do wniosku, że najwdzięczniejszym obiektem uczuć dla takiego starszego pana jak ja, będzie Muzzy. Jest ona dostojną, poważną suczką, bardzo dbającą o swoją cnotę, choć adoratorów nie odtrąca, tylko trzyma ich na stosowny dystans. I wyraźnie nie ma nić przeciwko moim zalotom, a wręcz ostatnio zauważyłem, że coraz bardziej zaczyna mnie wyróżniać spośród innych zainteresowanych jej wdziękami. W związku z tym odwdzięczam jej się jak tylko mogę, spacerując u jej boku i chroniąc ją przed konkurentami – natrętami.

 

ROZDZIAŁ  IV

 

Przygoda”

 

              Moje życie płynie w zasadzie bardzo monotonnie. O 10 rano i o 4 popołudniu wychodzę na spacer z Zenonem, a wieczorem, po telewizyjnej prognozie pogody wychodzimy z Ireną, żeby spotkać się z naszymi przyjaciółmi. Mówiąc szczerze, wcale mnie ta monotonia nie nuży. W moim wieku uporządkowane i stateczne życie jest całkowicie pożądaną okolicznością. Powiem więcej, od czasu do czasu Irena ma szalone pomysły wywlekania mnie z ciepłego posłania o godzinie 6 rano, tylko po to, żeby pójść ze mną do sklepu. Jak by było coś przyjemnego w wystawaniu pod sklepem o tej porze. Nieraz wprawdzie się zdarza, że ze sklepu idziemy do parku, żeby spotkać się z Muzzy. No, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć. Niemniej parę razy nie dałem się i dość stanowczo i głośno zaprotestowałem przeciwko takiemu traktowaniu porządnego psa. A poza tym, nawet jeśli Irenie uda się mnie wywlec o takiej barbarzyńskiej porze z domu, kiedy przychodzi godzina 10 usiłuję oszukać, zazwyczaj skutecznie, Zenona i tak idziemy na codzienną poranną przechadzkę. Starsi panowie powinni dbać o kondycję!

              Kiedyś jednak okazało się, że oszustwo nie popłaca i trzeba za nie zapłacić. A zapłaciłem i to srogo.

              A było to tak. Kończyliśmy właśnie z Zenonem nasz codzienny poranny spacer, kiedy nagle z daleka zobaczyłem Sabę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Podbiegłem więc radośnie merdając ogonem, bo dawno już jej nie widziałem ale, niestety, okazało się, że moje starcze zmysły sprawiły mi okrutnego psikusa. To, o zgrozo, nie była Saba, tylko bardzo do niej podobny Ars. W momencie kiedy już hamowałem, żeby się wycofać, bo nie jest to zbyt sympatyczne stworzenie, nagle  zaatakował mnie jakiś czarny potwór. Nie wiem co to było, bo bydlę zaszło mnie od tyłu i wbiło mi zębiska w kark. Ze wstydem muszę przyznać, że szargał mną na wszystkie strony, a ja wrzeszczałem, jak opętany. Kiedy tylko odciągnięto go ode mnie, zrobiłem coś strasznie głupiego. Mianowicie, zamiast poszukać Zenona i schronić się u niego... dałem nogę do domu. Zbolały i oszołomiony pędziłem jak oszalały przez kilka ulic, aż znalazłem się pod klatka schodową.  Dopiero potem opatrzony i uspokojony, pomyślałem o moim nierozsądnym postępku. W sumie drugi raz w życiu wyciąłem Zenkowi taki numer z ucieczką. A ten bidak nie mógł przyjść do siebie ze dwa dni.

              Inna sprawa, że na wieczornym spacerze przeżyłem za to jedne z najcudowniejszych chwil w życiu i na własnej skórze /dosłownie/ przekonałem się co to znaczy i jak to dobrze mieć przyjaciół. Irena długo się zastanawiała czy w ogóle nadaję się na wieczorną wizytę w parku, ale mimo protestów Hanki, jednak poszliśmy na wieczorny spacer. Mnie tam było wszystko jedno. Jeszcze nie do końca doszedłem do siebie. Ale okazało się, że Irena dobrze zrobiła wyciągając mnie z domu. Kiedy tylko pojawiliśmy się w parku wszyscy moi przyjaciele obstąpili mnie kołem i, jeden przez drugiego, zaczęli wypytywać co się stało.  Kiedy pokrótce im opowiedziałem o mojej przygodzie / w tym czasie Irena to samo opowiedziała naszym dwunożnym towarzyszom/, moi przyjaciele zaczęli mnie pocieszać. Bardzo dokładnie wylizali moje rany /mnie samemu trudno było lizać własny kark/, dotykali mnie na znak uspokojenia i poparcia nosami i, w ogóle, przez cały czas spaceru, nie opuszczali mnie na krok.

              Przez kilka następnych dni starałem się usilnie zapomnieć o tym, co mnie spotkało. I kiedy już wydawało się, że życie wraca do normy, koszmar wrócił. Minął może tydzień od wypadku, spacerowaliśmy sobie spokojnie na wieczornej przechadzce, kiedy nagle zza drzewa wyłonił się mój napastnik. Na nieszczęście nie byłem, jak zresztą zawsze na tym etapie spaceru, na smyczy. Gdy ujrzałem tego czarnego potwora, zaćmiło mi się w oczach. Zupełnie nie wiedziałem co się wokół dzieje. Zapomniałem, że jestem wśród przyjaciół, że jest ze mną Irena; oczy zaszły mi mgłą i zacząłem na oślep uciekać. Jak już wcześniej wspomniałem, z wiekiem osłabły moje zmysły, a szczególnie słuch. Najgorzej było w pełnym drzew i krzewów parku. Zdarzało mi się nieraz, kiedy, wiedziony jakimś miłym zapachem, zbyt oddaliłem się od grupy, że nie bardzo mogłem się zorientować z której strony mnie wołają. Głosy dochodzą z kilku stron naraz i nigdy nie wiem, które są właściwe. Bardzo się wtedy boję, tak, że staram się raczej nie oddalać od naszej paczki. Wtedy jednak było mi wszystko jedno. Chciałem tylko uciec od tego wszystkiego i zaszyć się w ciemnym kącie. Całe szczęście, że przyjaciele Ireny jakoś mnie złapali. Ale przeżycie było straszne. I co gorsza, to jeszcze nie był koniec tej przygody.

              Całe to wydarzenie miało miejsce w Wielki Piątek /jakoś nasza Rodzina nie ma szczęścia do święta zwanego Wielkanocą/.  W Niedzielę Wielkanocną wyszedłem rano z Zenonem na poranny spacer i kiedy wróciliśmy, okazało się, że nie można zdjąć mi kolczatki. W czasie krótkiego spaceru nagle potwornie spuchł mi kark. Rodzina była przerażona, ja nie mniej. Tym bardziej, że w takie święto trudno o jakiegoś lekarza. Ale do mnie od pewnego czasu przychodziła taka bardzo miła pani weterynarz. Nigdy wcześniej nie spotkałem tak wspaniałego lekarza. Kiedy dowiedziała się od Hanki co się stało, mimo święta przyszła mnie obejrzeć. Obmacała mój opuchnięty kark, pokiwała głową i.... wyciągnęła strzykawkę. Nie jest to moje ulubione narzędzie medyczne, ale tej pani zawsze pozwalałem robić ze sobą co tylko wymyśliła, więc i wtedy nie protestowałem. Wbiła mi igłę w kark i przez wiele, wiele minut wyciągała z niego jakiś płyn. Rodzinie powiedziała, że musi dać to do zbadania, bo jest pewna, że dostałem, w wyniku przeżytego wcześniej szoku, wylewu. Na moje szczęście, kiedy to czarne psisko mnie pogryzło, musiało uszkodzić mi kręgosłup i dlatego przeżyłem ten wylew, bo wszystko poszło na zewnątrz, a nie do głowy. inaczej bym umarł.

ROZDZIAL  V

Starość”

              I tak właśnie przebiegało moje życie. Ktoś mógłby powiedzieć, że było monotonne. Ale ja nie narzekam. Mimo różnych chorób, mimo kilku wstrząsów, było ono miłe, spokojne i, tak naprawdę, bardzo przyjemne .  bo czegóż więcej może chcieć od życia porządny pies. Ciepłego domu, pełnej smacznego jedzenia miski, opiekuńczej Rodziny, grona wypróbowanych przyjaciół. Myślę sobie często, że niewielu ludzi ma na co dzień to, co ja miałem przez całe życie.

              Dziś mam już prawie piętnaście lat, jestem już bardzo zmęczony, nawet na spacery nie bardzo chce mi się chodzić. Coraz trudniej jest mi wejść po schodach. Irena też jest ostatnio coraz bardziej zajęta i rzadziej wychodzimy na spacery. Ale to nic. Chciałbym jej powiedzieć, żeby nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia. Boję się tylko jednego. Od kilku tygodni kręci się koło Ireny pewien facet. Jest wprawdzie bardzo sympatyczny, ale obawiam się, że namawia Irenę do wyprowadzenia się z domu. Domyślam się, że jeśli do tego dojdzie, mnie ze sobą nie wezmą. Będę bardzo za nią tęsknił, jeśli stąd odejdzie.....

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin